Wyznania konwertyty. Rozdział ósmy

Kiedy przyjechałem do domu, znajdowałem się w bardzo złym, acz osobliwym stanie. Nie zamierzam dyskutować o tych objawach publicznie, ale, krótko mówiąc, byłem całkowicie wyczerpany pod względem duchowym. Teraz jednak było dla mnie całkowicie jasne, na tyle, na ile mogłem to pojąć rozumem, że moją powinnością jest podporządkowanie się Rzymowi. Wyjaśniłem to także mojej matce, przed którą od początku nie miałem tajemnic. Pozostałem w domu, tak jak chciała, chyba do końca maja, aby dać sobie czas i zebrać siły na reakcję, jeśli taka nadejdzie. Czasami odprawiałem nabożeństwo eucharystyczne w małej kaplicy domowej, z powodów, które już wcześniej wyjaśniłem. Jednak, za zgodą mojego przełożonego, odrzucałem wszelkie zaproszenia do głoszenia kazań, mówiąc, że moje plany są obecnie niesprecyzowane. To oczywiście było absolutną prawdą, ponieważ wystarczająco ufałem ocenie mojego przełożonego i mojej matki, aby pozostawić sobie możliwość zmiany zdania. Byłem wciąż formalnie członkiem Wspólnoty Zmartwychwstania, odmawiałem regularnie Oficjum i przestrzegałem innych elementów reguły, które mnie wiązały. Jednak powiedziałem kilku bliskim przyjaciołom, co moim zdaniem nastąpi.

Wspomniałem przedtem pewien rękopis dotyczący czasów elżbietańskich Kościoła anglikańskiego. Wzbudził moje zainteresowanie i zacząłem rozważać czy, jako rodzaj wentyla bezpieczeństwa, nie mógłbym stworzyć powieści historycznej na ten temat. Efekt był taki, że wkrótce ciężko pracowałem nad książką, opublikowaną potem pod tytułem By What Authority? Niezwykle mnie to podekscytowało. Pracowałem codziennie około ośmiu do dziesięciu godzin, albo pisząc, albo czytając i opatrując komentarzami każdą historyczną książkę i broszurę, która wpadła mi w ręce. Znajdowałem fragmenty w czasopismach, pojedyncze zdania w niektórych esejach i wszystko to w jakiś sposób włączałem do materiału, z którego powstawała moja książka. Do początku września powieść była w trzech czwartych ukończona. Obecnie stawiam tej książce liczne zarzuty. Jest o wiele za długa, raczej sentymentalna i zbytnio wypełniona szczegółami historycznymi. Przede wszystkim zaś, odmalowana w niej mentalność jest o dobre sto lat wcześniejsza, niż okres, którego dotyczy. Niemal aż do czasów karolińskich ludzie nie myśleli i nie odczuwali w taki sposób, w jaki ja przedstawiłem ich myśli i uczucia za panowania królowej Elżbiety. Jedynie w dwóch kwestiach jestem zadowolony z tej powieści. Uważam, że jest w niej pewna świeżość, a poza tym jeszcze nie wykryłem w niej żadnych błędów historycznych. Byłem absurdalnie staranny, jeśli chodzi o szczegóły, całkowicie nieistotne z punktu widzenia ogólnej prawdy historycznej. Sądzę, że ta praca była wyjątkowo dobrym wentylem bezpieczeństwa dla mojego ducha i nie wiem zupełnie, co by się stało, gdybym jej nie znalazł.

Moja decyzja stawała się teraz coraz bardziej klarowna. W książkach, które czytałem jedna po drugiej, znalazłem stare wersety o Kościele anglikańskim, wydobywające się na powierzchnię, podobnie jak linie pogrzebanych fundamentów ukazują się w spalonej trawie podczas gorącego lata. Zacząłem dziwić się bardziej niż kiedykolwiek, jak w ogóle mogłem sobie wyobrażać, że wspólnota anglikańska jest tożsama z dawnym Kościołem w Anglii. W minionych latach twierdziłem, że odprawiam Mszę i że Ofiara Mszy świętej stanowi doktrynę, uznawaną przez Kościół anglikański, a tutaj, w czasach elżbietańskich, polowano na księży i zabijano ich, uznając za zbrodnię to, do czego ja rościłem sobie prawo. Zakładałem, że nasze drewniane stoły Komunii to ołtarze, a tutaj, w czasach Tudorów, stare kamienie ołtarzy były rozmyślnie bezczeszczone i znieważane przez urzędników Kościoła, do którego wciąż nominalnie należałem, a zastępowały je drewniane stoły. Rzeczy, które były mi drogie w Mirfield – ornaty, krucyfiksy, różańce – w czasach elżbietańskich demaskowano jako „błyskotki” i „pomniki zabobonu”. Zacząłem dziwić się samemu sobie i szybko zrezygnowałem z odprawiania nabożeństwa eucharystycznego.

Jakoś w ciągu lata, na życzenie mojej matki, pojechałem na konsultacje do trzech znakomitych członków Kościoła anglikańskiego – znanego duchownego pracującego w parafii, wybitnego dygnitarza i nie mniej wybitnego świeckiego. Wszyscy byli tak uprzejmi, jak to tylko możliwe. Przede wszystkim żaden z nich nie wymawiał mi nielojalności wobec pamięci mojego ojca. Jak każdy człowiek o instynkcie rycerskim, rozumieli, że argument tego typu jest całkowicie niegodny.

Ksiądz parafialny nie wpłynął na mnie zupełnie. Niemal nie używał argumentów i nie zapamiętałem wiele z jego słów, poza tym, że zwracał uwagę na odrodzenie życia duchowego w Kościele anglikańskim w ciągu ostatniego stulecia. Nie uważałem, aby to dowodziło czegokolwiek, z wyjątkiem tego, że Bóg odpłacił wzrost gorliwości wzrostem błogosławieństwa. On sam stanowił znakomity przykład obu. Nie mogłem też dostrzec siły jego dalszej argumentacji, że ponieważ to duchowe odrodzenie odbywało się poprzez sakramenty, zatem jest to dowód na ważność sakramentów anglikańskich. Po pierwsze, dokładnie to samo odrodzenie poprzez sakramenty dokonywało się pośród prezbiterian i nie spowodowało to, że anglikanie, będący zwolennikami Wysokiego Kościoła, zaakceptowali ważności święceń prezbiteriańskich. Po drugie, to naturalne, że pośród anglikanów odrodzenie powinno było przyjąć taką formę, ponieważ sam Modlitewnik dostarcza możliwości w tym kierunku.

Dygnitarz, z którym przebywałem dzień lub dwa i który także był wyjątkowo wyrozumiały, nie pojmował, jak sądzę, mojego stanowiska. Zapytał mnie, czy nie ma w Kościele rzymskim jakichś form kultu, do których odczuwam awersję. Powiedziałem mu, że są – szczególnie popularne nabożeństwa do Najświętszej Maryi Panny. Wyraził zatem wielkie zaskoczenie, że mogę poważnie rozważać podporządkowanie się wspólnocie, w której musiałbym stosować formy kultu, jakich nie akceptuję. Daremnie próbowałem wyjaśnić, że zamierzam zostać rzymskim katolikiem nie dlatego, iż koniecznie pociągają mnie zwyczaje Kościoła rzymskiego, ale ponieważ wierzę, że ten Kościół jest Kościołem Boga. Dlatego, jeśli moje opinie w sprawach drugorzędnych różnią się od opinii Kościoła, to tym gorzej dla mnie. Lepiej zatem, abym faktycznie skorygował moje wyobrażenia, tak szybko, jak to możliwe, ponieważ mam iść do Rzymu nie jako krytyk czy nauczyciel, ale jako dziecko i uczeń. Sądzę, że ów dygnitarz uważał mój punkt widzenia za niemoralny. Religia wydawała mu się kwestią mniej lub bardziej indywidualnego wyboru i gustów.

Ta rozmowa nasunęła mi jeszcze jedną ilustrację sformułowanego przeze mnie przekonania, że jako Ciało Nauczycielskie – to jest wypełniające główną funkcję, dla której Chrystus ustanowił Kościół – Kościół anglikański był beznadziejny. Oto jeden z jego głównych dygnitarzy zakładał, niemal jako aksjomat, że muszę przyjmować tylko te dogmaty, które indywidualnie zostały zaakceptowane przez mój rozum czy temperament. Zatem milcząco dopuszczał, że nad tą częścią Kościoła nie ma autorytatywnej władzy, która mogłaby żądać intelektualnego posłuszeństwa. W ten sposób nie czynił żadnego rzeczywistego rozróżnienia pomiędzy religią naturalną a objawioną – zatem Chrystus nie objawił bezwzględnych prawd, którym natychmiast i bez wahania podporządkowaliśmy się, kiedy tylko przyjęliśmy Chrystusa jako Boskiego Nauczyciela. Jeśli to stwierdzenie wydaje się zbyt mocne, można w każdym razie powiedzieć, że prałat, o którym mowa, zanegował istnienie w jakimkolwiek miejscu na ziemi autorytetu, zdolnego przedstawić prawdy Objawienia w sposób autorytatywny i skutkiem tego, pośrednio, pozbawił Objawienie jakiegokolwiek prawa do domagania się posłuszeństwa człowieka.

Człowiek świecki, u którego również gościłem, przedtem wyświadczył mi wiele uprzejmości, a teraz uwieńczył to wszystko swoim miłosierdziem i współczuciem. Podkreślał pewne kwestie ze szczególną wyrazistością, mówiąc mi, że jeśli wierzę, iż papież stanowi niezbędne centrum chrześcijańskiej jedności, oczywiście muszę mu się od razu podporządkować. Prosił mnie jednak, abym był tego całkowicie pewien i nie podporządkował się Rzymowi jedynie dlatego, iż uważam, że papież jest wyjątkowo użytecznym narzędziem dla zapewnienia jedności. Człowiek ten powiedział mi dalej, że on sam wierzy, iż funkcja papieża stanowi naturalny wynik rozwoju Kościoła i że jest on Namiestnikiem Chrystusa iure ecclesiastico, ale nie iure divino (1). Wskazał mi również, że jeśli nie jestem absolutnie pewien co do tego ostatniego, będę o wiele szczęśliwszy w Kościele anglikańskim i daleko bardziej pożyteczny w promowaniu jedności chrześcijańskiej. Szczerze zgodziłem się z tym wszystkim. Kolejną dziwną okoliczność stanowił fakt, że w tamtym czasie przebywał w tym domu wraz ze mną pewien prałat, który miał na mnie niegdyś wielki wpływ. Wiedział, dlaczego tam jestem, ale chyba w ogóle nie rozmawialiśmy na ten temat. Po moim powrocie do domu mój ostatni gospodarz przesłał mi pewną ilość wyjątkowo interesujących prywatnych dokumentów, które przeczytałem i zwróciłem. Ale nie miały na mnie wpływu. Od tamtego czasu dokumenty te zostały opublikowane.

Pod koniec lipca byłem znowu wyczerpany umysłowo i duchowo oraz nieszczęśliwy, ponieważ z Mirfield przyszło ultimatum, idealnie uprzejme i zupełnie stanowcze, tej treści, że albo muszę wrócić teraz na doroczne zgromadzenie wspólnoty, albo przestać się uważać za jej członka. Brat, któremu polecono napisanie tego listu, był jednym z moich współnowicjuszy, z którym łączyła mnie wielka zażyłość. Pisząc, był wyraźnie zmartwiony, a po mojej odpowiedzi, którą pisałem równie zmartwiony, informującej, iż nie mogę wrócić, nie otrzymałem już od niego żadnej wiadomości, aż do pewnego dnia, kiedy spotkałem go przypadkiem w pociągu. Miałem wtedy nadzieję, że powróciliśmy do naszej dawnej przyjaźni, ale ostatnio znowu zerwał tę znajomość, z racji tego, że okazałem się zbyt „ostry” w publicznej polemice.

Mniej więcej w tym samym czasie zostałem zaangażowany w inną, raczej bolesną korespondencję. Pewien dygnitarz Kościoła anglikańskiego, stary przyjaciel mojej rodziny, zajmujący historyczne biskupstwo, dowiedziawszy się w jakiś sposób, że znajduję się w stanie strapienia, co do kwestii mego duchowego posłuszeństwa, napisał do mnie wyjątkowo miły list, prosząc, abym do niego przyjechał. Odpowiedziałem, że istotnie jestem w kłopocie, ale już rozważyłem sprawę na tyle, na ile mogłem. Przypuszczam jednak, że musiało mu się wydawać, iż dałem do zrozumienia, że ciągle jestem otwarty na argumentację, gdyż napisał ponownie, z jeszcze większą miłością i w pewien sposób korespondencja ta zaczęła powracać ku dawnemu obszarowi, który przemierzyłem wiele miesięcy wcześniej. Ostatecznie powiedziałem mu jasno, że rozumowo już podjąłem decyzję i otrzymałem w odpowiedzi bardzo ostry list czy dwa, zawierające stwierdzenie, że gdybym tylko poszedł ciężko pracować w jakiejś nędznej parafii, wszystkie moje trudności by zniknęły. Równie dobrze mógł mi powiedzieć, abym zaczął nauczać buddyzmu. W swym ostatnim liście przepowiedział, że stanie się ze mną jedna z trzech rzeczy: albo (na co miał nadzieję) wrócę szybko do Kościoła anglikańskiego, odzyskawszy rozsądek, albo (czego się obawiał) stracę całkiem wiarę chrześcijańską, albo (czego wydawał się obawiać jeszcze bardziej i w czym miał całkowitą rację) stanę się zawziętym, zatwardziałym zwolennikiem Rzymu. Wydawało mu się niemożliwe, że wiara i otwartość umysłu mogą przetrwać konwersję. Mam nadzieję, że nie skrzywdziłem go tą prezentacją jego poglądów. Natychmiast zniszczyłem jego list.

Aby oderwać się od tego wszystkiego, pojechałem wtedy sam na kilkudniową wycieczkę rowerową po południowej Anglii, ubrany jak człowiek świecki. Zatrzymałem się najpierw w kartuskim klasztorze św. Hugona w Parkminster, mając list polecający do jednego z ojców, który sam był duchownym-konwertytą. Przyjął mnie bardzo uprzejmie, ale ta wizyta, przygnębiła mnie jeszcze bardziej, o ile to było możliwe. Wydawało mi się, że nie rozumie, iż ja naprawdę proszę tylko o naukę, że nie przychodzę jako krytyk, ale jako dziecko. Nie sądzę, abym czuł się tym dotknięty, ponieważ cała moja dusza mówiła mi, że to absolutnie nie byłoby sprawiedliwe. Sądzę, że gdyby było sprawiedliwe, wtedy powinienem był udawać swego rodzaju wewnętrzne oburzenie, jako balsam na zranioną próżność. Pojechałem dalej w rozpaczy i spędziłem niedzielę w Chichester, gdzie po raz ostatni, w małym kościółku naprzeciw katedry, odbyłem moją anglikańską spowiedź, mówiąc duchownemu otwarcie, że jestem praktycznie pewien, iż powinienem zostać rzymskim katolikiem. On bardzo życzliwie dał mi rozgrzeszenie i pocieszył mnie.

Potem, po raz ostatni jako anglikanin, uczestniczyłem w nabożeństwie w katedrze i przyjąłem Komunię, ponieważ wciąż uważałem, że moim obowiązkiem jest wykorzystać każdy możliwy środek łaski, znajdujący się w moim zasięgu. W poniedziałek pojechałem do Lewes, a stamtąd do Rye, gdzie przy kolacji w George Inn, odbyłem długą rozmowę z człowiekiem, którego wziąłem za pewnego wybitnego aktora, rozmawiając z nim głównie o Kościele katolickim, który on także kochał na odległość, ale nie mówiąc nic o moich zamiarach. Praktycznie to on mówił prawie przez cały czas. Nazajutrz pojechałem do domu przez Mayfield, w promienny, letni dzień, patrząc po drodze z pewnego rodzaju dręczącą zazdrością na mury klasztoru i zatrzymując się na kilka minut w pięknym, małym, ciemnym katolickim kościele, koło którego przypadkiem przejeżdżałem w dolinie.

Teraz bardzo trudno wyjaśnić, dlaczego nie podporządkowałem się Rzymowi wcześniej. Jak sądzę, powody były następujące. Po pierwsze, życzeniem mojej matki i rodziny było, abym wykorzystał każdą możliwą okazję do zmiany zdania, pod wpływem nowych okoliczności, i samo to wystarczyłoby, aby mnie powstrzymać przez pewien czas. Trzeba pamiętać, że próbowałem być posłuszny i wykorzystać każdą wskazówkę, która mogła pochodzić od Boga. Druga przyczyna leżała w moim umyśle, który, chociaż intelektualnie przekonany, wciąż znajdował się w niezwykłym stanie. Absolutnie nie zamierzam tego szczegółowo opisywać – nie byłoby to przyzwoite. Ale moją sytuację można podsumować jako poczucie ogromnej, bezdusznej, duchowej pustyni, na której, widoczne tak wyraziście, jak krajobraz przed deszczem, wznosiło się Miasto Boga. Ono było tam, przede mną, tak żywe i realne, jak objawienie, a ja stałem i przypatrywałem mu się, czyhając na najmniejsze zachwianie – jeśli to ułuda, albo na najmniejszy ślad zła – jeśli to budowla diabła. Sądzę, że mój stan umysłowy najlepiej opisuje stwierdzenie kardynała Newmana. Wiedziałem, że Kościół katolicki jest prawdziwym Kościołem, ale nie całkiem wiedziałem, że to wiem.

Żadne uczuciowe przyciąganie nie wabiło mnie w jego kierunku, żadne iluzje na jego temat. Wiedziałem doskonale, że jest tak samo ludzki, jak i Boży, że w obrębie jego murów popełniano przestępstwa, że tradycje, obyczaje i język jego obywateli będą inne niż w drogim, swojskim mieście, które opuściłem, że spotkam się tam z surowością, obcymi zwyczajami, nawet podejrzliwością i obwinianiem. Ale mimo wszystko jest on Boży. Został zbudowany na Skale skał, jego fundamenty ozdobiono klejnotami, jego ulice są twarde jak ze złota, a jego światłem – Baranek.

Ale wyruszenie do jego bram było trudnym zadaniem. Nie miałem w sobie energii, żadnego poczucia, że jestem tam mile widziany, ani uczucia uniesienia. Znałem zaledwie trzech czy czterech jego mieszkańców. Byłem śmiertelnie chory i zmęczony tym wszystkim.

Jednak Bóg bardzo szybko okazał mi miłosierdzie. Nawet teraz nie wiem dokładnie, co przyspieszyło ostateczny krok. Świat wydawał mi się zawieszony w stanie pewnego rodzaju paraliżu… Nie mogłem się ruszyć, nie było nikogo, kto by mi to zasugerował… Ale na początku września, za wiedzą mojej matki napisałem list do księdza, którego znałem osobiście, oddając się w jego ręce. Ten mój przyjaciel, także konwertyta, rozważał wtedy wstąpienie do zakonu dominikanów, polecił mi zatem ojca Reginalda Bucklera OP, mieszkającego wówczas w Woodchester. Dwa czy trzy dni później otrzymałem wiadomość, że jestem oczekiwany w klasztorze i w poniedziałek, 7 września, w świeckim ubraniu, wyruszyłem w drogę. Moja matka pożegnała mnie na stacji.

cdn.

Ks. Robert Hugh Benson

(1) (Łac.) według prawa kościelnego, ale nie prawa Bożego.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Wyznania konwertyty.