Wyznania konwertyty. Rozdział czwarty

Nie uda mi się nigdy odpowiednio spłacić długu wdzięczności, który mam wobec Wspólnoty Zmartwychwstania, czy wyrazić podziwu, który zawsze odczuwałem i nadal odczuwam wobec ich metody i ducha. Można opisać jedynie zewnętrzny aspekt ich życia i zaledwie napomknąć o głębokim, chrześcijańskim miłosierdziu i braterstwie oraz poświęceniu. To prawda, że nie pozwolą mi przyjechać i znowu pobyć z nimi, skoro chciałbym to zrobić, ale pojedynczo, wszyscy są bardzo przyjaźni, a rzeczywiście taka wizyta mogłaby być dla nich naprawdę bolesna. Jednocześnie trzeba rozważyć, że dla anglikanina stać się katolikiem to, nawet z punktu widzenia jego dawnych przyjaciół, zupełnie inna sprawa, niż proces odwrotny. Kiedy bowiem katolik opuszcza Kościół, ci, od których się oddziela, postrzegają go jako tego, który opuścił Owczarnię Chrystusa i udał się na pustynię. Nie ma znaczenia, do jakiej innej wspólnoty się przyłączy – opuścił tę, którą jego przyjaciele uważają za Jedyne Ciało Chrystusa. Ale kiedy członek Wysokiego Kościoła staje się katolikiem, według teorii anglikańskiej jedyne, co zrobił, to przeniósł się z jednej części Kościoła do innej. Według teorii „gałęzi”, przesunął się tylko z jednego konaru na inny, według teorii „prowincji”, żeby posłużyć się bardziej współczesną nomenklaturą – odłączył się jedynie od Canterbury, nie od Kościoła Chrystusa, tak, jak go rozumieją anglikanie. To prawda, że stał się, w ich rozumieniu, „schizmatykiem”, a co gorsza, odrzucił ważność święceń, które przyjął. Ale jego przyjaciele nie mogą go postrzegać jako apostaty w prostym znaczeniu tego słowa i – aby oddać im sprawiedliwość – bardzo rzadko nawet udają, że to robią. Z pewnością bracia z Mirfield nigdy w żaden sposób nie okazywali mi takiej niesprawiedliwej nieuprzejmości.

Zanim przejdę do przedstawienia jakiegoś sprawozdania o życiu, które tam prowadziliśmy, muszę zauważyć, że nie napiszę o życiu i regule nic więcej, niż to, co mógłby zaobserwować każdy gość przebywający w domu. Każda rodzina ma swoje „sekrety”, swoje małe, poufne sposoby i metody życia – nie myślę o niczym więcej – i pisanie o tym nie byłoby przyzwoite ani lojalne z mojej strony. To wewnętrzne, domowe życie, nasze wzajemne relacje, nastrój i atmosfera, były, jak ośmielam się przypuszczać, niezwykle łagodne i chrześcijańskie. Przypuszczam, że od czasu do czasu zdarzały się trudności, nierozdzielnie związane ze wzajemną zażyłością tak wielu osób o różnym usposobieniu, ale tego w ogóle nie pamiętam. Pamiętam jedynie niezwykłą dobroć i hojność, których zawsze doświadczałem.

Mieszkaliśmy w dużym domu, stojącym w ogrodach, na szczycie wzgórza ponad doliną rzeki Calder. Była to nieco zadymiona kraina. Wszędzie dookoła nas widać było wysokie kominy, ale obszar ziemi należącej do domu sprawiał, że nie mieliśmy żadnego poczucia ściśnięcia, czy stłoczenia. Zewnętrznie nasze życie stanowiło modyfikację dawnych reguł monastycznych i przypominało, o ile rozumiem, coś w rodzaju połączenia redemptorystów i benedyktynów. Niektórzy z braci byli niemal całkowicie zaangażowani w pracę naukową – wydawanie dzieł liturgicznych, hymnicznych, egzegetycznych i modlitewnych. Mieli do dyspozycji dużą bibliotekę – około piętnastu tysięcy tomów. Pozostali, którzy stanowili większość, spędzali około połowy dnia na modlitwie i studiach w domu, a resztę na pracy ewangelizacyjnej i misyjnej.

Nasze życie biegło według bardzo prostych i praktycznych zasad. Wstawaliśmy około kwadrans po szóstej i szliśmy od razu do kaplicy na jutrznię z psalmami z prymy oraz nabożeństwo eucharystyczne. O ósmej jedliśmy śniadanie. Za kwadrans dziewiąta odmawialiśmy tercję i odprawialiśmy medytację. Aż do dziesięć po pierwszej pracowaliśmy w bibliotece albo we własnych pokojach. Potem, po sekście i modlitwie wstawienniczej, jedliśmy obiad. Po południu mieliśmy ćwiczenie – spacer albo prace w ogrodzie. O wpół do piątej odmawialiśmy nonę i piliśmy herbatę. Znów pracowaliśmy aż do siódmej, kiedy to śpiewaliśmy nieszpory. Po półgodzinie jedliśmy kolację i – po krótkiej rekreacji i pracy, trwającej godzinę lub dwie – za kwadrans dziesiąta odmawialiśmy kompletę i szliśmy do naszych pokoi. W sobotnie poranki odbywało się zebranie kapituły, przed którą wszyscy, klęcząc, dokonywali publicznego wyznania dotyczącego zewnętrznych odstępstw od reguły.

Kiedy po raz pierwszy tam pojechałem, życie wspólnoty było w stadium nieco przejściowym. Bracia mieli poczucie, że ich droga wiedzie w kierunku większej surowości. Do czasu, kiedy ich opuściłem, cztery lata później, nastąpił znaczący rozwój w kierunku bardziej zakonnego charakteru. Na przykład stopniowo wydłużano milczenie, aż w końcu nie rozmawialiśmy od komplety wieczorem aż do obiadu dnia następnego. Bezwzględną regułą stała się praca fizyczna przez wiele godzin w tygodniu. Łupaliśmy i nosiliśmy węgiel, czyściliśmy swoje buty i słaliśmy łóżka. Moją ostatnią pracą fizyczną w Mirfield było wycinanie i budowanie schodów w kamieniołomie, sąsiadującym z domem. Pracowałem tu każdego popołudnia, rozważając w międzyczasie moje wewnętrzne trudności. Ubiór wspólnoty, który na początku był raczej nieokreślony, ewoluował bardziej lub mniej konsekwentnie w kierunku habitu, składającego się z dwurzędowej sukni, przepasanej skórzanym pasem. Pierwotnie także do dyrektora wspólnoty zwracano się słowem „senior”, ale kiedy dr Gore został mianowany biskupem Birmingham i wybrano nowego dyrektora, tytuł ten został wyparty przez określenie „przełożony”. Tytuł „ojciec”, który na początku nieco odradzano, stał się później niemal powszechny, chociaż jednemu czy dwóm członkom wspólnoty wciąż nie podobało się jego znaczenie. Te zmiany, których większość z nas, w tym ja, gorąco pragnęła, zostały wprowadzone nie bez protestów ze strony trzech czy czterech członków wspólnoty. A chociaż nie towarzyszyły temu żadne przykrości, w każdym razie podczas dorocznego odnowienia ślubów jeden z braci uznał, że jest zmuszony do odejścia.

Trudniej jest objaśnić te śluby. George Russell zadał kilka wymierzonych w nie łagodnych ciosów na łamach „Cornhill Magazine” oraz w innych miejscach. Zakładano, że zobowiązujemy się do celibatu jedynie do momentu, kiedy będziemy chcieli się ożenić. Mówiąc ogólnie, normalny nowicjat trwał przez jeden pełny rok – od lipca do lipca – po nim, jeśli nowicjusz otrzymał głosy wspólnoty, składał swoją profesję. Obejmowała ona obietnicę bezwzględnego przestrzegania reguły wspólnoty przez trzynaście miesięcy i wyrażenie swojego przemyślanego zamiaru pozostania w niej na całe życie. Zatem profesja nie miała bynajmniej natury czystego eksperymentu – oznaczała praktycznie zamiar na całe życie, chociaż istniało wyjście, jeśli to życie z jakiegoś powodu stało się nie do zniesienia. Sama reguła opierała się na ślubach ubóstwa, czystości i posłuszeństwa – wszystkie trzy były w nią integralnie wplecione. Życie to było zatem mniej surowe, niż w zwykłych zakonach katolickich, ale bardziej surowe niż w takich wspólnotach jak oratorianie.

Liczyliśmy wtedy czternastu członków. Wszyscy mieli pełne święcenia w Kościele anglikańskim oraz doświadczenie pracy w parafii. Nie mieliśmy braci bez święceń, ale niezbędnymi obowiązkami w gospodarstwie domowym, których nie wykonywaliśmy sami, zajmowało się trzech czy czterech służących. Obecnie jednak liczebność wspólnoty wzrosła do dwudziestu-trzydziestu członków. Na należących do niej gruntach wybudowano dużą Akademię Zmartwychwstania (College of the Resurrection), z przeznaczeniem na edukację ubogich do stanu duchownego. W Leeds otwarto internat, a w Johannesburgu – dom wspólnoty. Pojawili się także bracia bez święceń, jak rozumiem, w ramach eksperymentu. W budowie jest także kaplica, ale podczas mojego tam pobytu używaliśmy do tego celu dużego pokoju w domu, bardzo zręcznie i pięknie przystosowanego dla potrzeb nabożeństw. Nasze nabożeństwo było naprawdę dostojne i pobożne, ale w swym rycie nie wyszło poza ogólny, przeciętny poziom obrządku „anglokatolickiego”. Używaliśmy ornatów, najpierw płóciennych, ale później, począwszy od prezentu przekazanego wspólnocie za moim pośrednictwem, zaczęliśmy zastępować je kolorowymi ornatami. Nie używaliśmy kadzidła podczas nabożeństw, zgodnie z „Opiniami z Lambeth” (1), a jeśli chodzi o muzykę, śpiewaliśmy głównie śpiewy gregoriańskie bez akompaniamentu, dostosowane do Modlitewnika powszechnego. Szczerze mówiąc, nie śpiewaliśmy dobrze, ale robiliśmy, co mogliśmy; i nie zapomnę łatwo poczucia piękna i tajemnicy podczas naszych śpiewanych nabożeństw we wczesne, niedzielne poranki. Ołtarz był zgodny z akceptowanym angielskim typem ołtarza z „zasłonami”. Dwie świece stały na ołtarzu, dwie kolejne na słupkach zasłon, a jeszcze dwie w wysokich świecznikach. Mieliśmy „wieczną lampkę”, która nigdy mi się nie podobała, ponieważ nie oznaczała dla mnie niczego szczególnego.

Nie da się opisać szczęśliwości, jakiej doświadczyłem w Mirfield. Przez około rok głosiłem bardzo niewiele kazań na zewnątrz i zajmowałem się prawie wyłącznie studiami teologicznymi i modlitwą. Mój „mistrz nowicjatu” był życzliwym i kompetentnym przewodnikiem dusz, a chociaż nie chodziłem do niego do spowiedzi, zawsze czułem, że mógł i chciał mi pomóc. Przez pewien czas był tylko jeden nowicjusz oprócz mnie – Irlandczyk o wielkiej elokwencji i gorliwości, który stał się wyjątkowo zdolnym misyjnym kaznodzieją, ale później opuścił wspólnotę i ożenił się. Dużo ze sobą przebywaliśmy i znalazłem w nim otwarty entuzjazm wiary oraz zaufanie do Kościoła anglikańskiego (jednak zmieniające się wraz z kolejnymi kryzysami), które uczyniły wiele dla przywrócenia mojego zaufania.

Jednak kiedy zbliżał się czas mojej profesji, zacząłem nieco wątpić, czy nadaję się do takiego życia. Nie kłopotałem się „rzymskimi” trudnościami, ponieważ te praktycznie zniknęły, ale – w związku z pewną decyzją podjętą przez wspólnotę wobec kryzysu w Kościele anglikańskim – zacząłem myśleć, że moje stanowisko jest zbyt „radykalne”, abym mógł znaleźć w tym domu zadowolenie. Do tego czasu nauczyłem się uznawać praktycznie wszystkie dogmaty Kościoła katolickiego, z wyjątkiem tego o nieomylności papieża. Studiowałem i analizowałem Teologię moralną Lehmkuhla, opuszczając, jako niestosowne, wszystkie akapity dotyczące Najwyższego Kapłana. Odmawiałem regularnie Różaniec. Wzywałem świętych. Uważałem, że słowo „transsubstancjacja” najlepiej wyraża rzeczywistość obecności Naszego Pana w Najświętszym Sakramencie. Utrzymywałem, iż sakrament pokuty to normalny środek, za pośrednictwem którego odpuszczany jest po chrzcie grzech śmiertelny. W domu swobodnie używałem słowa „Msza”. Te poglądy głosiłem także w sposób zawoalowany w moich kazaniach i stwierdziłem, że dzięki nim i jedynie dzięki nim mogę wzbudzić entuzjazm poszczególnych wspólnot – a przynajmniej dzięki tym doktrynom, które dotyczyły umiłowanej osoby Chrystusa i które, pamiętając lekcję Johna Inglesanta, usiłowałem uczynić centrum mojego nauczania. Pamiętam na przykład, że kiedyś pewien oburzony wikary powiedział mi, iż moja doktryna wydaje się „mieszaniną poglądów Rzymu i wesleyanizmu (2)” – oskarżenie, które przyniosło mi największą satysfakcję. Z drugiej strony, wspólnota jako całość wydawała mi się w tamtym czasie nadmiernie ostrożna, pragnąc odciąć się od stronnictwa radykalnego w Kościele anglikańskim. A było to stronnictwo, do którego teraz należałem.

Efekt był taki, że odsunąłem moją profesję o rok, aby jeszcze się sprawdzić. Ale ten rok usunął moje trudności. Zaczęto mnie coraz bardziej zachęcać do pracy misyjnej i stwierdziłem, że moje ciche życie w Mirfield daje mi siłę, której nie mogę uzyskać w żaden inny sposób. Katolikom trudno w to uwierzyć, ale faktem jest, że jako anglikanin spędzałem znacznie więcej czasu w konfesjonale, niż kiedykolwiek w Kościele katolickim, chociaż, oczywiście, można by to wytłumaczyć faktem, że od kiedy stałem się katolikiem, nigdy nie głosiłem regularnych misji. Na przykład w jednej z londyńskich parafii, przez około cztery dni pod koniec misji, mój brat misjonarz i ja rozmawialiśmy z ludźmi, słuchaliśmy spowiedzi oraz zalecaliśmy rozwiązania i zasady życia przez ponad jedenaście godzin każdego dnia. Kolejne dwie godziny zajmowało głoszenie kazań dużym wspólnotom.

Ale to było po mojej profesji. Wszędzie jednak wydawało się nam, jakby ogromna praca czekała na wykonanie. Wyszliśmy z naszego cichego życia rozpaleni gorliwością i znaleźliśmy wszędzie mężczyzn i kobiety, którzy wydawali się szczególnie na nas oczekiwać. Wszędzie widzieliśmy nawrócenia. Widzieliśmy grzeszników przemienianych mocą Boga, dzieci, otrzymujące zachętę i naukę, obojętnych, którzy rozniecali ogień i zawziętych, którzy zostali złamani. Nie można było wątpić, że działa tutaj łaska Boga, a jeśli Kościół anglikański mógł być użyty jako naczynie tak wielkiej godności, dlaczegóż dłużej wątpić o jego Boskiej misji? Z tego powodu, a także dlatego, że znalazłem tak wyjątkowe szczęście i inspirację w życiu w Mirfield, dlaczego miałem się dłużej wahać, aby się w nie zaangażować?

Przed moją profesją dr Gore pytał mnie, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, czy jestem w jakikolwiek sposób zagrożony przejściem do Kościoła rzymskiego. Uczciwie odpowiedziałem mu: „Jak dotąd nie, na ile mogę to stwierdzić” i w lipcu 1901 roku bez lęku uczyniłem ten krok. To był niezwykle szczęśliwy dzień. W tym celu otrzymałem nową sutannę, którą, co jest dość dziwne, noszę w tej chwili, przystosowaną do kroju rzymskiego. Przyjechała moja matka i była obecna w małym przedsionku kaplicy. Zostałem formalnie wprowadzony do wspólnoty, bracia całowali moje ręce, wypowiedziałem moje śluby i przyjąłem Komunię jako pieczęć i rękojmię trwałości. Po południu wyjechałem z matką w stanie swego rodzaju ekstatycznego zadowolenia.

Potem ponownie zabrałem się do pracy. Sądzę, że najtrudniejszą część mojej pracy na zewnątrz stanowiło dziwne zróżnicowanie doktryny i ceremoniału, z którym się spotykałem. Zasadniczo oczywiście proszono nas o prowadzenie misji tylko w tych parafiach, gdzie nasze normy, dotyczące wiary i głoszenia kazań, były akceptowane. (Jak sądzę, skrajne stronnictwo rytualistów nie uważało naszej postawy za dostatecznie zadowalającą, a to bez wątpienia częściowo w związku ze stanowiskiem dr Gore’a. Był on identyfikowany, słusznie czy nie, ze szkołą liberalną Wysokiego Kościoła. Uważano, że jest w błędzie w odniesieniu do doktryny o Wcieleniu. Jego poglądy na wyższy krytycyzm uważano za niebezpieczne. Uznawano, iż jest nieco ekstrawagancki w kwestii chrześcijańskiego socjalizmu. A wszystko to, oczywiście, stanowiło dla mnie pewne zmartwienie, ponieważ w tych trzech punktach zupełnie nie zaliczałem się do jego uczniów). Ale o wiele trudniejsze było moje doświadczenie ze wspólnotami parafialnymi, które były mniej „zaawansowane”, gdzie od czasu do czasu wygłaszałem kazania i gdzie pastor nie miał poczucia, że wystarczy czasowa obecność „brata”, aby go w nieodwracalny sposób skompromitować. W tych kościołach, jak również w trzech kościołach w Mirfield, do których uczęszczaliśmy, jeśli chcieliśmy, w niedzielne wieczory, znalazłem wszystkie rodzaje nauczania i ceremoniału. W jednym kościele nosili wyszukane stuły, ale bez ornatów, co odpowiadało doktrynie, w innym ornatów używano do nabożeństw, na które nie przychodzili ważni protestanci. Nauczanie o Rzeczywistej Obecności było starannie zamaskowane, a o sakramencie pokuty wspominano doraźnie, na marginesie, jako o „sakramencie pojednania”, albo nauczano o nim wyraźnie jedynie kilku wybranych, podczas małych nabożeństw dla bractw. Oczywiście trzeba też pamiętać, że nawet w ten sposób nie zetknęliśmy się z dziesiątkami innych grup i szkół myślenia w Kościele anglikańskim – grup, których jednak nie da się ignorować.

Łatwo było, przy niewielkim doświadczeniu, już po pierwszym rzucie oka na duchownego i jego kościół, zdiagnozować dokładny poziom doktrynalny prowadzonego tam nauczania. W mniej „zaawansowanych” wspólnotach miałem w zwyczaju głosić, z całą żarliwością, na jaką mnie było stać, kazania o miłości Jezusa Chrystusa, o radości żalu za grzechy, albo o Ojcostwie Boga, w nadziei, że pewnego dnia te prawdy wywrą pożądany wpływ na tych, którzy mnie słuchali. Jedyny raz, kiedy głosiłem kazanie w Opactwie Westminsterskim, całą moją energię zaangażowałem w próbę wyeksponowania osoby Jezusa Chrystusa jako centrum wszelkiej religii, pozostawiając wszystkie inne doktryny, aby zajmowały się same sobą. Nie byłem tak odważny, jak inny członek wspólnoty, który w tych samych okolicznościach zdemaskował „martwe ołtarze” tego miejsca kultu. Ale wszystko to było bardzo niesatysfakcjonujące i bez wątpienia, chociaż wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, moje zaufanie do Kościoła anglikańskiego jako Boskiego Nauczyciela stopniowo zaczęło się znowu chwiać. Spieszyłem zwykle do Mirfield jak do miejsca schronienia, ponieważ tam przynajmniej panował pokój i względna zgoda. Moja intelektualna ucieczka od trudności wydawała mi się jednak dość przekonująca. A wyglądało to następująco.

Pierwotnie, jako zwolennik „Umiarkowanego Wysokiego Kościoła”, utrzymywałem, że Kościół anglikański, w swym odwoływaniu się i domniemanym podobieństwie do Kościoła „pierwotnego”, jest najbardziej ortodoksyjną wspólnotą w chrześcijaństwie. Twierdziłem, że z jednej strony Rzym i Wschód pobłądziły przez nadmiar, a wspólnoty nonkonformistyczne z drugiej – poprzez niedostatek i dalej, że poprzez utratę sukcesji biskupiej, jako zbiorowość straciły całkowicie miejsce w Widzialnym Ciele Chrystusa. Ale zmieniłem to stanowisko doktrynalne dawno temu. Po pierwsze, zauważyłem, że nie można wierzyć, iż w ciągu około tysiąca lat – to jest pomiędzy piątym czy szóstym wiekiem, a okresem reformacji – obietnice Chrystusa zawiodły i że w tym okresie zepsucie zniszczyło pierwotną czystość Ewangelii. Następnie zacząłem dostrzegać, że w Kościele Chrystusa musi istnieć jakiś żywy głos, który, jeśli nawet nie jest rzeczywiście nieomylny, to musi przynajmniej być za taki uważany – jakiś autorytet osobowy albo sobór, który mógłby osądzić nowe teorie i odpowiedzieć na nowe pytania. Próbowałem, dość niewprawnie, odnaleźć ten żywy głos w Modlitewniku powszechnym i w Artykułach (3), poszukując w nich, powiedzmy, ostatecznego, natychmiastowego wytłumaczenia odległej, pierwotnej i apostolskiej wiary. Ale teraz zrozumiałem złudność takiej próby, ponieważ nawet te zbiory formuł mogły być i były rozumiane w całkowicie rozbieżnym znaczeniu. Na przykład rytualista stwierdza, że Modlitewnik powszechny naucza o obiektywnej i rzeczywistej Obecności Chrystusa w Najświętszym Sakramencie, a zwolennik Niskiego Kościoła uważa to za recepcjonizm w nauczaniu. Potem, kiedy rozpaczliwie zwróciłem się ku jedynym elementom w Kościele anglikańskim, które nosiły w ogóle jakiekolwiek podobieństwo do żywego głosu – ku decyzjom synodu, uchwałom konferencji pananglikańskich oraz oświadczeniom biskupów – stwierdziłem, że także one są między sobą podzielone, albo odmawiają odpowiedzi, albo – co najgorsze – odpowiadają w sposób, którego nie mogę pogodzić z tym, co uważam za wiarą chrześcijańską. Byłem zatem przekonany, że teoria „Umiarkowanego Wysokiego Kościoła” załamała się, co zmusiło mnie, jak mi się wydawało, zarówno przez wzgląd na logikę, jak i na presję okoliczności, do poszukiwania jakiejś innej teorii, jako podstawy mojej wiary. Na pewien czas odnalazłem ją w szkole rytualistycznej. Odbyło się to następująco.

Kościół katolicki, jak teraz zakładałem, składa się z tych wspólnot chrześcijan, które zachowują katolickie wyznania wiary i nauczanie apostolskie. Mówiąc ogólnie, dotyczy to Rzymu, Moskwy i Canterbury oraz kilku oderwanych grup, takich jak kościół starokatolicki (4), o których wiedziałem bardzo niewiele. Ten „Kościół katolicki” dysponował zatem pewnego rodzaju głosem przemawiającym – przemawiał poprzez swój milczący konsensus. W tych sprawach, w których Rzym, Moskwa i Canterbury zgadzały się, jawił się wyraźnie głos Ducha Świętego, a tam, gdzie się dogmatyczne nie zgadzały, było pole dla prywatnych opinii. Niekiedy Canterbury było niepewne w swym świadectwie, ale uważałem, iż to, czy kiedykolwiek głosiło jawną herezję, stanowi co najmniej kwestią sporną (twierdzenia Trzydziestu Dziewięciu Artykułów tłumaczyłem w sposób bliski anglikańskim kontrowersjalistom). A zatem tam, gdzie Canterbury milczało, jego opinię należało uznawać za taką samą, jak reszty „katolickiego chrześcijaństwa”. Była to bardzo wygodna teoria, ponieważ dzięki niej byłem w stanie uznać za właściwe praktycznie wszystkie doktryny Kościoła katolickiego, z wyjątkiem tej o nieomylności papieża i równoczesnej konieczności zewnętrznej wspólnoty z Rzymem. Mogłem też odczuć, że mam za sobą milczące przyzwolenie, chociaż niekoniecznie wyraźny autorytet, mojej własnej wspólnoty oraz – co miało o wiele większe znaczenie – autorytet Kościoła Chrystusowego jako całości.

Okazuje się zatem, że odszedłem daleko od dawnego traktariańskiego stanowiska, opartego na odwoływaniu się do pierwotnego, niepodzielonego Kościoła. Przeciwnie, podziały nie robiły mi różnicy – schizma była praktycznie niemożliwa tak długo, jak długo zachowywano nauczanie apostolskie i wyznania wiary. Odszedłem jeszcze dalej od mojego dawnego stanowiska ze wschodniego Londynu, że Kościół anglikański jest zdrowym rdzeniem zgniłego drzewa. Kiedy zatem w niniejszej pracy znowu będę miał okazję odnieść się do tej z moich teorii, która faktycznie podtrzymywała mnie aż do momentu jej nagłego załamania – przywołam ją pod nazwą „teorii rozproszenia”. W jej cieniu wzywałem świętych – posiadałem ich małe wizerunki, które sam narysowałem oraz figurkę Matki Bożej. Adorowałem Chrystusa w Najświętszym Sakramencie i naprawdę po raz pierwszy zacząłem uczyć się rzeczywistego ducha katolickiego posłuszeństwa. Gdyby kiedyś zaproponowano mi doktrynę, za którą stałby autorytet „Kościoła w rozproszeniu”, odłożyłbym na bok wszystkie moje skłonności i szczerze ją przyjął.

Przez chwilę byłem nieco zakłopotany, tłumacząc sobie, w jaki sposób właściwie ten autorytet przemawia do nieuczonych, którzy nie są w stanie badać, co jest, a co nie jest objęte tą teorią, ale stopniowo stworzyłem sobie pewne wyobrażenie. Tak jak nieuczony człowiek świecki wyznania rzymskokatolickiego zwraca się do duchownego, który uznaje autorytet rzymskiego biskupa i pozostaje z nim we wspólnocie, tak samo nieuczony człowiek świecki w „Kościele w rozproszeniu” powinien zwracać się do duchownego, który uznaje autorytet „Kościoła w rozproszeniu”. Jest absolutną prawdą, że gdyby tacy świeccy rzeczywiście to uczynili, odnaleźliby faktycznie możliwą do zaakceptowania jednomyślność. W jednej z moich ostatnich prób w 1903 roku zaproponowałem ten pogląd, jako możliwe wyjście, mojemu przełożonemu, ale powiedziano mi, że to niemożliwe. Ani wtedy, ani teraz nie rozumiem, dlaczego, ponieważ przy założeniu pierwszej teorii, zastosowanie go wydaje się jedynym logicznym czy praktycznym wnioskiem.

Osiadłem tam zatem na prawie dwa lata, jako profes – członek wspólnoty, przez około rok wyjątkowo szczęśliwy i pełen ufności – z wyjątkiem jednego czy dwóch momentów, kiedy moje dawne trudności nagle na chwilę powróciły, a potem znowu mnie opuściły – odnajdując, jak powiedziałem przedtem, braterstwo i koleżeństwo, które jest nie do przecenienia. W snach wciąż czasami powracam do Mirfield, chociaż nigdy, dzięki Bogu, jako anglikanin! Raz, jak pamiętam, mianowano przełożonym kardynała Merry del Val (5), który odbierał przyrzeczenie posłuszeństwa od wspólnoty i ja także znowu tam byłem, szczęśliwy i pełen uniesienia, stojąc w bibliotece i śmiejąc się z czystej radości. Raz byłem tam, jak sądzę, jako ksiądz katolicki i stwierdziłem, że chociaż powinna istnieć bariera nieśmiałości pomiędzy wspólnotą a mną, to jednak jej nie było. Staliśmy razem w holu i rozmawialiśmy, jak cztery lata wcześniej. Jednak nigdy tam nie wróciłem, chociaż chciałbym pojechać z wizytą, nawet bez kardynała, ale wspólnota ocenia tę sprawę inaczej. To także tutaj po raz pierwszy zacząłem systematyzować moją pobożność i próbować sztuki medytacji i to tutaj Bóg odpłacił mi obficie za moje mizerne wysiłki. Przygotowywał mnie, jak to teraz świetnie rozumiem, do podjęcia wielkiej decyzji, którą On miał już wkrótce przede mną postawić.

cdn.

Ks. Robert Hugh Benson

(1) W dokumencie „Lambeth Opinions” z 1899 roku próbowano rozwiązać pewne kontrowersje w kwestii rytu.

(2) Wesleyanizm – poglądy Johna Wesleya (1703–1791), anglikańskiego teologa, twórcy wspólnoty metodystów.

(3) Tak zwane Trzydzieści Dziewięć Artykułów Wiary – obok Modlitewnika powszechnego i deklaracji z Lambeth – podstawa doktrynalna anglikanizmu.

(4) Kościół starokatolicki powstał na tle sporu, wywołanego ustaleniami Soboru Watykańskiego I (1870). Schizmę spowodował opór zwłaszcza wobec dogmatu o nieomylności papieża w sprawach moralności i wiary.

(5) Kardynał Rafael Merry del Val y Zulueta (1865–1930), hiszpański duchowny katolicki, dyplomata watykański, sekretarz stanu Piusa X.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Wyznania konwertyty.