Uwikłany. Rozdział szósty

Skoro zostałem sam, raz jeszcze gorąco pomodliłem się w intencji stryja, a później usiadłem na tej samej pryczy, na której wczoraj siedzieliśmy obaj. Teraz już miałem pewność, iż coś potwornego przed wiekami wywołał, chyba z samych trzewiów piekieł, mój przodek. Teraz już byłem pewny, że wszystko o czym mi opowiedział stryj, to szczera prawda i że to, co go minionej nocy zabiło, jednocześnie nawiedziło i mnie w koszmarnym majaku.

Tylko dlaczego jego zabiło, a mnie oszczędziło? Czyż dlatego, iż mną miało nadzieję w przyszłości posłużyć się do jakichś sobie tylko wiadomych celów? Przypomniałem sobie raz jeszcze wszystko, o czym opowiadał starzec. Przypomniałem, iż rzekł, że jeśli czemuś się nie zapobieże, to moc, którą wywabił nasz naddziad Stanisław, najpóźniej do siódmego pokolenia, od tamtej pory licząc, wywoła coś, co wprawi świat w zdumienie i zgrozę zarazem.

Ach! Dlaczego wczorajszego dnia nie dane nam było dokończyć rozmowy, odczytać dokumentu doręczonego stryjowi w zapieczętowanej kopercie przez mojego ojca?…

Właśnie! Raptem uświadomiłem sobie, iż za wszelką cenę muszę zdobyć ów dokument, w którym zawierało się całe wyjaśnienie zagadki. Ponieważ wczoraj nader gruntownie przeszukałem celę stryja, a nie znalazłem nawet śladu skrytki, począłem się zastanawiać, czy czegoś aby nie ominąłem.

Badawczo rozglądałem się po całym pomieszczeniu i naraz… Tak, właśnie! Zapomniałem o posadzce! Rzuciłem się tedy czym prędzej na kolana i z twarzą przy ziemi, jąłem na czworakach obchodzić całą izbę dookoła, postukując w kamienne płyty z przejęciem i nadzieją, oczekując na głuchy odgłos, jaki winna wydać ta, która maskuje pustą przestrzeń pod sobą.

I nie myliłem się. Niedaleko okna, w kącie pomiędzy pryczą a ławą, na której stała gliniana misa i dzban z wodą, natknąłem się na tę płytę. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe. Oto jeszcze kilka chwil. Już niedługo, a wreszcie dowiem się wszystkiego…

Usiłowałem podważyć kamień palcami, lecz prócz tego, iż połamałem paznokcie, nie osiągnąłem niczego nadto. Pomógł mi przypadek, oto bowiem, gdy zupełnie niechcący oparłem się o jedną z rogów płyty, odskoczyła bezszelestnie na bok, wypchnięta jakimś sprężynowym mechanizmem, odsłaniając czarną czeluść.

Chciwie zajrzałem do środka, ale nie zobaczyłem niczego. Wtedy włożyłem tam rękę i dokładnie obmacałem schowek. Był pusty. Jeszcze nie dowierzałem sam sobie. Zabrałem płonącą świecę z jednego z lichtarzy ustawionych wokół trumny i oświetliłem wnętrze skrytki. Niestety było puste. Ktoś musiał je opróżnić przede mną… Lecz kto i kiedy?

Na pewno nie mógł to być żaden z mnichów zamieszkujących ten klasztor, bo skąd niby miałby wiedzieć, iż można cokolwiek znaleźć w tajnej skrytce, w celi starego ojca Sebastiana. Chyba… chyba, że ów wtajemniczył kogoś w całą sprawę.

Nie, nie. Zdecydowanie odrzuciłem ową myśl. Przypomniałem bowiem sobie z jaką powagą stryj potraktował papiery poruczone mu przez mego ojca, jak dbał o nie. A sam fakt, iż nie trzymał ich na wierzchu, lecz dobrze ukryte i w ten sposób zabezpieczone przed niepowołanymi oczyma (chociaż i tak nic owo nie pomogło!), zdawał się był dowodzić, iż zdecydowanie należy odrzucić hipotezę o kradzieży dokumentów przez kogoś wtajemniczonego w całą sprawę przez stryja.

A zatem? Zatem wniosek nieodparcie nasuwał się sam.

Dokumenty zabrał KTOŚ lub COŚ, kto przybył w nocy i swym widokiem tak przeraził starca, że ów wyzionął ducha ze strachu. To, co odwiedziło celę owej nocy bynajmniej nie zjawiło się, iżby pozbawić życia mnicha, lecz zabrać dokumenty i tym samym przeszkodzić mi w zapoznaniu się z ich treścią. Ojciec Sebastian zginął niejako przy okazji…

Postanowiłem, iż muszę dowiedzieć się czegoś więcej o tym, jak miniony dzień, aż do udania się na spoczynek, spędził mój stryj.

Wyszedłem więc na korytarz z zamiarem ponownego udania się do celi gwardiana. Ale nie musiałem tego czynić. Stał on bowiem, z grupką mnichów, za załomem korytarza, wyraźnie czekając, kiedy wreszcie opuszczę owo nader smutne miejsce, jakim było pomieszkanie umarłego.

– Ojcze gwardianie – rzekłem. – Czy zechciałbyś mi odpowiedzieć na kilka pytań?

– Jeśli tylko będę umiał? Pytaj, młodzieńcze.

– Otóż, jak wiesz, odwiedziłem wczoraj mego nieżyjącego już stryja. Miał mi przekazać ważne wiadomości, ale nie zdążył i nie uczyni tego nigdy… Naszą rozmowę przerwało wezwanie od ciebie, ojcze…

Nie zdążyłem dokończyć, gdy gwardian odpowiedział:

– Otóż, to dziwne. Twój stryj istotnie przybył do mnie, rzekomo wezwany. Tymczasem wcale po niego nie posyłałem.

– Ależ ja sam byłem przy tym, gdy przybył po stryja młody mnich.

– Tak, wiem. To nowicjusz, od niedawna bawiący w naszym klasztorze i nie znający jeszcze (jak mniemam) wszystkich ojców. Sądząc, iż zakpił sobie ze starowinki, zbeształem go za ów niewczesny żart. Kleryk jednak zaklinał się na wszystkie świętości, iż uczynił tylko to, co polecił mu – w moim rzekomo imieniu – pewien stary i dość dziwnie wyglądający zakonnik.

Coś mnie tknęło i dokładnie, ze wszelkimi, najdrobniejszymi nawet szczegółami, opisałem człowieka, kryjącego twarz pod kapturem, który wywiódł mnie z klasztoru poprzez niewielką żelazną furtkę.

Gwardian patrzył na mnie zdumiony.

– Istotnie, tę samą postać i dokładnie w taki sam sposób opisał mi wczoraj nowicjusz. Wszystko się zgadza… Prócz jednego… Takiego mnicha nie ma w tym klasztorze…

Gdy domówił owych słów, zapadła nienaturalna cisza. Zakonnicy spoglądali po sobie zdumieni i przestraszeni zarazem.

– Dziwne to, doprawdy bardzo dziwne – jął mówić po chwili gwardian. – Jeśli mam być szczery, to niczego w całej tej historii nie rozumiem. Ów tajemniczy mnich, kimkolwiek on był i z jakiegokolwiek świata przybył pomiędzy nas – bo coś mi podszeptuje, iż nie z człowiekiem z krwi i kości była to sprawa – miał jeden chyba tylko cel.

– Jakiż? – zapytałem zaintrygowany.

– To chyba oczywiste – odparł gwardian. – Skoro podstępem wywabił ojca Sebastiana z celi, a pod jego nieobecność czym prędzej wyprowadził cię poza obręb klasztoru, to chyba chodziło mu o to, aby was rozdzielić! – Masz rację ojcze. I ja jestem o tym przekonany.

– Ale dlaczego? Dlaczego? Czy potrafiłbyś mi to wytłumaczyć?

– Cóż, ojcze. Może mógłbym choćby w niewielkiej cząstce zaspokoić twoją cierpliwość, ale z różnych względów wolałbym tego nie czynić. Jestem tylko człowiekiem i… boję się. Nie tylko o siebie, ale i o ciebie… Przypomnij sobie wyraz twarzy mego stryja…

– A zatem coś jednak wiesz? – zapytał gwardian.

– Owszem, coś niecoś wiem. Ale nazbyt mało, aby mogło to rozświetlić mrok tajemnicy dotykającej mnie, mego stryja i owego dziwacznego mnicha, a jednocześnie może jednak dość dużo, by mogło stanowić zagrożenie dla ciebie, ojcze, lub któregokolwiek innego z zakonników mieszkających w tym klasztorze. Lepiej zatem nie ryzykować i to, co wiem zachowam dla siebie. Być może nadejdzie kiedyś taki dzień, że przyjdę do ciebie, ojcze, po radę, albo i po pomoc? Być może… Tymczasem jednak – jak mniemam – nie pora na to.

– Cóż, jeśli tak sądzisz, jeśli taka jest twoja wola, nie pozostaje mi nic innego, tylko ją uszanować. Czy zostaniesz z nami do czasu, aż przeniesiemy trumnę ze zwłokami ojca Sebastiana do kościoła?

– Oczywiście, zostanę – przytaknąłem skwapliwie.

Nie musiałem czekać długo, gdy mnisi wynieśli trumnę na własnych barkach i śpiewając jakąś pieśń łacińską, krętymi korytarzami udali się do świątyni.

Tutaj ustawiono ją na katafalku otoczonym z dwu stron świecami wstawionymi w wysokie drewniane lichtarze. Od razu odprawiono mszę żałobną za spokój duszy zmarłego. Potem zaś zamknięto wieko, zabijając je gwoźdźmi. Były jakieś śpiewy, kadzidła, modły. Orszak pogrzebowy ruszył powoli główną nawą kościoła ku kruchcie, gdzie było wejście do podziemi, w których zakonnicy znajdowali miejsce wiecznego spoczynku.

Trumnę niosło na barkach czterech młodych mnichów, a czterech innych im asystowało. Gdy znaleźliśmy się w kruchcie, uchwyciwszy za brązowe uchwyty, z widomym trudem podniesiono i odsunięto na bok ciężką klapę dębową z zewnątrz obitą miedzianą blachą z wyrytym na niej jakimś wpół zatartym i zupełnie już nieczytelnym napisem.

Mnisi dźwigający trumnę poczęli zstępować w dół. Za nimi udał się tylko gwardian sprawujący obrzędy pogrzebowe i ja. Reszta pozostała na górze.

W krypcie podziemnej powietrze było stęchłe i wilgotne. Rzędem pod ścianami stały trumny. Jedne w całkiem jeszcze dobrym stanie, inne wpół zbutwiałe, których wieka zapadły się ze starości, odsłaniając swoją makabryczną zawartość. W jednej z nich, spośród prochu i próchna, wyzierała żółtawa czaszka, szczerząc zęby w trupim uśmiechu.

Ustawiono trumnę z ciałem mego stryja w niedokończonym szeregu trumien, pod jedną ze ścian wymurowanych z nierównych, kanciastych białawych kamieni, a gdy gwardian dokończył obrzędów pogrzebowych, opuściliśmy podziemie. Ciężka drewniana klapa, obita z zewnątrz miedzianą blachą, zasunięta przez mnichów na swe dawne miejsce, z głuchym łoskotem zapadła się w przygotowane dla niej wyżłobienie, dokładnie i szczelnie zakrywając otwór. Wszystko się skończyło.

I oto nagle uświadomiłem sobie, iż jestem ostatnim jedynym von Semberkiem na całym Bożym świecie. Nie wiedzieć czemu, na tę myśl zrobiło mi się dziwnie nieprzyjemnie.

Pożegnałem mnichów i gwardiana, który zapewnił mnie, iż nigdy nie zapomni o mojej osobie w swoich modlitwach. Podziękowałem mu zatem i nie wchodząc już do kościoła, wysunąłem się na dwór.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Uwikłany.