Twierdza Boga. Rozdział siódmy

Szedł i szedł, lecz nadal nie widział granic miasta, rozpościerającego się w mrocznej, nieprzeniknionej ciemności. Dwunogie szczury dreptały gdzieś pośpiesznie, po ulicach sunęły lektyki, niczym białawe kokony w świetle gwiazd. Kolumny i łuki wznosiły się wysoko, dumnie przypominając o zwycięstwach z dawnych lat. Pijacy wymiotowali… ulicznice wyłaniały się z ciemnych domów, niczym żuki wypełzające spod kamienia, wymalowane, w perukach, uśmiechnięte. Wszystkie te kobiety wyglądały jak ona, były nią. Świat wroga rozpościerał się wszędzie dookoła. Benedykt musiał uciec.

Łupało go w głowie, nogi wydawały mu się ciężkie jak z ołowiu. Miał wrażenie, że przeżywa koszmar. Na coraz ciemniejszych ulicach dostrzegał piętrzący się brud, zrujnowane domy groziły zawaleniem. Wejdź, a cię pogrzebiemy, zdawały się zachęcać. Chylimy się ku upadkowi, i ty też. To już nie były domy, a tylko ruiny, sterty kamieni i śmieci. Pod stopami Benedykta chrzęściły skorupy naczyń, setek rozbitych misek i talerzy, cała ich góra. Z trudem sobie przypomniał, że niegdyś słyszał o tym miejscu, choć nigdy wcześniej go nie widział: Mons Testaceus, wzgórze skorup, ósme wzgórze Rzymu. Tam wyrzucano wszystko zniszczone przedmioty.

Potykał się o szczątki, otaczał go ostry odór starości i zgnilizny, wilgoci i brudu. Pokruszone cegły i odłamki marmuru, stęchlizna i rozpad, a wszędzie unosił się pył i proch, z którego powstała materia, i w który musi się ona obrócić. Tak stanie się z oczami i wargami, uśmiechami i wdzięcznymi ruchami, skórą, włosami i kośćmi. Wszystko będzie kiedyś pyłem. Oto świat pozbawiony Bożej łaski.

Na oślep rzucił się w gęstwinę ostrych odprysków i kłujących szczątków, aby powstrzymać bestię, zbudzoną przez wroga. Ciało, tak słabe i łatwe do pokonania, musiał ponownie poddać się kontroli umysłu. Ten czyn, gwałtowny i nieokiełznany, wręcz szalony, pozwolił Benedyktowi odzyskać samokontrolę. Przestał być cząstką świata, który potępiał. Mógł się pomodlić dopiero wtedy, gdy z jego licznych ran wytrysnęła krew.

– Dokąd mam podążyć? – modlił się. – Dokąd powinienem zmierzać, aby móc Ci służyć tak, jak byś sobie tego życzył? Nie jestem świątobliwym mędrcem, jak opat Fulgencjusz, tak przepełnionym mocą niebios, że z Twojej łaski i własnej łagodności, potrafi dostrzec dobro wszędzie, nawet w Rzymie. Jest człowiekiem, który umie spojrzeć na swe życie i przekonać się, że jest cząstką nieba. Mam jeszcze mało lat i dopiero przed chwilą dostrzegłem potęgę wroga. Ujrzałem taniec żywych trupów i on zaprowadził mnie na wzgórze skorup. Teraz już wiem, że to miasto nie jest więcej warte od tego wzniesienia. Tutaj zebrały się okruchy utraconych ambicji i szczątki jałowych starań. Tylko trzy rzeczy w mieście są święte: krew jego męczenników, grobowiec apostołów i obecność Kościoła. Daj mi znak, Panie, wskaż, jak mam Ci służyć, a ja Cię posłucham, czegokolwiek zażądasz.

Powrócił do domu tuż przed świtem, brudny, potargany, cały w krwawych plamach.

***

Trzy dni później do Benedykta przyszedł z wizytą ojciec Gordianus.

– To tylko przelotne odwiedziny – wyjaśnił duchowny. – Chciałem powiedzieć ci tylko, że nie będę mógł przyjść w tym tygodniu, ani w następnym… Blado wyglądasz, chyba nie jesteś chory?

– Byłem. Ale już doszedłem do siebie.

Gordianus pokiwał głową.

– Rzymskie powietrze ostatnio nie jest zdrowe – westchnął. – Szykują się kłopoty. W mieście widziano biskupa Laurencjusza. Na pewno wiesz, że to biskup Nucerii.

Nuceria. Mówili o nim… tam. Co powiedzieli? Pieniądze… wspomnieli coś o pieniądzach z Bizancjum.

– Może pamiętasz, jakie kłopoty mieliśmy z nim kilka lat temu – ciągnął Gordianus. – Niewiele brakowało, a wywołałby coś w rodzaju wojny domowej. Niech Bóg chroni Kościół przed takimi skandalami.

– W tamtym czasie przyjechałem do Rzymu, wielebny ojcze, i nigdy nie rozumiałem, co właściwie się wówczas zdarzyło.

Starzec westchnął.

– Niewielka część duchowieństwa postanowiła obwołać Laurencjusza papieżem – wyjaśnił. – Całe miasto podzieliło się na dwa obozy. Na ulicach rozgorzały walki, które przenosiły się także do kościołów. Obie strony zwróciły się do króla z prośbą o wsparcie, a władca rozwiązał problem, a przynajmniej tak wówczas uważaliśmy. Najwyraźniej jednak od tamtej pory biskup Nucerii kilkakrotnie zawitał do Rzymu i chyba uzyskał pomoc poza granicami Italii…

– W Bizancjum? – spytał Benedykt i przygryzł wargę.

– Niewykluczone. – Gordianus skinął głową. – Kilku naszych senatorów podobno uważa się za jego oddanych przyjaciół. Teraz słyszymy, że w Rawennie złożył oficjalne oskarżenie przeciwko Ojcu Świętemu, na co Teodoryk wysłał innego biskupa w charakterze własnego sędziego, który ma się zająć rozwiązaniem problemu. – Stary mężczyzna był bliski płaczu. – Straszna to rzecz – mówił przejęty. – Doczesna władza w taki sposób wtrąca się w sprawy Kościoła. W jakich my czasach żyjemy, Benedykcie! Po cóż mamy rozmyślać i medytować o świętościach, skoro nasz wspólny dom chyli się ku upadkowi.

– Ale przecież Kościół nie może upaść – zaprotestował Benedykt. – Nasz Pan sam to powiedział.

– Racja, synu, lecz Kościół będzie istniał nawet wtedy, gdy pozostaniemy w nim tylko my dwaj, i nikt poza nami nie zatroszczy się o odzyskiwanie innych dusz. Nie wyobrażam sobie nic bardziej przerażającego niż to, by królowie i cesarze wykorzystywali biskupów, jak pionki do prowadzonej przez siebie gry.

Taniec śmierci trwał nadal, prowadzona przez wroga gra zataczała coraz szersze kręgi. Życie jest brudne, powiedziała kobieta. Nie sądź, że potrafisz je zmienić. Nikt nie jest w stanie dokonać tej sztuki. Ty także żyjesz w tym brudzie.

– Zostanie przeprowadzony następny synod – zapowiedział Gordianus. – Biskupi zjeżdżają się z całej Italii, z Galii, nawet z Hiszpanii. Słyszałem upiorne przemowy, wygłaszane przez ludzi, którzy powinni głosić Dobrą Nowinę. Twierdzili, że papież pozostaje na Tronie Piotrowym tylko dlatego, że zdaniem króla Teodoryka Laurencjusz jest wspierany przez cesarza Bizancjum, a wszelkie kierowane pod jego adresem oskarżenia, a przynajmniej ich część, są prawdziwe.

– Czy… tak jest rzeczywiście?

– Na zbawienie mej duszy, skąd! – oburzył się Gordianus gwałtownie. – Doskonale wiem, że nie! Intryga jest jednak tak umiejętnie kierowana, tak diabelsko sklecona, że wydaje się wiarygodna. Nawet anioł dałby się zwieść. I znowu pojawiły się oznaki niezgody. Ludzie szepczą, zmawiają się po kryjomu, dochodzi do utarczek między sąsiadami… zupełnie jakby doszło do awantury między stronnictwami w cyrku.

Wenetanie. Prasinanie. Wszyscy tutaj jesteśmy zacnymi wenetanami. A kim ty jesteś?

– Nadciąga zło – zauważył Gordianus ze smutkiem. – Lękam się nawet o życie Ojca Świętego. Nie wiesz, do czego są zdolni ci ludzie.

Nie wiesz, co uczynili i co czynią sobie nawzajem.

– Nowy synod odbędzie się w przyszłym tygodniu – mówił Gordianus. – W Bazylice Juliańskiej na Zatybrzu. Będzie obecny mój syn i ja. Nie na samym zebraniu, rzecz jasna, ale po to, by towarzyszyć Ojcu Świętemu i chronić go w drodze tam i z powrotem… jeśli podołamy. Wszystko może się zdarzyć.

Czyżby tak brzmiała odpowiedź na pytanie Benedykta, które zadał na wzgórzu skorup?

Czy cokolwiek innego mogło sprawić Bogu większą radość niż ochrona następcy świętego Piotra?

Benedykt odetchnął głęboko.

– Pójdę z wami – zapowiedział.

***

Stu piętnastu biskupów szło w dwóch szeregach, a wśród duchownych, pod chwiejnym baldachimem kroczył papież Symmach. Po obu stronach pochodu maszerowały jeszcze dwa rzędy ludzi, przy czym wielu z nich również reprezentowało duchowieństwo, głównie niższej rangi. Do tego dochodzili odźwierni, wykładowcy, egzorcyści i akolici, choć niektórzy pełnili funkcje kapłańskie jak Gordianus. Były też osoby świeckie.

Benedykt maszerował obok młodego kotlarza miedzianego, tuż przed Gordianusem i jego synem Agapetusem, młodym mężczyzną w wieku dwudziestu trzech lub dwudziestu czterech lat, który wkrótce zamierzał zostać kapłanem.

Ulice były dziwnie ciche. Benedykt pomyślał, że widzów papieskiej procesji jest znacznie mniej niż gapiów w dniu wkroczenia do miasta króla Teodoryka. Ci, którzy przybyli, zachowywali się dość nietypowo. Zamiast ustawić się w szeregach wzdłuż trasy przemarszu, obserwatorzy zbili się w grupy, liczące czasem sto, czasem dwieście lub trzysta osób. Część tych zbiegowisk wiwatowała, inne zachowywały ponure milczenie lub wykrzykiwały obelgi.

Gdy w pewnym momencie doszło do starcia dwóch wrogich tłumów, musiała interweniować straż municypalna, aby rozdzielić walczących. Wśród maszerujących rozeszły się pogłoski, że dwie osoby poniosły śmierć, a kilka poważnie raniono.

Benedykt zmówił modlitwę za zmarłych i rannych, podobnie uczynił Gordianus i jego syn. Rozłam w Kościele… To niemal nie do pomyślenia. A teraz doszło do rozlewu krwi… Co powiedzieliby męczennicy, z wysokości niebios spoglądający na ludzi? Przecież to oni oddali życie, by móc wyznawać i szerzyć wiarę. W jakiej epoce przyszło żyć Benedyktowi, skoro ludzie byli gotowi zabijać się w przekonaniu, że dobrze służą wierze?

Benedykt wiedział, że coś podobnego już się kiedyś zdarzało, lecz wówczas konflikt wybuchał między katolikami a arianami, donatystami, walentynianami, słowem – innowiercami. Teraz katolicy bili się z katolikami w imię wiary. Niesłychane.

Bazylika Juliańska piętrzyła się przed procesją i stopniowo ją pochłaniała. Do środka wchodziła długa kolejka uczonych, wiernych i świątobliwych, następców apostołów. Ich strażnicy pozostali na zewnątrz, aby pilnować wejścia do świątyni. Tylko biskupi otrzymali prawo bycia obecnymi przy wyjątkowym i przerażającym procesie następcy samego świętego Piotra.

Czy rzeczywiście mogli go poddawać osądowi? Czy mieli władzę, prawną i duchową, aby tak postąpić? Zapewne musieli to przedyskutować zanim rozpoczną rozprawę.

Tylko nieliczni spośród około dwustu mężczyzn obecnych na dworze poszli do domu na obiad. Pozostali usiedli na schodach i odetchnęli z ulgą. Wykonali pierwszą część zadania. Wszyscy zgodnie milczeli. Ciszę tylko od czasu do czasu zakłócały przytłumione głosy, dobiegające ze środka bazyliki. Ludzie byli bardzo zmęczeni i spragnieni. Przynajmniej część z nich żałowała, że ich poczucie obowiązku zdominowało apetyt. Mogli przecież dołączyć do tych, którzy teraz zajadali się swoim pulsum i mięsem, a do tego sączyli zacne, czerwone wino. Koniec roku był bliski, lecz panował upał. Ojciec Gordianus zmarszczył czoło i zauważył, że w powietrzu wisi coś niepokojącego.

– Co chcesz przez to powiedzieć, ojcze? – spytał Agapetus.

– Chcę powiedzieć to, co powiedziałem – burknął starzec z irytacją, lecz po chwili dodał: – Tak naprawdę sam do końca nie wiem, co chcę powiedzieć. Tyle, że niebo jest ołowiane i ciężkie. Gdybyśmy byli blisko Wezuwiusza, wiedziałbym co to oznacza.

Młody Agapetus popatrzył z miłością na ojca, a wówczas Benedykt po raz pierwszy zauważył, jak bardzo są do siebie podobni.

I wtedy rozległ się hałas.

Z początku brzmiał jak niski, odległy grzmot, więc część ludzi podniosła wzrok. Niebo jednak było czyste, bezchmurne. Grzmot się potęgował, potem rozległy się wrzaski, aż wreszcie zebrani z przerażeniem ujrzeli tłum ludzi wylewających się na plac. Tłuszcza z początku liczyła tysiąc głów, potem dwa tysiące i więcej, a wśród napływającej gromady znajdowało się kilkuset municypalnych strażników, którzy na próżno usiłowali utworzyć zwartą linię. Jeśli nawet ta sztuka udała im się w jednym miejscu, w innym szereg momentalnie się przerywał.

– Wielki Boże – jęknął Gordianus drżącym głosem. – Przypuszczą szturm na bazylikę.

Jak na rozkaz, wszyscy obserwatorzy jednocześnie wstali i zbili się w zwartą gromadę przed drzwiami kościoła.

Na schody wbiegł dowódca straży municypalnej, niski, lecz mocno zbudowany mężczyzna, z wystającą brodą i wyrazistymi ustami.

– Żołnierze, do mnie! – zaskrzeczał. Piętnastu, dwudziestu, trzydziestu mężczyzn z trudem przedarło się ku niemu przez tłum. Pozostali nadal tkwili w gęstej, ohydnej ludzkiej ciżbie, niczym szkarłatne kropki na bokach dużej, podrygującej ryby.

Wejścia pilnowali strażnicy. Tłum rozlał się po placu, lecz jeszcze nie atakował.

– Attiliusie! – odezwał się dowódca. – Probusie! Pójdziecie na posterunek straży w Circus Maximus. Poprosicie o posiłki, co najmniej dwustu ludzi, jeszcze lepiej trzystu. Unikajcie walki. Musicie przedostać się na miejsce. Idźcie przez tłum powoli, bo ludzie was zatrzymają. Gdy tylko znikniecie z pola widzenia, biegnijcie ile sił w nogach.

Obaj żołnierze spokojnie przystąpili do wykonywania rozkazu.

Dowódca odwrócił się.

– Kto wie, czy do bazyliki prowadzą jeszcze inne wejścia? – spytał.

– Są jeszcze trzy – odparł jeden z kapłanów. – Po jednym z każdego boku i dodatkowe małe drzwi z tyłu budynku.

Dowódca przechylił głowę i nadstawił uszu.

– Nadchodzi ich więcej z Via Minervina oraz z Amfiteatru – orzekł. – Lucjuszu! Rutilusie! Treboniuszu! Niech każdy z was zbierze tuzin ludzi, i obejmie straż przy tych wszystkich wejściach. Ale szybko! Informujcie mnie wyłącznie w wypadku realnego zagrożenia.

W przeciągu kwadransa dowódca otrzymał informację, że tłum złożony z dwustu ludzi usiłuje wziąć szturmem małe drzwi z tyłu świątyni. Niemal natychmiast podobne wieści napłynęły od straży wschodniego wejścia.

– Nie uda mi się utrzymać budynku, wkrótce będziemy musieli ustąpić – oświadczył. – Posiłki dotrą nie wcześniej niż za pół godziny, pewnie później. Musimy poinformować świątobliwych biskupów, że powinni się przenieść w inne miejsce. Jeśli zostaną, tłuszcza ich zmasakruje. Mogę ochronić ich przemarsz… mam nadzieję. Kto tu jest najstarszym kapłanem?

– Chyba ja – odezwał się Gordianus. – Ale…

– Zatem wejdziemy razem do bazyliki.

Gordianus patrzył na niego uważnie.

– Nikomu nie wolno wchodzić do środka… – zaczął, lecz dowódca nie pozwolił mu dokończyć.

– Nie zrozumieliśmy się – prychnął. – Musimy wejść do środka. Jeśli się nie pośpieszymy, tłum nas uprzedzi, za kwadrans. To sprawa życia i śmierci. Raczej śmierci, lecz na dworze mamy przynajmniej szansę nawiązać walkę.

Gdy mówił, na obrońców głównych drzwi posypały się kamienie. Strażnicy municypalni osłaniali się tarczami, lecz kilka sięgnęło celu. Rozległy się wrzaski i krzyki. Dowódca wziął Gordianusa pod rękę i obaj weszli do bazyliki.

Benedykt i Agapetus popatrzyli po sobie. Syn Gordianusa był szczupły i dość drobnej budowy ciała, a w dodatku miał oczy marzyciela.

– Nigdy nie przypuszczałem, że będę musiał uczestniczyć w wojnie – wyznał z nieśmiałym uśmiechem.

Benedykt odwzajemnił uśmiech.

– W naszej służbie wszystko jest możliwe – zauważył krzepiąco.

Agapetusowi rozbłysły oczy. Żaden z nich nie parał się nigdy żołnierką i żaden nie znajdował się w realnym niebezpieczeństwie. Teraz dostrzegli w swojej sytuacji dziwnie radosny aspekt.

– To nie jest najlepsza chwila na nadstawianie drugiego policzka – oświadczył Agapetus. – Ci ludzie nie przyszli tutaj po to, by obrażać nas. Oni chcą obrażać i znieważać Ojca Świętego.

– A my jesteśmy tutaj po to, by temu zapobiec – dodał Benedykt. – Żałuję tylko, że nie mam przy sobie kija. I to pokaźnego.

– Ja również. Kto wie, może uda nam się odebrać dwie pałki wrogowi. Ale popatrz tylko… Niektórzy z nich niosą zapalone pochodnie. Wielkie nieba, zamierzają podpalić bazylikę!

– I oni nazywają siebie chrześcijanami! – wykrzyknął Benedykt.

– Niektórzy zapewne tak. Ale widzę tu niemało typków z Suburany, którzy na mój gust raczej nie byli ochrzczeni.

Ponad ich głowami przefrunęła płonąca pochodnia, rozbiła się o ścianę i spadła na rój obrońców. Rozległy się piski bólu, lecz płomienie zniknęły pod stopami zebranych.

Z budynku wyszedł dowódca straży, a tuż za nim Gordianus. Gdy żołnierz wykrzykiwał rozkazy, jego podkomendni przystąpili do ustawiania się w nowym szyku. Następnie dowódca dobył miecza i wzniósł go ponad głowę.

– Ludu Rzymu! – ryknął, a tłum na moment umilkł. – Z tego kościoła wyjdzie procesja, która uda się w inne miejsce. Jestem dowódcą. Moi żołnierze mają rozkaz użycia broni, jeśli zrobicie coś głupiego. Rozejdźcie się i wracajcie do domów. Nic tu po was!

Tłum odpowiedział wściekłym wrzaskiem.

– Dobyć mieczy! – rozkazał dowódca. Benedykt przez ułamek chwili uchwycił jego spojrzenie i ze zgrozą dostrzegł strach w oczach żołnierza, który usiłował za wszelką cenę zamaskować niepokój.

Agapetus patrzył na ojca. Gordianus był blady jak prześcieradło, a oczy lśniły mu od łez. Pojawił się młody kotlarz.

– Tym razem nie pójdziemy w parze – zwrócił się do Benedykta. – Pomaszerujemy w jednym szeregu. Żołnierze zajmą pozycje po bokach. – Popatrzył na Benedykta z ukosa, aby sprawdzić, czy jego rozmówca się boi.

– To bardzo rozsądne – skomentował Benedykt trzeźwo. – Wojsko ma tarcze, a my – nie.

– Szkoda, że nie przyniosłem swojego młota – westchnął kotlarz z głębokim żalem.

W wyjściu pojawili się pierwsi biskupi, a tłum momentalnie ruszył naprzód. Strażnicy energicznie odepchnęli tłuszczę od duchownych.

– Z drogi! – zawołał dowódca i dał znak do wymarszu. Pochód powoli zaczął się przeciskać przez gęstą, ruchliwą ciżbę. Czoło procesji tworzyło dwudziestu zbrojnych. Ze świątyni wychodziło coraz więcej biskupów, dziwnie bladych i wyraźnie zaniepokojonych. Benedykt bezskutecznie usiłował wypatrzyć papieża. Czyżby strażnicy próbowali wyprowadzić go innymi drzwiami?

– Teraz wy. – Dowódca wskazał Gordianusowi i jego grupie miejsce obok biskupów. Pochód składał się ponownie z sześciu kolumn, przy czym środkowe dwie tworzyli najwyżsi duchowni, po bokach maszerowali niżsi rangą klerycy oraz osoby świeckie, a na skrzydłach znajdowali się żołnierze. W pewnej chwili z bazyliki wysunął się baldachim.

Procesja sunęła powoli. Strażnicy musieli przeciskać się, nieraz torując sobie drogę mieczami. Agresywny tłum bezustannie ciskał kamieniami; dwóch biskupów już odniosło rany i trzeba było ich podtrzymywać, aby nie upadli. Mimo przeciwności, pochód konsekwentnie szedł naprzód.

– Niech was zaraza! – wrzasnął młody kotlarz. – Nie możecie zostawić tych świątobliwych ludzi w spokoju?

Nagle dostrzegł nadlatujący kamień i uchylił się. Pocisk przefrunął nad pochodem i trafił w tłum po drugiej stronie. Rozległy się krzyki furii.

– Attiliusie, procesja musi przyśpieszyć kroku – orzekł dowódca kątem ust.

Żołnierz patrzył na niego oszołomiony.

– Trybunie, mam powiedzieć papieżowi, jak powinien iść?

– Tak, jeśli mu życie miłe.

Wystraszony Attilius wykonał polecenie, a biskupi natychmiast ruszyli z większą werwą. Szli na tyle szybko, na ile pozwalała im godność osobista i nacisk tłuszczy. Żołnierze w awangardzie mieczami natarli na tłum.

– Jeszcze nigdy nie widziałem takiej procesji – wyznał Agapetus. – Ojcze, dokąd idziemy? Czy to daleka trasa?

– Idziemy do kościoła Świętego Krzyża Jerozolimskiego, synu. Napastnicy mogą tygodniami go oblegać i nic im z tego nie przyjdzie. Ojciec Święty zaproponował to miejsce, a biskupi uznali trafność jego wyboru.

– Jak to przyjął?

– Ze spokojem. Zauważył jednak, że żal mu ludzi, których niegodziwcy nakłaniają do takich zbrodni. Ojciec Święty poprosił wszystkich biskupów o modlitwę za tych biedaków.

Benedyktowi rozbłysły oczy.

– Ale oskarżyciele… – zaczął Gordianus i urwał.

– Co z nimi, ojcze?

– Opowiadali o papieżu straszne rzeczy… A w jego obronie padały potworne oskarżenia przeciwko nim… Usłyszałem tylko kilka zdań… Potem musieliśmy zdradzić swoją obecność, ale słowa, które tam padały, na zawsze wryły mi się w pamięć.

– Niemniej oskarżyciele kłamali, prawda?

– Oczywiście. Powinienem był sam to zrozumieć. Jeszcze ciebie nie było na świecie, kiedy zaprzyjaźniłem się z Ojcem Świętym. Znam jego serce. Ale usłyszeć takie słowa z wyświęconych ust…

Nagle rozpętało się piekło. Chmara rozwścieczonych, zdziczałych mężczyzn ruszyła prosto na sam środek pochodu, tuż za baldachimem nad głową papieża. Płachta ozdobnego materiału uginała się już pod ciężarem kilkunastu kamieni. Napastnicy natarli z taką mocą, że procesja przerwała się na dwie części.

Dowódca krzyknął i wzniósł miecz, lecz następne fale tłumu uniemożliwiły żołnierzom odnowienie szyku marszowego. Wokół baldachimu zapanował chaos.

– Ojciec Święty! – krzyknął Gordianus. – Ratujcie Ojca Świętego!

Jak szalony rzucił się z powrotem. Agapetus i Benedykt usiłowali dotrzymać mu kroku, lecz musieli wymienić ciosy z kilkoma opryszkami, którzy próbowali ich powstrzymać. Baldachim się uniósł, zakołysał i w końcu padł niczym dogorywające zwierzę. Wtedy Benedykt po raz pierwszy ujrzał papieża, starszego mężczyznę o haczykowatym nosie, surowego, który stał nieruchomo ze skrzyżowanymi rękoma. W panującym zamęcie tylko on zachowywał spokój.

Tuż obok papieża ze świstem przefrunął kamień. Ojcu Świętemu nawet nie drgnęła głowa. Otaczający wąski wianuszek biskupów usiłował osłaniać papieża niczym płatki kwiatu broniące dostępu do kielicha.

Gdy jednooki mężczyzna podniósł kamień i cisnął go z całej mocy, Benedykt od razu wiedział, że pocisk trafi do celu. Rzucił się naprzód, ale zorientował się instynktownie, że jest już za późno. Ujrzał, jak Gordianus się wyprostowuje i rozkłada ręce na boki. Kamień uderzył starca w czaszkę z taką siłą, że pomimo harmidru Benedykt usłyszał gruchot pękającej kości. W następnym momencie był już na miejscu i wraz z Agapetusem własnym ciałem blokował dostęp innym napastnikom, machinalnie odpierał i wymierzał ciosy. Gdzieś blisko zabrzmiał donośny głos papieża, zmawiającego modlitwę o spokój dla zmarłych. Jeden z kamieni strącił Ojcu Świętemu z głowy mitrę. Teraz papież wznosił splecione dłonie.

Zagrzmiały trąby i przez jedną straszną chwilę Benedykt sądził, że oto nadszedł dzień Sądu Ostatecznego. Zważywszy na okoliczności, termin byłby niewątpliwie bardzo dobrze dobrany. Nagle napastnicy się wycofali, pod niebo wzbił się potworny krzyk i zabrzmiał nowy odgłos: stukot kopyt. Konnica z Circus Maximus nadciągała z odsieczą.

Tłuszcza zadrżała, cofnęła się i rzuciła do ucieczki. Jeden silny oddział żołnierzy konnych zajął się przepędzaniem maruderów, inny otoczył roztrzęsionych duchownych. Wystarczyło kilka minut, aby ponownie zaprowadzić porządek.

Benedykt pochylił się nad Gordianusem, spoczywającym w objęciach Agapetusa.

– Jest już bezpieczny – krzyknął. – Ty go ocaliłeś.

Wtedy dostrzegł, że starzec nie żyje. Kamień roztrzaskał mu czaszkę. Na twarzy Agapetusa nie poruszał się ani jeden mięsień.

Benedykt wyprostował się i znieruchomiał otępiały. Gordianus, wielebny mędrzec, odszedł na zawsze. Serce Benedykta ściskał przenikliwy, ostry ból, lecz nie tak dojmujący jak inne uczucie. Benedykt cierpiał po śmierci przyjaciela, ale bardziej przejmował się losem biednego Agapetusa. Gordianus poległ chwalebną śmiercią bohatera, oddał życie za innego człowieka, a tym człowiekiem był Ojciec Chrześcijan, przyjaciel Gordianusa. Starzec był prawdziwym zwycięzcą bitwy, triumfatorem, wyniesionym do Boskiego tronu, męczennikiem, którego krew została poświęcona jako najżyźniejsza rzecz na świecie. Oto Chrystusowe święto płodności, luperkalia Nowego Testamentu.

Ale nawet ta myśl nie była dla Benedykta najistotniejsza. W głębi jego duszy zrodziła się i ukształtowała świadomość, że dla człowieka istnieje tylko jedno zwycięstwo, jeden triumf: jak najbardziej zbliżyć się do Boga, jeśli taka będzie Jego łaska i wola. Gordianus wstąpił do nieba za sprawą jednego napastnika, który dopuścił się potwornego czynu. Ale ta droga nie była dostępna dla każdego. Kto chciałby pójść w ślady Gordianusa, mógłby nigdy nie doczekać się sposobności. Benedykt pomodlił się, by pod wpływem krwi Chrystusowego męczennika Gordianusa także i on dostrzegł swoją drogę do Boga.

Potem uczynił wiele rzeczy, które należało uczynić. Pomógł Agapetusowi przenieść ciało męczennika, znaleźć lektykę i zabrać zwłoki do domu. Na koniec spędził noc z osamotnionym młodym człowiekiem.

Gdy w końcu wrócił do domu, na spotkanie wybiegła mu Cyrilla, ogarnięta pełną złości ulgą starej kobiety, która odkrywa, że żadna z jej obaw się nie ziściła. Zatrzymała się jednak tuż przy Benedykcie.

– Drogi młody panie… Co ci się stało? Wyglądasz… na odmienionego…

Zmęczoną dłonią przesunął po czole.

– Wyjeżdżam z Rzymu – odparł.

– Co takiego? Chyba nie zamierzasz zrezygnować ze studiów?

– Taki mam zamiar.

– Ale… skąd ta myśl?

– Musi istnieć krótsza i bardziej bezpośrednia droga.

– Dokąd?

– Do Boga.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Twierdza Boga.