Wampir. Rozdział ósmy

Na niskim stoliku przed kominkiem Betsy już gospodarowała przy herbacie, gdy wchodzili. Mister Bartelet osunął się w głęboki fotel, wziął filiżankę i, popijając z wolna, zapadł w głęboką zadumę.

Ciotki też zjawiły się wkrótce, poprzedzane przez Dicka, niosącego stołeczki pod nogi. Miss Dolly już była, jak zwykle wyniosła i majestatycznie piękna, bardziej tylko wzdychała, pijąc herbatę i więcej niźli zwykle ukradkowymi, przyczajonymi spojrzeniami stróżowała Betsy, a miss Ellen, drobna i nikła jak suchy badyl dziewanny z ostatnim, bladym kwiatem na czubku, nieśmiało wsunęła się za siostrą, lękliwie spojrzała na fotel brata i trwożnie zasiadła w zagłębieniu, między bibliotecznymi szafami, cichutko przewracając pożółkłe kartki Biblii, i z wolna zagłębiała się w kontemplację świętych tekstów.

Joe spacerował z filiżanką w ręku, przezierając (1) niekiedy grzbiety książek, poustawianych w tłumnym, a niemym szeregu na półkach.

Cisza zaległa pokój, ta dziwna cisza niedzielnego dnia, pełna kojącego spokoju, jakby nabrzmiała odgłosami naw kościelnych, już pustych i mrocznych, a pełnych jeszcze echowych brzmień dawno umilkłych śpiewów, konających zapachów, błędnych, rozproszonych westchnień, pełna nastroju modlitewnych ekstaz, nudy i senności zarazem.

Wszyscy pogrążali się w milczącą i senną zadumę, tylko Dick czuwał, raz po raz przesuwając się bez szelestu i roznosząc herbatę.

A Zenon i Betsy, siedząc przy sobie na wielkiej sofie sięgającej do pół ściany i prawie w niej zgubieni, przytuleni ramionami, dalecy od otoczenia, zajęci tylko sobą, rozmawiali szeptem i gorącymi, płomiennymi spojrzeniami.

W tej cichej i serdecznej atmosferze miłości, roziskrzonych błyskach jej źrenic Zenon zaczynał czuć się tak dobrze, jak zwykle się czuł w tym pokoju.

W takie same, niedzielne wieczory, chociaż przypominała mu się zagadkowa, dręcząca twarz Daisy, chociaż jakieś niepokojące półmyśli, półdźwięki i półobrazy przepełniały mózg, pozbywał się ich siłą woli, chciał szczerze i głęboko zapomnieć o wszystkim, co nie było tą dobrą, szczęsną chwilą, co nie było związane z Betsy i nie było nią samą.

Udawało mu się to niekiedy, a wówczas z cichym, nieśmiałym prawie z nadmiaru czucia szczęściem wodził po niej rozkochanym wzrokiem, bo Betsy, w swojej niedzielnej sukni z czarnego, matowego jedwabiu, rozjaśnionego tylko białym, wyłożonym kołnierzykiem i koronkowymi mankietami, smukła, wysoka, zręczna, była wprost prześliczna; jej świeża twarzyczka, okolona bujnymi splotami popielatych włosów, wykwitała z tych posępnych czerni, jak pączek jabłoniowego kwiatu, dyszała wiosną i szczęściem, a nieco duże i dziecinne usta były tak wiśniowe i rozdrgane uśmiechem i pełne słodkich, namiętnych obietnic.

Czuła się w tej chwili nadzwyczajnie szczęśliwa; obiad przeszedł prawie spokojnie, ciotki milczały, Joe był w domu, ojciec cicho siedział, a on, Zen, siedział przy niej i tak blisko, że poczuła naraz straszną ochotę, aby mu przysłonić rękami wąsy i pocałować go w same usta, w te czerwone, wiecznie tak głodne pocałunków usta… Ale tylko westchnęła żałośnie, rumieniąc się na tę niespełnioną myśl, i już tylko całującymi oczyma obejmowała jego piękną, znużoną nieco twarz i te jasne i słodkie oczy, drapieżne usta, ach, i ten jego drażniący uśmiech, przyczajony w kątach ust, ten dobry, rozbrajający uśmiech.

– Miss Betsy obiecała mi powiedzieć jedno słowo – szeptał.

– Jakie? Nie pamiętam w ogóle, czy obiecywałam cokolwiek.

– Tam na Strandzie, gdy szliśmy rano – przypominał uparcie.

– Nie, nie można teraz, słuchają… nie, Zen, później – prosiła lękliwie.

– Czekam i całą tęsknotą pragnę spełnienia obietnicy.

– To… to proszę się na mnie nie patrzeć… Proszę zamknąć oczy.

– Już nic nie widzę, słyszę tylko. – Przysunął głowę jeszcze bliżej, wtedy Betsy, spłoniona i nieco drżąca, bojaźliwie, a namiętnie szeptała mu to nieśmiertelne: „kocham”. Szeptała długo, dotykając niekiedy rozpalonymi ustami jego ucha, że drgał gwałtownie, cisnąc jeszcze mocniej głowę do jej twarzy i również szepcząc urywane, palące słowa, które takim burzliwym ogniem zalewały jej serce, iż jakimś ostatnim odruchem przytomności odsunęła się od niego i dysząc ciężko, z przymkniętymi oczyma, siedziała pełna najgłębszej radości, a zarazem pełna dziwnej i słodkiej trwogi.

Nie mogli już mówić, nie patrzyli nawet na siebie, ale to niedopowiedziane zatopiło ich w takim szczęsnym upojeniu, że tylko bezwiednie a nieprzeparcie kłonili się ku sobie, jak kwiaty nabrzmiałe wonią kłonią się w upalne noce, jak chylą się i ciążą drzewa senne ku potokom szemrzącym w ciche, wiośniane noce, pełne niemych błyskawic i tęsknych, nieukojonych rozmarzeń za jeszcze dalekim dniem, za słońcem.

Nieco usypiająca i martwa cisza ogarnęła pokój, wszyscy siedzieli nieruchomo, nawet Dick zniknął, tylko niekiedy, gdzieś spod ziemi, jakby wprost spod domu, dobywał się lotny, krótki huk, przemykający jak cień pociągów, co parę minut przelatujących, chwilami zaś rozlegały się melancholijne westchnienia miss Dolly, smętnie zapatrzonej w zapadłe dale lat i drogich zdarzeń; to znowu stary poruszał się niecierpliwie, obejmował trwożnymi oczyma głowę syna i znowu zapadał w nieruchomość (2), kryjąc śpiesznie powiekami przełzawione błyski źrenic.

Wieczór wlókł się wolno znużonym i sennym rytmem chwil, przesuwających się jak niemi, bezimienni przechodnie, nikomu nieznani, niepotrzebni, a nigdy już nieprzypomniani.

– „Bo z szat mól pochodzi, a z niewiasty złość wężowa” (3) – rozbrzmiał naraz radosny i namaszczony głos miss Ellen. Drgnęli wszyscy, jakby gwałtownie przebudzeni, Betsy zerwała się na nogi, stary zaś gruchnął śmiechem i drwiąco powiedział:

– Sami prorocy cię budzą, co?… Przez sen ci się wyrwał ten paradny werset; jak to tam było?

Ale że zegar na kominku zaczął dzwonić dziesiątą, miss Ellen nie odpowiedziała, kryjąc wylękłą twarz za Biblię, Joe natomiast, siedzący na wprost ojca, powstał i zwrócił się do Zenona:

– Czas już na nas!

– Co? O dziesiątej do domu? Tego jeszcze nie bywało! – wykrzyknęła Betsy.

– Ojciec znużony i wszyscy jacyś senni – próbował się tłumaczyć.

– Ależ nie, czuję się dzisiaj doskonale i chętnie posiedzę jeszcze z wami, a nawet zagrałbym z tobą, Joe, dawno już nie grałem w pikietę (4).

– Zagrajmy, i owszem – ożywił się Joe. Dick wnet przygotował wszystko, wkrótce zagłębili się w kombinacjach gry; naraz stary, przyciszając głos zapytał niespodziewanie:

– Więc to już pewne, że pułk przenoszą na plac wojny?

– Zupełnie, bo nie tylko dzień, ale i statki do przewozu przeznaczone.

– A po wylądowaniu zaraz w ogień?

– Prawdopodobnie…

Mister Bartelet wybuchnął gniewem, klął siarczyście i bił kijem w podłogę, aż przybiegła wystraszona Betsy.

– Mój ojcze, mój drogi, nie można się gniewać, doktor zakazywał – prosiła ogarniając mu głowę rękoma.

– No, dobrze, dobrze, cicho już siedzę; bo jak się nie gniewać, kiedy… kiedy Joe rozdaje karty, jakby je pierwszy raz w życiu trzymał w ręku.

Poznawszy źródło gniewu, odeszła uspokojona, czuła się dziwnie radośnie usposobiona, zarzucała Zenona nieskończonymi pytaniami.

Odpowiadał wesoło, często nawet żartobliwie, bo za lada powodem wybuchała śmiechem. Szczerze się śmiała, ale z niemałym trudem powstrzymując pytanie o Daisy; to imię czyniło się jej nienawistnym, parzyło usta i przenikało jakąś jeszcze ciemną obawą, a mimo to budziło aż prawie bolesną i dręczącą ciekawość.

Zenon zaczynał to odczuwać po urywanych i poplątanych słowach, po lukach, jakie były w rozpytywaniach o każdy niemal dzień, spędzony z dala od nich, o znajomych, o jego prace, a nawet czasem już wyraźnie wiedział po niemych, bezwiednych ruchach ust, iż tam, poza nimi, tkwi to imię złowrogie, że ona je przeżuwa niby palące ostrze, a wymówić jeszcze nie śmie. A nie chciał dopuścić do tego, nie wiedząc sam dobrze dlaczego, lękał się tego pytania, więc umyślnie silił się na humor, robił dowcipy, opowiadał zabawne anegdoty, byle tylko odwlec tę chwilę na później lub ją zupełnie zagubić… Ale rozmowa się rwała, tematy wyczerpywały się prędko i następowały coraz częstsze i dłuższe milczenia, niepokojące pauzy, w których ich oczy, obciążone tą utajoną troską, uciekały spłoszone od siebie, pełne niepokoju.

Na szczęście, miss Dolly przysiadła się do nich i rozbolałym głosem i tonem oburzenia zaczęła powstawać na jakąś sztukę Dumasa, którą widziała przed kilku dniami z Sarą Bernhardt (5) w roli głównej.

Miss Dolly była namiętną nieprzyjaciółką mężczyzn, nawet przewodniczącą w Klubie Niezawisłych Kobiet, prorokinią przyszłego matriarchatu i zapalczywą bojowniczką o prawa kobiet i już od pierwszego słowa zajadle powstała przeciwko słynnej wówczas tezie dumasowskiej: „Tue la” (6).

– Zbrodnicze i hańbiące głupstwo taka teoria! Zabij ją? A za co? I któż ma prawo decydować o życiu kobiety, prócz niej samej, kto? Gdzież jej winy? Że nie chce być jego własnością, że ucieka spod tyranii, że żąda dla siebie praw i wolności, że chce żyć swoim własnym, samodzielnym życiem, więc zamorduj, okuj w kajdany, rzuć ją na dno nieszczęścia i hańby, podepcz jej duszę i serce, odbierz człowieczeństwo. Niechaj drży co chwila przed wzrokiem swego właściciela, niechaj na klęczkach odgaduje jego zamysły, niechaj będzie jego echem, cieniem, niechaj rodzi mu dzieci i będzie mu najniższą, najuleglejszą, najcichszą służebnicą… bo pan tak chce, pan stanowi prawa, pan ma siłę, władzę i pieniądze, więc się tak stać musi. A jeśli się sprzeciwi w czymkolwiek, zabij ją! Tak jest w życiu, aż oto przychodzi Francuz plugawy i ośmiela się potworną teorię mówić nam ze sceny, a my słuchamy, my serio dysputujemy o tym głupim i złym frazesie, o siostry-kobiety, o męczennice przemocy męskiej!

– Święte duchy! Przykute do bydląt, dalszy ciąg znamy z twoich mów i odezw! – ozwał się naraz drwiąco mister Bartelet.

Miss Dolly wzdrygnęła się milknąc na razie.

– Deklamuj, Dolly, powinnaś zostać pierwszą kaznodziejką w tym feministycznym kościele przyszłości, masz wszystkie warunki: rozległy głos, silną wiarę, lekceważenie prawdy, nienawiść cudzych przekonań i wielki zapas wielce patetycznych i głupich dostatecznie frazesów. Wszak tylko tym stoją wszyscy trybunowie!

– Gbur i tyran! – zionęła przez zaciśnięte zęby, obrzucając go wyniośle pogardliwym spojrzeniem.

– Sprytna teoria: brać wszystkie prawa z dodatkiem pieniędzy, a nam łaskawie pozostawiać wszystkie obowiązki i ciężary! – drwił nielitościwie stary rozdając karty.

Nie ozwała się już ani słowem, dopiero gdy znowu zagłębił się w grę, zniżyła głos i rzucając na niego bojaźliwe spojrzenia, mówiła:

– Żywot kobiety to dom wiecznej niewoli, to żywot duchów przykutych do bydląt, to nieustająca Kalwaria!

Miss Ellen, która właśnie przysuwała się do nich lękliwie, rzekła na to swoim cichym i miękkim jak oliwa głosem:

– „Wdzięczność żony pilnuje i cieszy męża swego i tuczy kości jego” (7).

– Nędzna paplanina wielbłądzich pastuchów, powtarzasz jak fonografy.

Rzuciła się ze złością, bo Ellen, często i bez powodu podnosiła rękę głosząc z namaszczeniem pierwszy lepszy werset.

– Chociaż to nadzwyczajnie trafnie definiuje stosunek mężczyzn do kobiet: „Cieszy go i tuczy kości jego”. Tak, o to wam chodzi jedynie w małżeństwie, tylko o to! – dodała z mocą.

Ale Zenon nie dał się wyprowadzić z równowagi, nie rwał się na obronę mężczyzn, bo dawno znał wszystkie jej teorie i nudziły go, więc tylko rzekł chłodno, jedynie z grzeczności.

– Może nie wszystkim chodzi tylko o to.

– Nie miałam pana na myśli, nie, znam bowiem zbyt dobrze jego wzniosły sposób myślenia i tak bardzo go cenię, że zupełnie się nie lękam o przyszłość mojej drogiej Betsy, spokojna jestem o jej szczęście.

Betsy tylko się uśmiechnęła na tę zgoła niespodziewaną troskliwość o siebie, dobrze ją znała, a miss Ellen już podnosiła rękę i otwierała usta do jakiejś stosownej świętej przypowieści, gdy Dolly, powstrzymując ją energicznym gestem, chciała go z innej strony zaatakować i zmusić do dysputy.

– Jakże się panu podobała Odeta?

– Nie znam tej sztuki, nie bywam bowiem w teatrze.

– Jak to, nie chodzi pan do teatru?

– Tak, od pięciu lat nie byłem ani razu.

– Więc pan chyba tylko na koncerty i opery chodzi?

– Ponieważ sam się nieco zajmuję muzyką, więc nie bywam i na operach, w ogóle z zasady nie chodzę na widowiska, na żadne!

– I to z zasady! Musi pan mieć nadzwyczajne powody?

– Bardzo proste i bardzo zwyczajne – odparł z uśmiechem.

– „Będzie start grzech pospołu z grzesznikiem” (8) – rzekła uroczyście miss Ellen.

Zenon się uniósł, a że rzadko mu się to zdarzało, więc tym gwałtowniej.

– Oto po prostu obmierzło mi już plugawe kłamstwo zwane teatrem i przeto znienawidziłem do rdzenia głupstwo, blagę i kramarstwo bezczelnie udające sztukę. Mam już dosyć udawań, dosyć takich głupich gestów w próżnię, tych błazeńskich symulacji życia, tych małpich naśladowań, tych póz na człowieka i tej całej oszalałej z pychy menażerii autorów, aktorów i oklaskującego, pijanego głupotą pospólstwa.

– Czegóż więc chcesz? – pytał żywo Joe przestając grać.

– Prawdziwego i szczerego kultu piękna.

– A Szekspir, a Grecy, a tylu, tylu innych, nie są prawdziwą sztuką?

– Te wszystkie sławne i ze czcią powtarzane nazwiska to puste dźwięki, dawno już umarła ich prawdziwa treść, tak dawno, że te nazwiska mówią nam tyleż, co nazwy planet i słońc, równie nam obce, dalekie i nieznane. Wytarte liczmany (9) krążące w odruchowym obiegu, prawdy mówione w niezrozumiałym języku, a przy tym trupy, dźwigane przez nas dobrowolnie, trupy, ciążące jak ołów na naszych duszach, że z wolna giniemy pod ich złowrogim panowaniem, nie śmiejąc nawet pomyśleć, że można je z siebie zrzucić do muzealnego rowu.

– Tak, rozumiem cię, przejrzałem i widzę, że wszystko, co nam dzisiaj panuje i co rządzi nami, jest kłamliwe i trupie, więc i teatr nie może być czymś lepszym – zauważył ponuro Joe.

– Jest nawet gorszym, bo udaje świątynię sztuki, a jest siewcą moralnego analfabetyzmu, jest fabryką fałszywych wartości, szkołą zła i głupoty. Od kapłanów bowiem przeszedł w ręce parobków i ladacznic, stał się nie potrzebą ducha, lecz zmysłów, więc i przemawia do oczu i naskórka wielkiego duchowego lokajstwa – wyręcza ich w myśleniu, bawi, pochlebia i jest dla nich codziennym środkiem przeczyszczającym na nudę i intelektualną impotencję.

– Ostre pługi muszą przejść po zachwaszczonych ugorach życia!

– I dynamitowe nie poruszą bezwładu i ciążenia w kierunku najmniejszego oporu. Przestałem już wierzyć w zewnętrzne reformy.

– Więc cóż pozostaje robić? – pytał zaciekawiony mister Bartelet.

– Nie reformować tego, co się już nie da przerobić, zło należy pozostawić własnemu losowi, niechaj samo się zeżre i zgnije do reszty! Mam w tej chwili tylko teatr na myśli, niechaj takim pozostanie, jakim jest, dla tych, którym jest potrzebny! A dla innych potrzeba stworzyć nowy teatr, teatr-świątynię, poświęconą pięknu. Były niegdyś, w dawnych czasach, u ludów pierwotnych, święta wiosny i płodnej jesieni, na które zbierano się społem, by je spędzić weselnie; należałoby wskrzesić takie święta… Wyobrażam sobie jakiś bór prawieczny lub puste, dzikie brzegi morza, z dala od wszelkiej powszedniości, z dala od ciżby i zgiełkliwej farsy życia, i tam, wprost pod niebem, w wiośnianym powietrzu, w zielonych, rozśpiewanych głębiach lasów, na tle odradzającej się przyrody albo w jesieni dni, przesnute pajęczyną, zadumane, blade i święte jak hostie, roztęsknione, w żalne dni opadu rdzawych liści, nad brzegami szafirowego morza, przepasanego tęczą złotego wschodu i krwawego zachodu, tam, na ubitym toku rodnej, świętej ziemi, świątynia sztuk wszystkich, apollinowy ołtarz uniesień, niebosiężny hymn barw i marzenia, dźwięków i kształtów, modlitw i wizji, hymn upojenia nieśmiertelnym pięknem, oczyszczający duszę z grzechów zła i brzydoty. Nowy Eleusis (10) dla spragnionych wzruszeń i kontemplacji, nowa, odradzająca się ludzkość, Jeruzalem! Oto moje marzenia!

– Cudowne, nadzwyczajne, ale niemożebne, by się dały urzeczywistnić! – wolała entuzjastycznie miss Dolly.

– Wszystko jest możebne dla tych, którzy chcą! – szepnął Joe.

„Boże, jakie to piękne i dziwne! Dziwne!” – myślała Betsy, nie śmiejąc głosem płoszyć tej czarownej wizji, porwana jego słowami i zapałem, z jakim mówił; więc tylko z miłością i podziwem patrzyła na jego piękną i bladą twarz, jakby opromienioną natchnieniem, rozmarzoną i tęskną zarazem.

– Widzę te pielgrzymki, te niezliczone tłumy, te święta, pełne tajemniczych i wzniosłych uroczystości! – entuzjazmowała się miss Dolly.

– Dom Cooka et C. mógłby się nimi zająć, można by nawet zawiązać towarzystwo akcyjne do urządzania takich świąt, interes niezły, a gdyby się założyło specjalne pismo i ajentury po całym świecie, zniżono taksy, to interes poszedłby na pewno – drwił stary, ale obie ciotki, Betsy, a nawet i Joe rzucili się na niego w obronie projektu, że zawiązała się nieco bezładna i gorąca rozmowa, bo stary co chwila rzucał złośliwe uwagi. Zenon milczał, dopiero gdy nieco przycichli, niespodzianie oznajmił:

– Moje marzenie musi pozostać jakiś czas tylko marzeniem, ale tymczasem otwieramy teatr marionetek!

– Teatr marionetek? Ależ jest ich kilka!

– Nasz teatr nie będzie dla dzieci.

– Wiec dla kogóż, u Boga, może być teatr marionetek?

– Ten będzie dla dorosłych, dla artystów i przez artystów.

– Dzieciństwo, dekadencja, francuskie wymysły! – krzyczał mister Bartelet.

– Być może, ale te dzieciństwa są bliższe prawdziwej sztuki, szczersze i głębsze dają wrażenia, niźli dzisiejszy teatr.

Nie, nie chciało już mu się mówić, poczuł się ogromnie znużonym, więc prawie od niechcenia opowiadał bliższe szczegóły o tym teatrze, zwracając się tylko do Betsy, bo stary zaczynał go już niecierpliwić brutalnymi uwagami, gdy naraz, nie kończąc zdania, porwał się na nogi z okrzykiem:

– Ktoś tutaj wszedł!

Najwyraźniej zobaczył ruch portiery odsłaniający drzwi, usłyszał szmer kroków i szelest wlokącej się po ziemi sukni…

cdn.

Władysław Reymont

(1) Dawniej: przeglądając szczegółowo; przepatrywując.

(2) Tu: bezruch.

(3) „Bo z szat mól wychodzi, a z niewiasty grzech męża” (Ekle 42, 13).

(4) Dawną grę w karty dla dwóch osób.

(5) Sarah Bernhardt, właściwie: Henriette Rosine Bernardt (1844–1923) – francuska aktorka; występowała głównie w teatrach Paryża, w latach 1872–1880 w Comédie-Française; była znana z teatralnych ról dramatycznych.

(6) (Fr.) zabij ją.

(7) „Wdzięk żony pilnej ucieszy jej męża i utuczy kości jego” (Ekle 26, 16).

(8) „Będzie starty grzech razem z grzesznikiem” (Ekle 27, 3).

(9) Dawniej: metalowe żetony zastępujące monetę; przenośnie: rzeczy bezwartościowe, fałszywe; namiastki; puste frazesy.

(10) Eleusis – greckie miasto znane jako ośrodek kultu Demeter (bogini urodzaju) i Persefony (władczyni świata podziemnego i opiekunki dusz zmarłych) oraz z misteriów eleuzyjskich – najważniejszych i najświętszych kultów religijnych świata greckiego.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Reymonta Wampir.