Wyprawa po żonę. Rozdział dwunasty

Z którego czytelnicy z wielkim zdziwieniem dowiadują się, że w Gostyńskiem jest porządna karczma, oraz widzą, że famulus (1) naszego bohatera wychodzi z niej bardziej kontent z pieczeni cielęcej niźli jego pan ze swych zasad.

Nazajutrz, po niegodziwym noclegu w jakiejś leśnej i małej karczemce, z którego kapitan wyjechał zły, bo miał łóżko krótkie i skrzypiące; pan Ksawery niewyspany, bo nie mógł sobie wybić z głowy wdzięków i przymiotów nieszczęśliwej panienki; Jan w najgorszym humorze, bo poszedł spać bez kolacji i wstał bez śniadania, nasi podróżni jechali dość sporo drogą równą, suchą i niezbyt piaszczystą zmierzając do traktu, który prowadzi do Gostynina.

Prześliczny ranek, świeży i wonny oddech pól i lasów orzeźwił ich prędko i w jaśniejszych barwach pokazał im życie i jego koleje. Spokojniej więc i z większą wyrozumiałością spoglądali na to wszystko, co na tej ziemi jest koniecznym, i rozmawiając o tej nieubłaganej logice naszego życia, koło godziny jedenastej zatrzymali się przed dość porządną z powierzchowności karczmą.

Stała ona samotna pod lasem niezbyt daleko od dużej i ludnej wsi, na tej dosyć uczęszczanej drodze. Że na frontonie jej był wymalowany koń w galopie, a pod spodem napis: Zajazd pod koniem oraz wszelkie wygody i różne trunki, osądzili, że jeżeli nie panowie, to przynajmniej konie znajdą tu wygodę i pożywienie.

Wszakże kapitan, który nie znał tej karczmy, chociaż już nieraz obok niej przejeżdżał, nie dowierzając zupełnie pozorowi, rzekł do sługi pana Ksawerego, którego twarz rozpromienił jej obiecujący widok i który już uśmiechając się, mrużąc jedno oko i pokazując nieznacznie na otwartą i wzywającą bramę, stał przy bryczce panów i czekał na ich rozkazy:

– To pójdźże, kpie, i dowiedz się, czy tu można popasać, a czy jest owies i siano, rozumiesz?

– I czy będzie tak co kordialnie przekąsić? Rozumiem, panie kapitanie – odpowiedział Jan i ruszył na spełnienie rozkazu.

– Niech panowie zajeżdżają śmiało – odezwał się głos z boku. – W tej karczmie siedzą ludzie porządni i usłużni, mają wszystko, czego potrzeba podróżnym.

Obaj, do których ten głos był skierowany, obrócili się w lewo i spostrzegli jakiegoś niemłodego już obdartusa, którego postać i mowa niemało ich zastanowiła.

Był słuszny, barczysty, twarzy dość bladej, ale z jej rysów i wyrazu widać było, że nie był to zwyczajny włóczęga, wyciągający rękę dla dostania kilku groszy, które poszłyby na wódkę.

Zarost siwy i znacznie zapuszczony okrywał dolną część jego lica, białawe już i nierozczesane włosy wyglądały spod dziurawego i zmiętego kapelusza. Okrywała go jakaś krótka, wytarta i świecąca na łokciach kapota ciemnego koloru, pod którą nie było widać kamizelki, ale za to koszula, rozdarta na szyi, choć brudna, wydawała się cieńszą i zdradzającą dawniejszy lepszy byt i niby pańskie nawyki.

Spodnie w kratkę, wyraźnie stare i wytarte na kolanach, spadały na niewyczyszczone, wykrzywione i dziurawe buty. Przez lewe ramię wisiała na nim torba z jasnej skóry, z klapą zapiętą na guzik, a przez prawe druga płócienna na sznurku. Przy torbie skórzanej przytroczonych było kilka ptaszków, które widać upolował tego rana. W prawej miał fuzyjkę niewielką, ordynaryjną, ze zwyczajną taśmą, która widać kiedyś była zieloną, a lewą trzymał przy ustach fajeczkę na krótkim drewnianym cybuszku, z której błękitnawy dymek, jak zwykle z niedogarków tytoniu, wychodził cieniutkim i równym pręcikiem.

Nie czekając na odpowiedź panów, do których się odezwał, ów żebrak, myśliwy, poszedł ku karczmie, oparł swą fuzyjkę o ścianę i usiadł na ławeczce znajdującej się przy bramie.

Gdy nasi podróżni patrzyli nań z zaciekawieniem, on spojrzał ku nim jakby z ironią, uśmiechnął się, zdjął kapelusz, obtarł rękawem czoło, przyczesał palcami swe siwe włosy i dobywszy ze skórzanej torby jakąś obdartą i książkę bez okładki, poślinił palec, zaczął przewracać jej pomięte karty i znalazłszy widać żądane miejsce, położył ją na ławce i zaczął sobie przyrządzać fajeczkę.

W tym samym czasie Jan wyszedł z bramy z rozpromienioną twarzą, zacierał ręce jak aktor za kulisami, gdy słyszy huczne oklaski i wołania publiczności, i postępując szerokim krokiem, stanął przed bryczką kapitana, zdjął kaszkiet i rzekł:

– Proszę panów! Dokumentnie przekonałem się, że popas będzie dobry. Dziś rano zarżnęli tłustego cielaka i ogromna pieczeń z nerką poszła już do pieca.

– A owies i siano, ośle! – zawołał kapitan.

– Jużci, proszę pana kapitana – odpowiedział niezmieszany żarłok. – Kiedy jest pieczeń cielęca z nerką, to można konfidentnie powiedzieć, że i owies jest.

– Ale jest, jest. Zajeżdżajcie panowie na moje słowo – odezwał się znowu ów obdartus podnosząc głowę – a fagas ten ma rację, że panów wabi na tę pieczeń cielęcą, która poszła do pieca. Będzie ona wyśmienita, za to ręczę; nikt mi jej tak dobrze nie przyrządzał, jak tutejszy gospodarz, kiedy był u mnie kucharzem.

Słudzy przybyłych spojrzeli na niego z uśmiechem, a kapitan wzruszył ramionami i kazał zajechać. Gdy bryczka wjeżdżała w bramę, pan Ksawery, który się dotąd nie odzywał, spoglądał z zainteresowaniem na starego biedaka, którego przeszłość musiała być inna, a który dziś obdarty i zapewne głodny, jak Diogenes pocieszał się słońcem (2) i założywszy nogę na nogę, oparty o ciepłą ścianę, spokojnie patrzył na dymek ulatujący z fajki i widział w nim zapewne symbol wszystkich marności tego świata.

Nasi podróżni ulokowali się na kilka godzin w izbie porządnej, w której było parę łóżek z czystymi materacami, kanapka okryta cycem (3), stół okrągły na środku, wyjątkowo cały i czysty, krzesełka o wszystkich nogach, a przy oknach, na których stały wazoniki z geranium i rezedą, firanki białe z białymi włóczkowymi frędzlami. Wszędzie był ślad szczotki i ręki ludzkiej, i to ręki gospodarnej i pilnej.

– Nieźle nam się zdarzyło – rzekł kapitan do pana Ksawerego, pokazując jakby z niedowierzaniem po czystych ścianach i próbując palcem, czy nie ma kurzu na stole, na którym chciał położyć swą czapeczkę. – Cóż u diabła! Wszystko czyste i całe!

– Widać, że ten biedak powiedział prawdę, że tu mieszkają ludzie porządni – odpowiedział młody człowiek z uśmiechem, siadając na kanapce, która się pod nim nie ugięła ani nie zaskrzypiała. – Ale co to za jeden? Trzeba by się dowiedzieć. Przeczuwam w nim coś szlacheckiego, próżność przejrzała zaraz przez dziury kapoty: nie zaniedbał nas na wstępie powiadomić, że gospodarz tutejszy był u niego kucharzem.

– Musiało się biedakowi trochę przewrócić w głowie od wódeczki, którą zapewne lubi – rzekł kapitan. – Dobrze jeszcze, że nam nie powiedział, że był kiedyś kapitanem, bo i takich wydrwigroszów mamy niemało.

Gdy tak kapitan mówił – drzwi się otwarły i stanął w nich ten sam, o którym rozmawiali. Jego zmięty kapelusz leżał mu na głowie z pewną fantazją, lewą ręką trzymał przy ustach fajeczkę, wielkim palcem przyduszając tytoń, żeby nie dymiła, a prawą ręką podnosząc wiązkę ptaszków, które upolował, rzekł:

– Może panowie kupią, przydadzą się na śniadanie. Wincenty przyrządzi doskonale, obłoży słoninką i będą wyborne; tłuste są i dziś zabite.

– A cóż chcesz, kochanku, za tę zwierzynę? – zapytał pan Ksawery przystępując do niego ze współczuciem.

– Co łaska – odpowiedział. – Czy to warto naznaczać cenę?

Pan Ksawery dobył trzyrublowy papierek, dał mu i wziąwszy ptaszki z jego rąk, położył na stole. Stary spojrzał na gruby pieniądz, z którym się zapewne dawno nie widział, zacisnął wargi, spuścił oczy ku ziemi i rzekł, wyciągając rękę i papierek ku młodemu człowiekowi.

– Reszty nie mam.

– Nie potrzeba – odpowiedział nasz bohater odstępując parę kroków i odwracając się, jakby dla uniknięcia podziękowania.

– Trochę to za wiele – rzekł wówczas stary nachmurzywszy czoło, jakby mu ta jałmużna była niemiłą – ale dziękuję panu. Przyda się na buty, które mnie spadają. Datek to dobry, ale pana chęć oszczędzenia mi wstydu jeszcze lepsza, dziękuję panu. Ale coś Wincentowa nie przychodzi po dyspozycję – dodał oglądając się ku drzwiom – może panowie każą sobie zawołać tutejszej gospodyni i wydadzą jej jakieś rozkazy?

– Prosimy, prosimy – rzekł kapitan chrząkając i patrząc z wyraźnym zajęciem na starego myśliwego. Gdy wyszedł, dodał: – Co to, u diabła, za figura! Albo jakiś podupadły biedak, którego nieszczęście ciężko dotknęło, albo wielki filut, który przepuści prędko twoje ruble, panie Ksawery, i wyśmieje cię z takimi obdartusami, jak sam, że się dałeś złapać. Ale otóż i gosposia tej osobliwej karczmy, która i czysta, i we wszystko opatrzona, i dla zajęcia popasających ma jeszcze zagadkową i oryginalną postać, o której można pogadać.

Gospodyni, która w tej chwili weszła, była to kobieta jeszcze młoda, bardzo przystojna, w kwiecistej spódnicy, z białym fartuszkiem, w koszuli cienkiej, białej i wydającej kształtne jej formy, obwiązana na głowie chustką czerwoną, której koniec spadał na plecy, a spod której wyglądały włosy ciemne i błyszczące, rozdzielone na białym i gładkim czole. Wzrost miała hoży, twarz rumianą i tchnącą zdrowiem, zęby białe, oczy błękitne, którymi patrzyła spokojnie i z uśmiechem. Najwięcej zaś wdzięku przydawało jej to, że weszła trzymając na ręku prześlicznego chłopczyka, mogącego mieć z półtrzecia (4) roku, którego jasne włoski kręciły się jakby na obrazku Greuza (5). Pełna twarzyczka kwitła rumieńcem, a na czarnych rzęsach, które otaczały duże niebieskie oczy, stały dwie krople łez, świadkowie niedawnego płaczu, a może jakiej chimery, która jeszcze widna była na jego nieuśmiechającej się i nadąsanej buzi.

– Osobliwsza karczma, gdzie w dodatku jeszcze i taka gospodyni – rzekł kapitan półgłosem i znowu odchrząknął mocno, spoglądając z ukontentowaniem na ładną matkę i na jeszcze ładniejsze dziecię.

– Przepraszam wielmożnych panów, że zaraz nie przyszłam – rzekła gospodyni – ale mi się mój chłopiec rozbeczał, a nie miałam go z kim zostawić.

Pan Ksawery, któremu strój kobiety i akcent jej mowy przypomniał rodzinne strony, rzekł uśmiechając się:

– Zapewne z Lubelskiego jesteś, moja kochana.

– My od Hrubieszowa, wielmożny panie – odpowiedziała z wołyńską śpiewnością. – Tu już trzeci rok mieszkamy. I jakoś Pan Bóg łaskaw: jest kawałek chleba i dzieci chowają się… Ale może panowie pozwolą tymczasem kawy, nim się upiecze pieczeń cielęca, którą pański lokaj kazał całą dla panów przyrządzić.

– Całą? – zawołał kapitan.

– Nie dziw się, kapitanie – rzekł pan Ksawery śmiejąc się – on więcej myślał o sobie niż o nas. Niech więc pieczeń piecze się cała, damy jej radę wszyscy, ilu nas tu jest, a szczególniej mój gorliwy Skrawek okroi wszystkie kości do czysta. Kawy nie trzeba, kochanko, bo nam zepsuje apetyt. Nieprawdaż, kapitanie?

– Przyślij nam tu tylko, asani, czystej wódki i kawałek chleba z solą – dodał kapitan.

– I poproś także swego męża – mówił pan Ksawery podając jej ptaszki, po które wyciągał ręce chłopczyk gospodyni – żeby nam jeszcze i tę zwierzynę przyrządził i słoninką obłożył.

– To zapewne wielmożny pan od pana Lachowskiego kupił – rzekła gospodyni uśmiechając się i biorąc ptaszki.

– Kupiłem od tego biedaka – mówił pan Ksawery – który tam siedział przed karczmą, zaręczał nam, że tu wszystkiego dostaniemy, co i prawda, i powiadomił też, że twój mąż był dawniej u niego kucharzem.

– Bo i to prawda, wielmożny panie – odpowiedziała ładna kobieta z miną jakby wyrażającą politowanie.

– Cóż to za jeden? – zapytał kapitan.

– Jakby to wielmożnym panom powiedzieć? – rzekła obcierając fartuszkiem nosek swego chłopczyka z prawdziwie macierzyńską kokieterią. – Pan Benedykt Lachowski był kiedyś panem. Trzymał koło Hrubieszowa dużą wieś w dzierżawie i dobrze mu się wiodło. Potem się ożenił i przeniósł się w te strony. Tu trzymał w posesji (6) dobra koło Łęczycy, ale mu się nie poszczęściło, spalił się, potem chorował i wszystko stracił. Kto tam temu winien, to Pan Bóg wie. On narzeka na żonę, ale jaka ona tam była, to była. Gdyby nie przystąpiło do niego jakieś licho i ta choroba, po której mu się niby trochę w głowie pomieszało i zachciało się włóczyć po świecie z torbą i kosturem, pewnie poprawiłby się z tej biedy i do tego nie doszedł. Nam go żal, bo, prawdę mówiąc, mój Wincenty jemu winien i chleb, i naukę, i on nam dopomógł, że poszliśmy na swoje i jakoś statkiem i pracą, i błogosławieństwem Bożym stanęliśmy na nogach. Toteż jak tu do nas przywędrował, to go uprosiliśmy, że już u nas siedzi i ma przynajmniej łyżkę ciepłej strawy i kącik, a nie potrzebuje tułać się gdzie indziej i wyciągać rękę.

– To bardzo pięknie z waszej strony – rzekł kapitan, ujęty i głosem, i wyrazem twarzy kobiety, w której prostym i szczerym opowiadaniu był wyraz serca i prawdy.

– Proszę wielmożnego pana – odpowiedziała z uśmiechem – czy to tak trudno pamiętać dobre, a osobliwie takiemu, którego Pan Bóg dotknął? Niewiele też to nas kosztuje, że siądzie do naszej miski i wyśpi się w izdebce, którą mamy od tyłu i gdzie żadnego gościa nie możemy pomieścić. Za to też uczy naszych starszych chłopców czytać i pisać, jak jest w dobrym humorze – ot! – jak i teraz. A jak przyjdzie na niego to nasłanie Boże, co go do tej biedy przyprowadziło, to i nas czasem sfuka i na wszystkich ludzi łaje, że mu jałmużnę dają i mają go za dziada, a on zarabia strzelbą i niczyjej łaski nie potrzebuje. Wówczas mój Wincenty wykrada mu fuzyjkę i pilnuje go, jeśli dosiedzi w domu, żeby sobie coś złego nie zrobił; ale to nie trwa długo, czasem parę dni, a najwięcej tydzień. Wtedy wałęsa się albo po lesie, albo po cudzych wsiach, a jak bieda minie, to znowu przychodzi. Bywa czasem wesoły, gada wiele, a szczególniej o jakiejś tam obdartej książce, którą w torbie nosi i zawsze z niej czyta. Zresztą dobre to biedaczysko, nikomu wody nie zamąci.

Gdy to mówiła, otworzył drzwi przystojny mężczyzna w nankinowej (7) kurtce, z fartuchem zapiętym po kucharsku, z twarzą czerwoną od ognia i z wyrazem energii i uczciwości na niej. Był to oczywiście pan Wincenty, gospodarz zajazdu i mąż tej ładnej żony, która swym opowiadaniem, okazującym i biedny stan pana Benedykta, i swe dobre serce, zainteresowała słuchających ją z uwagą gości.

– Basiu, serce! – rzekł do żony. – Zagadałaś się tu z panami, a tam furmani dopominają się o owies. Ja nie mogę kuchni odstąpić, bo mi się wszystko zepsuje.

– Idę, kochanku, idę – odpowiedziała ładna Basia i oddając mężowi ptaszki, dodała: – Panowie chcą jeszcze, żebyś im te ptaszki upiekł i słoninką obłożył.

– Aha! Już mi jegomość o nich mówił i chwalił się, że dobre dziś pieniądze zarobił – odpowiedział Wincenty. Wziął z rąk żony zwierzynę i dodał z uśmiechem: – Będą panowie mieli doskonałe śniadanie.

– Wódkę i zakąskę zaraz panom przyślę – mówiła żona i oboje poszli, a przez otwarte drzwi widział pan Ksawery, jak kucharz poklepał po tłustym pyszczku swojego synka, popatrzył na żonę, pogłaskał ją po twarzy, a gdy mu nadstawiła swe śliczne usta, pocałował je z miłością i pobiegł do swojej roboty.

– Szczęśliwi ludzie! – rzekł wówczas nasz bohater.

– Poemat w karczmie! – odpowiedział kapitan spoglądając jakby ironicznie na młodego człowieka, który zaczął spacerować po izbie i przechodząc myślą wszystkie paragrafy swego kodeksu, rozważał, według którego z nich ten szczęśliwy kucharz wybierał swą żonę.

Gdy podano śniadanie, które rzeczywiście było wybornie przyrządzone, tak że Jan, ustawiając na stole ogromną pieczeń rumianą i wonną, uśmiechał się, mrużył to jedno oko, to drugie i spoglądał na nią lubieżnie (8), jakby już rozmierzył i ogarniał ten potężny kawał, jaki mu się z niej dostanie, rzekł kapitan do gospodyni, która przyniosła jeszcze na talerzu kaszkę drobną ze słoninką i zwierzynę przyrządzoną, jak żądali:

– Moja miła gosposiu! Wszystko to tak wygląda, że nawet po dobrym obiedzie można by jeszcze raz zasiąść do twojego stołu.

– Co to, to pan kapitan argumentnie powiedział – rzekł Jan uśmiechając się. – Brakuje jeszcze tylko dobrego piwa.

– Choć raz odezwałeś się z sensem – mówił kapitan i obracając się do gospodyni, dodał: – Przynieś nam tu, gosposiu, kilka butelek piwa, jeśli macie, a ponieważ tu tego wszystkiego dla nas będzie zanadto, zaproś do naszego śniadania tego biedaka, niech się trochę posili i przypomni sobie dawniejsze czasy.

– On musi być, proszę pana kapitana, fatalnie głodny; to widać dokumentnie z jego twarzy – rzekł Jan przestraszony tym nowym przybyszem i pewny, że jego porcja znacznie się uszczupli. Pan Ksawery zaśmiał się z widocznej trwogi swojego sługi, a kapitan, spojrzawszy na niego groźnie, zapytał:

– To i cóż?

– To to, proszę pana kapitana – rzekł Jan trochę zmieszany – że dla panów będzie mało.

– Dla ciebie, kpie, będzie mniej – mówił kapitan – ale to niewielka bieda, poradzisz sobie inaczej.

Jan poskrobał się w głowę i widocznie się zasmucił, pomyślawszy zapewne, jak zwodnicze są w życiu wszystkie nadzieje, a gospodyni poszła zaprosić pana Lachowskiego w imieniu przybyłych gości.

Wkrótce pan Benedykt wszedł uczesany, z umytymi rękami i z jakąś błękitną w białe kółka chusteczką, którą zawiązał sobie na szyi. Skłonił się śmiało, ale przyzwoicie, i zbliżył się niby z pośpiechem do stołu, przy którym już siedział kapitan i pan Ksawery.

– Prosimy, prosimy – rzekli obaj, a stary wojak dodał: – Upewniałeś nas pan, że pieczeń będzie wyborna. Spróbujże teraz, panie Lachowski, czy twój eks-kucharz nie zapomniał tej sztuki, której się w twoim domu nauczył?

– Już, widzę, wypaplali przed panami, co kiedyś było – mówił uśmiechając się stary i machnąwszy ręką: – Co z wozu spadło, to przepadło, moi panowie! Wszystko przeszło, została tylko torba i dziurawe buty.

– Ale cóż cię, panie Lachowski, przyprowadziło do tego stanu? – mówił kapitan kładąc potężny zraz pieczeni na talerzu starego, gdy usiadł i wypił kieliszek wódki, który nalał mu pan Ksawery.

– To – odpowiedział pan Benedykt jakoś misternie i patrząc na obu – że chciałem mieć więcej rozumu niż mój kucharz, na którego łaskę teraz przyszedłem.

I kapitan, і pan Ksawery spojrzeli na siebie, a ten ostatni rzekł:

– To jakoś niezrozumiałe, panie Lachowski! Wytłumacz nam tę zagadkę.

– Czyś pan żonaty? – zapytał raptem stary obdartus pana Ksawerego, biorąc się do noża i widelca.

– Jeszcze nie – odpowiedział nasz bohater trochę zadziwiony, a kapitan dodał: – Ale ma szczerą intencję żenienia się.

– To słuchajże pan – rzekł pan Benedykt – a chociaż nikt jeszcze cudzą biedą nie nauczył się rozumu, jednak może się to panu na coś przyda, ale przepraszam, że wprzódy podjem. Mój Wincenty, widzę, doprawdy, popisał się nieźle, a nałaziłem się też dziś tęgo po lesie i mam wilczy apetyt.

Podróżni także nie byli od tego, a gdy wszyscy po dobrym talerzu sprzątnęli, gdy ze zwierzyny zostały tylko kosteczki i kapitan zakąsił mięsiwo wyborną kaszką, pan Benedykt wychylił parę szklanek piwa, obtarł wąsy i brodę, dobył ze swej torby fajeczkę, nałożył w nią tytoniu kapitana, który mu podał swój kapszuk (9), a zapaliwszy i puszczając z ukontentowaniem wonny dymek, rzekł:

– Okazuje się, że człeku niewiele potrzeba: dobry zraz gorącej cielęcej pieczeni, parę dzięciołów ze słoninką, talerz kaszy, parę szklanek piwa i na zakąskę fajkę dobrego tytoniu! A wiecie, panowie – dodał śmiejąc się głośno – dlaczego mi to tak smakowało?

– Bo rzeczywiście było dobre – odpowiedział pan Ksawery.

– Bajka, nie dlatego – mówił stary. – Kto ma dobre dziś i dobre jutro, to pojutrze krzywi się na najlepsze. Oto dlatego repetowałem (10) tak, jak panowie widzieliście, że wczoraj jadłem tylko postny barszcz, a jutro będę musiał poprzestać na suchym kawałku chleba. Wprawdzie mam w kieszeni pieniądze, które sobie dziś zarobiłem, ale te pójdą na buty i na nowy kapelusz, który nałożę na bakier i wymachując swym kosturem, powędruję w przyszłą niedzielę do kościoła. Brzuch może zaczekać, nim znów coś się zdarzy, bo nogi, które go noszą, i głowa, która nimi kieruje, starsze od tego kpa, co powinien być sługą i niezbyt głośno się odzywać. W tym jest sekret szczęścia w tym życiu i swobody na ziemi i dlatego to ja jestem daleko szczęśliwszym, niż się może komuś wydawać, co patrząc na moją wytartą kapotę i wiszącą na niej torbę, myśli sobie to i owo i daje mi z miłosierdzia trzy grosze – błazen!

Spojrzeli po sobie słuchający tej osobliwszej perory i patrzyli z politowaniem na biedaka, który skończywszy, spuścił głowę, zamyślił się i umilkł. Po niejakim czasie kapitan rzekł:

– Panie Lachowski! Miałeś nam powiedzieć dla nauki i przestrogi tego kawalera, co cię przyprowadziło do tego stanu. Możesz go uważać za szczęśliwy dla siebie, bo różne są gusta, ale zawsze to rzecz ciekawa, co ci dało powód, że go polubiłeś i obrałeś.

– Jakiż osioł obierałby sobie kij i torbę, gdyby nie musiał? – rzekł stary podnosząc głowę. – W tym tylko sztuka, żeby umieć pacierz i co dzień go mówić; ale o cóż to idzie? Aha! Jestem już w domu, panowie jesteście ciekawi i dlatego zaprosiliście mnie na śniadanie. Sądziliście, że moja historia będzie równie smaczna, jak ta pieczeń? – To nieprawda. Nudna jest i nie do rzeczy, jak każda historia, w której kobieta za nos wodzi głupca i koniecznie stara się postawić na swoim. Ale pójdź no ty, panie lokaju, i przynieś tu zapaloną świecę, bo mi fajka gaśnie.

cdn.

Józef Korzeniowski

(1) Dawniej: sługa.

(2) Diogenes z Synopy (404–323) – filozof grecki ze szkoły cyników, stosujący w swej praktyce krańcowe zasady wyrzeczenia się potrzeb materialnych i kulturalnych. Miał on popaść w dziwactwo i prowadzić życie żebraka, mieszkając w beczce. „Pocieszanie się słońcem” przez Diogenesa jest aluzją do podania historycznego o jego wypowiedzi w związku ze spotkaniem z Aleksandrem Wielkim. Diogenes, zapytany przez władcę, jakie ma życzenie, poprosił go, aby mu nie zasłaniał słońca.

(3) (Z niem.) rodzajem tkaniny bawełnianej.

(4) Dawniej: dwa i pół.

(5) Jean Baptiste Greuze (1725–1805) – malarz francuskiego rokoka. Ulubionym tematem jego obrazów, prócz szeregu portretów znakomitych osobistości i płócien o treści biblijnej i alegoryczno-moralizatorskiej, były sceny z rodzinnego życia mieszczaństwa, przepojone sentymentalizmem; Greuze był mistrzem w odtwarzaniu wdzięku rozkwitającej dziewczęcości i uroku małych dzieci. Tworzył całe serie obrazów na temat szczęścia macierzyńskiego, reprodukowane w setkach sztychów obiegających Europę.

(6) Dawniej: posiadaniu.

(7) Z rodzaju tkaniny bawełnianej (od chińskiego miasta Nankin).

(8) Tu: namiętnie.

(9) Właściwie: kapciuch – woreczek na tytoń.

(10) Dawniej: jadłem chciwie; pałaszowałem.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Wyprawa po żonę.