Uwikłany. Rozdział czternasty

Obudził mnie rozgwar ptasich głosów, dobiegający z pobliskiej dżungli i słoneczne światło padające wprost na moją twarz. W pierwszej chwili nie bardzo mogłem sobie uświadomić, gdzie się znajduję i musiało upłynąć kilka chwil, zanim nie przypomniałem sobie wszystkiego.

Podźwignąłem się z posłania, strąciłem z odzienia źdźbła traw, które tam przylgnęły, powybierałem je z włosów i ruszyłem ku strumykowi, aby się w nim obmyć.

Spłukawszy resztki snu z twarzy, zacząłem rozmyślać, co mi dalej czynić wypada. Rozumiałem, że nim ruszę w dalszą drogę, muszę się posilić. Ku ogromnej radości dostrzegłem, iż w płyciźnie zakola strumienia znajduje się całe mnóstwo małży. Nie zastanawiałem się nad tym czy są jadalne czy nie, i czy ich spożycie może mi zaszkodzić, tylko wybierałem je z wody, a ułożywszy spory kopczyk na kępie trawy, jąłem rozwierać muszle ostrym płaskim ułomkiem obsydianu, czyli szkła wulkanicznego, który tam znalazłem.

Później wyłuskiwałem małże palcami i przełykałem je, starając się nie rozgryzać, a puste skorupy odrzucałem precz. Zaspokoiwszy głód pomyślałem, iż winienem uczynić zapas na później, bo gdzież miałem pewność, że znajdę jeszcze tegoż dnia cokolwiek zdatnego do zjedzenia. Gorączkowo rozglądałem się za czymś, w co mógłbym nazbierać mięczaków, wszakże czegoś takiego nie dostrzegłem.

Pomyślałem, iż w tym gorącym klimacie długie rękawy u koszuli są mi zgoła niepotrzebne, oderwałem je więc i związawszy przy mankietach, uczyniłem z nich coś na kształt długich a wąskich worków, które wypełniłem małżami. Teraz, zabezpieczywszy sobie pożywienie na później, poczułem się raźniej i na koniec napiwszy się wody, powróciłem na głaz, gdzie spędziłem noc, aby w pełnym blasku słońca móc dokładniej obejrzeć dostrzeżone tam minionego wieczora ryty.

Tak, nie myliłem się. Były to te same motywy i ornamenty, które widniały na posiadanej przeze mnie szkatułce. A zatem? Zatem zbliżałem się ku miejscu, do którego ktoś lub coś postanowiło mnie doprowadzić. Przyjrzałem się również stopniom prowadzącym na płaszczyznę głazu. Teraz nie ulegało już dla mnie najmniejszej choćby wątpliwości, iż nie wyrzeźbiła ich natura, lecz były dziełem rąk ludzkich.

Zsunąłem się z kamienia i – tak jak minionego dnia – ruszywszy w górę strumienia powędrowałem na spotkanie swemu przeznaczeniu. Uszedłem może kilkaset kroków, ot tyle tylko, że straciłem z oczu blok skalny służący mi za noclegowisko, a przede mną rozciągnął się widok tak cudny i wspaniały, iż mimo woli wyrwał mi się z piersi okrzyk niekłamanego zachwytu.

Stałem na niewielkim wzgórku, u stóp którego rozpościerała się niezbyt duża łączka, cała pokryta przepięknymi kwiatami. Rosły tak gęsto, jeden obok drugiego, że z pewnego oddalenia wyglądały niczym wspaniały dywan utkany przez największe mistrzynie w swoim zawodzie.

Zszedłszy z wyniosłości, zatrzymałem się na skraju owej łączki, sycąc oczy kształtem i barwami kwiatów. Ich ciężkie, okazałe główki wyrastały na wyniosłych bladozielonych o złotawym połysku, grubych, sztywnych łodygach, które wychylały się z rozet liści szeroko jajowatych, miękkich, pokrytych lśniącym metalicznie kutnerem.

Same kwiaty nie przypominały mi niczego znanego. Chociaż… może nieco lilie. Płatki miały mięsiste, o jedwabistym połysku i rozmaitych barwach, od bladoróżowych, poprzez szkarłatne, aż do ciemnopąsowych. Ze środka kielichów wychylały się fiołkowe słupki, otoczone wieńcem srebrzystych pylników.

Nie, żaden, najdokładniejszy nawet opis, nie jest w stanie oddać urody owych kwiatów. Patrzyłem na nie i patrzyłem, zatraciwszy poczucie miejsca i czasu. A one kołysały się leciuchno w ledwo wyczuwalnym oddechu wietrzyku.

Wreszcie, wiedziony jakowąś dziwaczną pożądliwością, nakazującą posiąść na własność to, co wzbudza nasze zainteresowanie, co w szczególny sposób podziwiamy, pochyliłem się nad rozkołysanym łanem i ująwszy w palce jedną z wyniosłych łodyg, ułamałem ją.

Później zaś, gdy nasyciłem już oczy urodą kwiatu, podziwianego teraz z bliska, wtuliłem weń twarz, z lubością wdychając przedziwną woń, którą wydzielał.

Była ona mocna i słodkawa, z lekkuchnym, ledwo wyczuwalnym, cierpkawym odcieniem, który podkreślał tylko wspaniałość zapachu. I miał ów kwiat dość dziwną właściwość, różniącą go od innych kwiatów. Wiadomo, że im dłużej wchłania się jakiś zapach, nasz zmysł powonienia rychło go w ogóle przestaje odczuwać. Tu było inaczej – im dłużej wąchałem kwiat, tym zapach potężniał, narastał przenikał mnie całego.

Odczuwałem dziwną błogość, rozlewającą się niczym ciepła, łagodna fala po wszystkich cząstkach mojego ciała, przenikającą do najdalszych zakamarków, nasycająca skórę, mięśnie, ścięgna, krew. W końcu odczułem jej obecność w mózgu i w sercu.

Nie byłem zdolny odrzucić kwiatu od siebie. Zrywałem go przekonany, iż to ja go posiadłem. Tymczasem było zgoła inaczej – to on posiadł mnie.

Odczułem lekkie drżenie mięśni, jakąś słabość dziwną, podobną nieco do omdlenia, albo raczej półomdlenia – gdy na chwilkę znajdziemy się na granicy świadomości i nieświadomości. Tyle, że w moim przypadku owa chwila rozciągnęła się w nieskończoność…

A później, później zdało mi się, że moją głowę obejmują czyjeś ciepłe, delikatne dłonie, że kołyszą ją miarowo w tył i w przód… W tył i w przód… Świat cały zwariował przed oczyma. Już nie byłem sobą, byłem jednym z owych kwiatów, których łan rozpościerał się u mych stóp. I tylko w chwili, w której jąłem zapadać w czarną czeluść, odczułem straszny ból osamotnienia i grozę, grozę nadciągającą zewsząd, wypełzającą z każdej cząsteczki mojego mózgu. Ogarnęła mnie rozpacz, rozpacz potworna, rozpacz, od której może wyzwolić tylko śmierć… Tylko śmierć… Posłyszałem jeszcze wznoszący się, wibrujący bólem i strachem krzyk… Chyba to ja krzyczałem… A później?… Później zapadłem w nicość…

***

Pośrodku rozległej, chociaż niskiej jaskini, której dno wyścielał miękki biały piasek, otoczone wieńcem krągłych kamieni płonęło niewielkie ognisko. Rozedrgane, złotopomarańczowe, czasem pobłyskujące szkarłatem płomienie strzelały wysoko, pożerając stos wyschłych na pieprz gałęzi.

Ledwo wyczuwalny prąd powietrza nie pozwalał, aby dym gromadził się pod sklepieniem, lecz wywiewał go poza obręb pieczary.

Obok ogniska siedziała jakaś drobna, skulona postać, której cień rozedrgany i ogromny, tańczył na jednej z wapiennych ścian podziemia. Krwawy poblask pełzał po suficie i nie docierał tylko do najbardziej odległych kątów i zakamarków, w których rozsiadł się mrok – tajemniczy i niepokojący.

Postać przy ognisku miała kształty człowiecze, ale przyjrzawszy się jej bliżej widomym się stawało, iż człowiekiem nie jest. Ogromna głowa pozbawiona śladu owłosienia pokryta była matową skórą barwy brunatnej czy czarniawej, trudno było ją dokładnie rozeznać przy blasku chybotliwych płomieni.

Miast uszu, po bokach czaszki widniały po cztery maleńkie otworki pełniące chyba ich rolę, a osłonięte czymś, co może najbardziej przypominało rybie płetwy ogonowe. Najohydniejszą wszakże okazała się twarz. Jej pomarszczona skóra zwisała płatami, tak iż policzki sięgały piersi monstrum. Usta, a raczej to, co je przypominało, wykrzywiał dziwaczny, budzący odrazę grymas. Fioletowe, grube, mięsiste wargi pokryte gęstym śluzem, co i raz skapującym na podbródek, od czasu do czasu rozchylały się nieco, ukazując wnętrze potwornej gęby. Nie było w niej zębów, tylko coś, co przypominało łukowato, na kształt szczęk wygięte ostre krawędzie, mające spełniać zadanie odgryzania i rozdrabniania pokarmu. Krawędzie przypominały trochę wyszlifowany obsydian i były tak samo ostre jak i on.

Klatka piersiowa istoty była zapadnięta, co sprawiało wrażenie, jakby stwór był chory. Ramiona miał prawie kwadratowe i długie, tak długie jak u małpy, ręce zakończone dłońmi o trzech chwytnych palcach. Mógł chodzić zarówno na czworakach, jak i na samych tylko, kosmatych, krzywych, zakończonych kopytami nogach.

Stwór siedział przy ognisku, trzymając na kolanach sporych rozmiarów księgę. Tak, była to bez wątpienia księga. Oprawna w zielony safian, bez tytułu, lecz za to nader bogato zdobna wymyślnym złotym ornamentem. Z boków księgi zwisało siedem wielkich woskowych pieczęci, a na każdej z nich odciśnięty był inny znak, przypominający jakiś symbol kabalistyczny. Pieczęcie te uniemożliwiały otwarcie woluminu i zajrzenie do jego środka.

Stwór gładził pieszczotliwie okładkę, mrucząc przy tym z cicha i kołysząc się na boki. Zapatrzony był w płomienie, które zdawały się urzekać go swym wyglądem. Mijała chwila za chwilą, a monstrum nie zmieniało miejsca, cały czas wydając z siebie dziwne odgłosy i cały czas głaszcząc wolumin.

Dopiero gdy z dworu dobiegł świergot ptactwa, a słońce jęło majestatycznie wypływać na firmament, wydał z siebie dziwaczny, budzący niemiły dreszcz, syk. Na ów dźwięk zda się, iż było to wołanie, albo może rozkaz – ze skrytych w mroku kątów jęły wypełzać inne stwory podobne jemu, chociaż nieco mniejsze i zda się, uznające w siedzącym swego pana. Stanęły w pewnym oddaleniu odeń, jakby oczekując poleceń, a on podźwignąwszy się nareszcie, zakołysał niezdarnie na swych kusych nóżkach i lustrując twarze otaczających go pobratymców, zasyczał ponownie.

Stwory jeden po drugim znikły za naturalnym filarem skalnym przedzielającym pieczarę na pół. Z owego drugiego pomieszczenia wyniosły – z widocznym wysiłkiem – pogrążonego w głęboki uśpieniu Hansa Semberka.

Znów syknięcie i nieokreślony gest dłoni ich przewodnika czy władcy, po czym ułożyły młodzieńca w pobliżu ognia, na tyle jednak odeń daleko, by nie mogło doskwierać mu gorąco.

Przewodnik czy też dowódca – nie wiadomo jak go nazwać – zbliżył się powoli do nieprzytomnego i przykucnąwszy przy nim, najpierw uniósł mu jedną powiekę i gałkę oczną dokładnie wysmarował lepkim śluzem skapującym z własnych warg, później uczynił to z drugą.

Na końcu zaś, przywoławszy pomocnika, nakazał mu rozewrzeć usta Hansa, a sam, schwyciwszy ostry kawałek kamienia, głęboko sobie nim rozciął przedramię. Z rany natychmiast jęła wypływać żółtozielonkawa, gęsta, lepka ciecz. Wsączał ją w usta nieprzytomnego czas jakiś, a później odsunął się odeń na bok, czekając efektu.

Nie zważał na to, iż ciecz nadal wypływała ze skaleczenia, napełniając pieczarę niebywałym smrodem. Trudno byłoby go określić, ale dało się w nim wychwycić i odór siarki, i gnijącego mięsa, i kloacznego dołu, i palących się piór.

Pozostałe stwory, a było ich w pieczarze kilkanaście, stały wokół Hansa w pewnym oddaleniu. Na ich ohydnych, potwornych i niesamowitych obliczach, dało się odczytać pełne napięcia oczekiwanie.

Gdy wreszcie nieruchomy, leżący niczym umarły młodzieniec raz i drugi poruszył się lekko, z ich piersi wydobył się odgłos przypominający westchnienie ulgi. Podeszły do leżącego, otaczając go ciaśniejszym kręgiem. Lecz przywódca nie dozwolił, aby zbliżały się zanadto. Znów podźwignął się z piasku i kołysząc niezdarnie, gestem nakazał, iżby się stwory cofnęły, a sam przyklęknąwszy przy Hansie, długo, bardzo długo wpatrywał się w jego twarz, posykując coś z cicha, by na koniec położyć na piersi młodzieńca dziwną księgę zapieczętowaną siedmioma pieczęciami z wosku.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Uwikłany.