Wampir. Rozdział siódmy

– Nareszcie. Myślałam, że się już was nie doczekamy, od pół godziny obiad gotów, a ja wyglądam i wyglądam! – wolała radośnie Betsy, sama otwierając im ciężkie drzwi do sieni.

– Zupa zimna, baranina spalona, legumina opadła, ciotki złe, a miss Betsy zrozpaczona – żartował Zenon witając ją serdecznie.

– Bo Betsy była naprawdę zrozpaczona, myślałam…

– Że nie przyjdziemy, proszę wyciągnąć rączki, to nasza kara za opóźnienie…

Rozwinął papier i sypał na jej ręce całą więź cudnych anemonów, tak spłonionych jak ona, i całe pęki wspaniałych róż purpurowych jak jej usta w tej chwili, usta rozdrgane rozkoszą i tulące się do chłodnych, woniejących kwiatów, spoza których podnosiła zachwycone oczy i szeptała dziękczynnie:

– Dobry Zen, dobry, dobry!

– Z powodu mgły wszystkie pociągi ogromnie spóźnione! – ozwał się Joe.

– Czy całe dwa tygodnie nie zaglądałeś do nas z tego samego powodu?

– To inna przyczyna, moja droga Betsy, zgoła inna – odparł poważnie, całując ją w czoło, a dziewczyna zniżyła głos i prosząco, prawie błagalnie szeptała:

– Bądź dzisiaj dla niego dobry, chory jest, rozdrażniony, tak czekał na ciebie, z pewnością będzie się z czułości gniewał.

– Dobrze, droga, sam nie zacznę, ale… – urwał zakłopotany.

– Ciotka Dolly też bez humoru, płakała po południu, podobno ma dzisiaj jakąś bolesną rocznicę – uprzedzała nieśmiało Betsy.

– Pewnie pięćdziesiątą rocznicę zerwania z piętnastym narzeczonym! – zauważył złośliwie Joe, wieszając płaszcz, ale gdy się odwrócił, nie było ich już na dawnym miejscu, Betsy odprowadzała Zenona nieco w głąb sieni, ku schodom prowadzącym na piętro, i cichutko prosiła, by czuwał i, o ile można, nie dopuszczał do kłótni Joego z ojcem.

Obiecał solennie, ale jakaś niechęć w nim zadrgała, że może być świadkiem nowej awantury, stanowczo miał już ich dosyć na dzisiaj, sam był przy tym wyjątkowo zdenerwowany, zaś jadąc tutaj, myślał, że znajdzie spokój i odpoczynek.

– Duszo ofiarna, czy i ciotkę Ellen bolą dzisiaj odciski?

– Cicho, Joe, nie żartuj z cierpień, chodźmy, bo już czekają.

Jadalnia była tuż, na dole, poprzedzona dużym i teraz ciemnym pokojem, przez otwarte drzwi bielił się stół, oświetlony zapalonymi świecami w wysokich kandelabrach, a za nim, na wprost, plecami do wchodzących siedział w głębokim fotelu mister Bartelet, ciotki spacerowały po obu stronach stołu, wzdłuż pokoju, każda w inną stronę.

– Oto i chłopcy, pociągi spóźnione! – wołała Betsy zwalając kwietny snop na róg stołu.

– Nieszczęsna, obrus się przemoczył – jęknęła niższa z ciotek, miss Ellen.

– Nie wrzeszcz! – syknął zimno stary, podając rękę synowi, a spoglądając ze złością na wylękłą, gąbczastą twarz miss Ellen, ujął pod ramię Zenona i z trudem podnosząc swoją potężną postać poszedł do stołu.

– Podawać! – mruknął stukając kijem w posadzkę, bo kuchnie były w suterenie.

Zajęli miejsca w milczeniu, tylko Betsy, rozdzielając kwiaty po wazonach, ustawiała je na stole i usiłowała rozniecić weselny nastrój, ale na próżno, bo jej słodki, na poły dziecinny głos przygasał jak kwiat w mroźnej atmosferze jakichś uraz, gniewów i niechęci. Miss Dolly karcącym spojrzeniem zabijała każde jej słowo i każdy weselszy jej uśmiech, a miss Ellen na swój sposób nękała wstając co mgnienie, by jej poprawić niesforne włosy lub przewiązać krawatkę.

Wreszcie stary służący, podobny do figury woskowej, zaczął obnosić potrawy, jak kot cicho i czająco przesuwał się za krzesłami, że co chwila jego żółta, bezwłosa twarz wynurzała się przy czyimś ramieniu.

Jedli w takiej ciszy, że już po zupie Joe, nie mogąc wytrzymać, rzekł:

– Cóż to dzisiaj tak posępnie?

– Jak zwykle, czyś przez te dwa tygodnie już zapomniał? – zauważyła kwaśno miss Dolly wzdychając żałośnie.

– Guziki poobrywają ci się przy staniku (1) od wzdychań – zawołał stary.

Betsy buchnęła niepohamowanym śmiechem.

– Przestań, proszę cię, Betsy! – zgromiła ją surowo.

– Ależ przeciwnie, śmiej się, Betsy, śmiej się swobodnie!

– Nie mogę jeść przy takim bezmyślnym śmiechu.

– A ja mam właśnie wtedy lepszy apetyt, śmiej się, mała! – wołał.

– Ach, ci mężczyźni! – jęknęła po chwili grobowym głosem.

– Ach, te ciotki! – powtórzył z takim komizmem, iż Betsy znowu zaczęła się śmiać, nawet Joe nie mógł się powstrzymać, a Dick omal półmiska nie upuścił na plecy miss Dolly, chowając za nią twarz tak szczególnie wykrzywioną śmiechem, że podobna była do rozdeptanej cytryny.

– Niedołęga! – szepnęła uderzając w starego piorunującym wzrokiem.

– Co? Jak?… – ledwie wykrztusił z nagłej pasji mister Bartelet.

Miss Dolly nic raczyła odpowiedzieć ni nawet spojrzeć na niego.

– Betsy, powiedz ciotce, że jeśli to do mnie…

– Betsy, powiedz ojcu, że na taki ton gminny i posądzenia nie odpowiadam…

– Betsy, powiedz jej, że żadnych uwag nie przyjmuję i nie znoszę…

– Betsy, powiedz mu, że jest tyranem, że pastwi się nad nieszczęśliwą, że…

Skrzyżowały się ostre, gniewne słowa, przestali oboje jeść, a złowrogie oczy uderzały w siebie przez stół nieubłaganymi ostrzami, naraz zamgliły się oczy miss Dolly i łzy jak groch posypały się na jej pulchną, wypudrowaną twarz, żłobiąc ją w żółtawe bruzdy.

– Dick, podaj miss czystą chusteczkę, lustro, puder i baraninę, bo tamta leci oto w tej chwili wraz z talerzem na ziemię! – zawołał, zacierając ręce, bo miss Dolly tak gwałtownie porwała się od stołu, że całe nakrycie poleciało na ziemię, ale gniew go opuścił, zabrał się do jedzenia, złośliwie spoglądając za wychodzącą z pokoju.

Ta krótka burza zupełnie jednak oczyściła powietrze, odetchnęli swobodniej, nawet miss Ellen, struchlała zwykle i niema przy siostrze, odzyskała głos, a Zenon, przezornie trzymający się na uboczu, już głośniej i weselej zaczął rozmawiać z Betsy. Joe jednak milczał uporczywie, prawie nie podnosząc twarzy znad talerza i dobrze wiedząc, jak bardzo to niecierpliwi ojca…

Mister Bartelet nie mógł już wytrzymać, rzucał srogie spojrzenia na syna, marszczył brwi, trzaskał nożem o talerz, ale nie doczekawszy się ani słowa, pierwszy zaczął mówić do niego w swój ironiczny, zwykły sposób.

– Cóż to za sława zamieszkuje w waszym pensjonacie?

Joe podniósł na niego zamyślone, posępne oczy.

– Od dwóch tygodni prawie wszystkie gazety o nim piszą.

– Nie czytuję gazet – odparł krótko.

– Ale musisz przecież wiedzieć, o kim mówię! – zaczynał już wrzeć na nowo.

– Stary braman (2), Mahatma Guru… Tak, mieszka tam.

– Wnioskuję z artykułów, że jakiś nowy, mistyczny business (3) chce założyć w Anglii.

– Mogę zaręczyć, że jest daleki od tego, co się złośliwie nazywa mistycznym businessem; przyjechał przyjrzeć się Europie.

– No i zagarnąć przy sposobności nieco naszych funtów.

– Ma on dość swoich rupii, a przy tym pieniądze mają dla niego wartość istotną, to jest żadną – dodał z naciskiem.

– Więc za darmo pokazuje te jakieś cuda spirytystyczne?

– Ależ nie pokazuje żadnych cudów i zupełnie nie jest spirytystą.

– Więc po cóż pielgrzymują do niego te tłumy, o jakich piszą codziennie?

– Bo próżniaczej gawiedzi nigdy i nigdzie nie brak, a w szczególności gawiedzi pseudouczonej, głodnej sensacji, węszącej żer eksperymentowania, napastliwej, takiej, której się zdaje, że świat stworzony jest po to, aby oni mogli pisać o nim wymyślne, zawiłe a puste brednie. Przyjmuje niektórych czasami, a nawet nieraz chętnie z nimi mówi, często dysputuje, ale najczęściej tylko bada i słucha…

– Więc to musi być jakiś nie lada uczony?

– Więcej niźli uczony, bo mędrzec.

– No i często rzuca gromy potępienia na nas i na naszą kulturę – wtrącił się do rozmowy Zenon.

– Jak, jak? Potępia naszą kulturę? – pytał w najwyższym zdumieniu, nie śmiąc wierzyć własnym uszom.

– Niestety, potępia stanowczo i co gorzej, że musimy przyznawać rację…

– Ma rację!… Nie drażnij mnie, chłopcze. Ciekawe, ciekawe. Musicie mi opowiedzieć o nim, bo widzę, że pisma fałszywie informują.

– Naturalnie, na stu reporterów zaledwie może jeden widział go i mówił z nim. A wszyscy przecież coś musieli napisać, bo cały Londyn się nim zajmuje.

– Znacie go osobiście?

– Joe jest z nim w zupełnej zażyłości i przyjaźni.

– Jeśli tak można nazywać stosunek człowieka do absolutu…

– Tak bardzo go cenisz? – zapytał stary ciszej.

– Uwielbiam go i korzę się przed jego mądrością.

– Dick, herbatę na górę, przejdziemy tam, dzieci! – zakomenderował stary, usiłując powstać z krzesła. Joe podał mu ramię, wsparł się na nim i poszedł wolno i ciężko, pochylony nieco, a mimo to ogromny, podobny do starego dębu, pokrytego omszałą siwizną i krzepkiego jeszcze; twarz miał rumianą, starannie wygoloną, o potężnych, prawie kwadratowych szczękach, nos suchy i długi, czoło wysokie pod gęstą szczotką siwych włosów, oczy bladoniebieskie, jakby wypełzłe, ale bystro świecące z krzaczastych czarnych brwi. Był jakiś cichszy w tej chwili, spokojniejszy, a co trochę mocnym spojrzeniem obejmował pochyloną głowę syna.

Betsy pobiegła naprzód, słychać było dudnienie schodów pod jej stopami.

Zenon wyprzedził ich również, śpiesząc za narzeczoną, że szli tylko sami, często odpoczywając, bo chore nogi starego nie pozwalały na pośpiech.

– Czekałem na ciebie – zaczął z łagodną wymówką.

– Nie mogłem prędzej, wyjeżdżałem – mówił wymijająco.

Stary wątpiąco potrząsnął głową, ale się nie odezwał, odpoczywali znowu przez chwilę w sieni, pod żelazną latarnią starożytnego kształtu, wiszącą u sufitu, w kręgu świateł kolorowych, mieniących się w mroku tęczowymi pasami.

– Cóż tam słychać w twoim pułku?

Był to ulubiony jego temat.

– Przenoszą go do Afryki, ma już wyznaczony dzień wyjazdu…

– Do Afryki, na plac boju, do Afryki! – powtarzał zdumiony, wstała w nim nagła trwoga i chwyciła żelazną garścią za serce, że ledwie oddychał. – Bałem się tego – szepnął ciszej. – Ha, to pojedziesz, mój chłopcze, służba, obowiązek… tak, obowiązek – dodał ciszej, bo głos mu schrypł i wiązł w gardle.

– Mamy jeszcze cały miesiąc urlopu, może się jeszcze co zmienić – uspokajał.

– Nic się zmienić nie może, nie, wojnie daleko do końca.

– A głodne armaty czekają na swój żer, na swoje mięso. – Nienawiść i wzgarda zadźwięczała mu w głosie.

– Czekają na swój żer – powtórzył stary ponurym i smutnym echem.

Milczeli już obaj, Joe postanowił w tej chwili, że nic mu nie powie o wziętej dymisji, nie pragnął kłótni, chciał mu oszczędzić gniewu, tak dobry był dzisiaj i tak wyjątkowo łagodny, że nie śmiał mu psuć tak rzadkich chwil, a zresztą rachował i na to, iż wiadomość o przeznaczeniu jego pułku na plac boju usposobi go życzliwiej. Nie uciekał przecież z obawy wojny, używał jej bowiem już nieraz i do syta.

– Na niechybne (4) kule tych parobków! – szeptał stary do siebie, gdy wchodzili do wielkiego, jasnego pokoju na pierwszym piętrze; był to rodzaj salonu i biblioteki zarazem.

cdn.

Władysław Reymont

(1) Górnej części sukni od ramion do pasa (bez rękawów).

(2) Bramin, braman – indyjski kapłan posiadający świętą wiedzę.

(3) (Ang.) biznes; interes; przedsięwzięcie.

(4) Dawniej: niechybiające.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Reymonta Wampir.