Twierdza Boga. Rozdział ósmy

Ucieczka z Rzymu okazała się trudniejsza niż zakładał. Benedykt z początku nosił się z zamiarem zniknięcia pod osłoną nocy. Taki czyn nie byłby jednak uczciwy wobec wielu ludzi. Umierający musi uporządkować swój dom nim będzie za późno. Człowiek umierający dla świata musi postąpić podobnie. Benedykt postanowił napisać list do ojca i natychmiast napotkał na pierwsze trudności. Jak miał wyjaśnić coś, co jeszcze pozostawało w sferze mglistych i niesprecyzowanych zamierzeń? „Muszę być w miejscu jak najbliższym Bogu”, napisał. „Odkryłem, że moje studia ani trochę mnie do Niego nie przybliżają. Świat Rzymu przyrównałbym do długiego łańcucha zagrożeń, a miasto jest w dużej mierze opanowane przez wroga. Miejscowi są zdania, że wrogiem są Goci, konkurencja w interesach albo sympatycy innych zawodników podczas igrzysk. Mało kto szuka nieprzyjaciela wewnątrz siebie, choć tam jest jego prawdziwa kryjówka. To on kieruje żądzami i nakłania do nagannych czynów. Myślałem o przyszłości kapłana, ale bycie duchownym w Rzymie oznacza przyzwolenie na uczestnictwo w wielu prądach, które z samej natury są przeciwne wyciszeniu umysłu. W rezultacie bliski i trwały związek z Bogiem potrafi ą stworzyć wyłącznie ci, którzy osiągnęli bardzo wzniosły stan duszy. Nie jestem na tyle świątobliwy, aby medytować, gdy wokoło fruwają kamienie, ciskane dłońmi wrogów. Ciało rośnie bez udziału naszej woli, ale moim zdaniem dusza to co innego. Muszę być sam z Bogiem, aby się przekonać, czego ode mnie chce i jak najlepiej mogę Mu służyć”. Benedykt nie dodał, że z tego samego powodu nie może powrócić do Nursji, choć ogromnie brakowało mu powagi i wyniosłości ojca, niskiego tonu jego głosu podczas odmawiania modlitw. Tęsknił za grobowcem matki, bezgraniczną radością siostry w życiu i w nauce – na chrzcie otrzymała zupełnie inne imię, lecz wszyscy wołali na nią Scholastyka, bo zawsze tkwiła z noskiem w jakiejś książce. Tak, brakowało mu także obrazka nad własnym łóżkiem, Maryi Panny z Dzieciątkiem trzymającego krzyż w dłoniach. Obrazek dostał od ojca, gdy miał sześć lat. „Benedykcie, oto coś, czego musisz się szybko nauczyć. Nigdy nie myśl o błogosławionej Matce Boskiej nie myśląc jednocześnie o jej Dziecku, i nigdy nie myśl o Dziecku nie myśląc o Krzyżu”. Były to nie tylko cudowne wspomnienia, lecz także pewność ochrony, a tam, dokąd się wybierał, nie mogło być mowy o ochronie.

Następna trudność wiązała się z opuszczeniem Agapetusa, nadal pogrążonego w żałobie po męczeńskiej śmierci ojca. Benedykt musiał jeszcze poinformować senatora Boecjusza, że rezygnuje z wizyt u małego Piotra. Zresztą z Piotrem też musiał przeprowadzić rozmowę.

Agapetus zrozumiał od razu.

– Benedykcie, musisz podążyć tą drogą, podobnie jak ja muszę zostać tutaj i w stosownym czasie zostać kapłanem i zająć miejsce mojego ojca.

Agapetus starał się wypełnić powstałą lukę.

– Powiedzie ci się – odparł Benedykt i ku własnemu zdumieniu dodał: – Uczynisz więcej. Twoja droga doprowadzi cię do steru okrętu.

Co go skłoniło, by to powiedzieć? Słowa padły z jego ust nim zdołał sobie uświadomić ich obecność w umyśle.

Agapetus popatrzył na niego dziwnie, ale nic nie powiedział.

Przynajmniej nie trzeba było się przejmować bezpieczeństwem papieża. Biskupi oczyścili go z wszystkich zarzutów, a Laurencjusz umknął z powrotem do Nucerii.

Senator Boecjusz przyjął wieści Benedykta z uprzejmym spokojem. Przykro mu było, że Benedykt wyjeżdża, ale zawsze wiedział, że tak utalentowany młody człowiek nie może zbyt długo tracić czasu na naukę chłopca takiego jak Piotr. Co dokładnie zamierzał robić?

– Tego jeszcze nie wiem na pewno – odparł Benedykt powoli. – Chyba będę musiał wieść życie pustelnika. Nie jestem gotowy na nic innego… Może nigdy nie będę.

– Pustelnik – powtórzył Boecjusz. – Mój drogi chłopcze, czy na pewno jesteś na to przygotowany? Wybacz, że pytam, ale życie pustelnika jest nie tylko ciężkie, najcięższe z możliwych, jak mniemam, lecz w dodatku ma swoje prawa i zagrożenia, a ty jesteś jeszcze taki młody…

Benedykt uśmiechnął się.

– Przynajmniej to niebezpieczeństwo z każdym dniem staje się coraz bardziej nikłe.

W oczach Boecjusza rozbłysły wesołe ogniki.

– Cieszę się, że nie zatraciłeś wyczucia proporcji – zauważył. – To podstawa pewnego bezcennego atutu: poczucia humoru. Ale dokąd zamierzasz się udać?

– Znajdę jakieś miejsce odosobnienia, gdzieś w Górach Sabińskich albo w Abruzji.

Boecjusz skinął głową.

– Tam przynajmniej panuje zdrowy klimat, choć zimą trzeba się liczyć z tęgimi mrozami. Ponadto będziesz przebywał nieopodal takich miejsc jak Tibur czy Enfide. Przekonasz się, że w górach mieszkają zacni ludzie. Oni cię wesprą. Tylko nie powtarzaj, że nie potrzebujesz wsparcia. Bóg przykazał człowiekowi pomagać bliźniemu. Trochę mi żal Piotra. Twoja decyzja ogromnie go zaboli, niestety. Chyba się z nim pożegnasz, prawda?

Mały Piotr odetchnął głęboko, gdy Benedykt obwieścił mu swoją decyzję, i przez moment wyglądał tak, jakby miał się lada moment rozpłakać. Zapanował jednak nad sobą. Jego spojrzenie było zastanawiająco klarowne i surowe, gdy przemówił.

– To oczywiste, że musisz wyruszyć w drogę – orzekł. – Każdy powinien robić to, co jego zdaniem jest dobre i użyteczne. Pragniesz być mnichem albo kimś takim, zatem będziesz mnichem.

– Nie wiem, kim będę, Piotrze.

– W stosownym czasie ja również będę robił to, co uważam za dobre i użyteczne dla siebie – kontynuował Piotr piskliwym, łamiącym się głosem. – Dlatego nie mogę oczekiwać od ciebie, żebyś w podobnej sytuacji zachowywał się inaczej niż ja.

– Istnieje tylko jeden ważniejszy od innych rodzaj służby…

– Tak, tak, wiem. Ale skąd wiesz, że naprawdę robisz to, czego chce Bóg? Może tak ci się tylko wydaje, a w gruncie rzeczy czynisz to, co sam chcesz?

– Piotrze, jesteś bardzo młody, lecz twoje przemyślenia są niezwykle dojrzałe. Czy jednak na pewno są również słuszne? Wyczuwam w nich gorycz, a także, jak sądzę – kpinę. Mimo to odpowiem ci. Sam fakt, że czegoś pragnę, nie poprawia ani nie pogarsza jakości obiektu moich pragnień. To, czego pragnie Bóg, musi być dobre. Spełnianie Jego woli to powinność i poświęcenie tylko wówczas, gdy nie chce się tego czynić. Gdy ma się na to ochotę, mówimy o przyjemności. Tak naprawdę nie ma większej radości, bo być nie może. Kiedy nadejdzie dzień, w którym staniesz przed koniecznością podjęcia decyzji o swojej drodze życiowej, przede wszystkim zadaj sobie pytanie, czy twoje cele mogą być takie, jakich życzyłby sobie Bóg. Jeśli szczerze i uczciwie odpowiesz „tak”, wówczas idź i rób to, a będziesz szczęśliwy, cokolwiek się wydarzy.

Piotr uśmiechnął się szeroko.

– Ty oraz wuj Boecjusz jesteście jedynymi dobrymi ludźmi, którzy znają odpowiedzi na wszystkie pytania. Dopiero jednak życie pokaże, czy te odpowiedzi są trafne. Żegnaj, wuju-mnichu. Wątpię, byśmy się jeszcze kiedyś spotkali.

– Spotkamy się, kiedy będziesz mnie potrzebował – odparł Benedykt i ponownie zastanowił się, co go skłoniło do wypowiedzenia tych słów.

Najwięcej trudności miał z Cyrillą i w jej wypadku musiał dać za wygraną. Jej młody pan wyjeżdżał z Rzymu – nie miała nic przeciwko temu. Do tego musiał zrezygnować ze studiów – rzecz jasna, to wielka szkoda, ale nie miała prawa komentować tego postanowienia. Wiedziała, gdzie jej miejsce, choć niańczyła go, kiedy był niemowlęciem. Nie wyobrażała sobie jednak, aby wyjechał sam, bez niej. To nie wchodziło w grę. Obiecała swojemu panu, Eupropiuszowi, że będzie wiernie służyła jego synowi i dbała o zaspokajanie jego potrzeb, zawsze i wszędzie. Gdyby zamierzał wstąpić do klasztoru, gdzie jej nie byłoby wolno przebywać, to co innego, bo tam kto inny zatroszczyłby się o niego, zapewne byle jak, ale trudno. Dopóki jednak nie zamknęły się za nim drzwi klasztoru, zamierzała przy nim pozostać lub udać się z nim wszędzie tam, gdzie pójdzie lub pojedzie. Nawet do dwugłowych ludzi na odległych Wyspach Korzennych i do jednonogich ludzi w Indiach.

Żadne argumenty, żadne błagania, a już w żadnym razie surowe nakazy nie były jej w stanie wzruszyć. Cyrilla patrzyła na Benedykta argusowymi oczyma, aby przypadkiem nie wymknął się potajemnie. Ostatecznie opuścił miasto przez Porta Tiburtina wspierając się na kiju i ściskając w dłoni tobołek z tuniką na zmianę oraz kilkoma drobiazgami.

Ani razu nie spojrzał za siebie, ale wiedział, że Cyrilla podąża niedaleko za nim, więc szedł powoli, aby się nie zmęczyła.

Porta Tiburtina była budowlą dostojną i triumfalną. Widząc ją trudno byłoby się domyślić, że cesarz Honoriusz, który wzniósł ją sto lat wcześniej, był zaledwie marionetką w rękach swojego germańskiego zarządcy, Stylichona, który praktycznie kierował Rzymem oraz Cesarstwem Zachodnim. Po Stylichonie nastały rządy Wizygota Alaryka, potem Ataulfa, Wandala Genzeryka, Sweba Rycymera, króla Herulów Odoakra, a teraz zwycięzcy nad Odoakrem, Ostrogota Teodoryka… Wszyscy oni byli Germanami.

Przez sto lat Rzymem i rzymskim światem rządzili potężni Germanie, jeden po drugim. Kto miał nadejść na miejsce Teodoryka? Mimo to Rzymianie zachowywali się tak, jakby ich władcy nie istnieli, a raczej udawali, że nie są świadomi własnej sytuacji.

Benedykt przypomniał sobie okrzyk świątobliwego biskupa Marcina z Tours: „Kto, w obliczu zniewolenia, może myśleć o cyrku? Kto z radosnym śmiechem na ustach jest gotów iść na własne stracenie? Grozi nam niewolnictwo, lecz my nie spoglądamy prawdzie w oczy. Grozi nam śmierć, lecz wszyscy sądzimy, że to zabawa”. Można by pomyśleć, że cały rzymski lud najadł się sardyńskiego ziela… i teraz jednocześnie śmieje się i umiera.

Krajobraz, rozpościerający się przed Benedyktem, prezentował się całkiem poważnie. Kampania przypominała wielkie jezioro, którego fale skamieniały podczas sztormu. Tym kamieniem była lawa. Wulkany rządziły w tych okolicach na długo zanim pojawili się tu Rzymianie lub Germanie, a ślady erupcji mogły bez trudu przetrwać Porta Tiburtina, mimo całej jej glorii.

Gdy minęło półtorej godziny dotarł do rzeki Anio, w miejscu, w którym przecinał ją Pons Mammaelii i skręcił ku łańcuchowi błękitnych wzgórz w odległej krainie u źródła nurtu.

Powietrze na równinie cuchnęło wyziewami siarki, wydobywającymi się z głębokich kraterów wulkanu Solfatara, obecnie wypełnionego mętną, cuchnącą wodą.

Po pewnym czasie krajobraz się zmienił. Okolicę zdominowała zieleń oraz srebrzysta szarość gajów oliwnych na zboczach pierwszych wzgórz. Wysoko na szczycie rozpościerał się Tibur, miasto bogatych. Wzniesienie było upstrzone willami, azylami dla zamożnych rodzin, kiedy lato zmieniało Rzym w stertę niemal rozpalonych do czerwoności kamieni, na dodatek cuchnących od szambianych smrodów ze ścieków oraz Suburany.

Właśnie tutaj, niemal nietknięte mimo upływu czterech stuleci, wznosiły się monumentalne budowle cesarza Hadriana, nieprzeciętnego estety, hojnego mecenasa sztuki, wybitnego przedstawiciela pogańskiego Rzymu. Choć sam uważał się za bóstwo, starczyło mu uprzejmości, by wznieść świątynie dla innych bogów, tak rzymskich, jak i cudzoziemskich, dla Apollina, Herkulesa, Serapisa. Były one tylko częścią imponującego planu, zakładającego wybudowanie na jednym wzgórzu małej, ale imponującej repliki całego rzymskiego świata. Znalazła się tam Akademia, sala i ogród filozofów perypatetyków, liceum, stadion do organizowania występów cyrkowych oraz igrzysk, także prytanejon, czyli publiczna jadłodajnia, oraz doskonała imitacja Poikilii, hali targowej w Atenach. Tutaj odtworzono słynną dolinę Tempe z Tesalii oraz egipskie Serapeum, salę kolumnową, trzy teatry, także palestrę do nauki fechtunku i zapasów, i wreszcie bibliotekę. Gwardia pretoriańska stacjonowała w wielkich koszarach, a pośrodku tego wszystkiego wznosił się cesarski pałac.

Benedykt powoli szedł drogą pod górę i z uwagą przyglądał się dostojnym budowlom pogańskiego Rzymu, jego marmurowej kwintesencji. Całe imperium było tak skondensowane, aby cesarz mógł ogarnąć je jednym spojrzeniem, podobnie jak Benedykt. Teraz jednak brakowało w nim życia. Rozbawieni biesiadnicy, wyznawcy Serapisa, dworzanie i filozofowie, pretorianie oraz cesarski esteta ze swym ładnym przyjacielem Antinousem już nie żyli, podobnie jak pogański Rzym.

A oto maleńka kapliczka. Benedykt przypomniał sobie słowa Gordianusa, który opowiedział mu o niej, o kapliczce ku czci Symforozy i jej siedmiu synów. Wszyscy byli chrześcijanami i mieszkali tutaj, kiedy Hadrian postanowił poświęcić nowy pałac Apollinowi. Kapłani boga sztuki oznajmili, że ich boski patron na zawsze zamilknie i przeklnie to miejsce na tak długo, jak będą w nim mieszkali ludzie odmawiający oddania mu czci. Hadrian czuł silną awersję do przeklęć, więc rozkazał kobiecie oraz jej synom, by natychmiast odrzucili dotychczasową wiarę. Rodzina odmówiła. Ogólnie rzecz biorąc, Hadrian nie należał do ludzi okrutnych, lecz nie zamierzał tolerować sytuacji, w której głupio uparte pospólstwo przeszkadza mu wieść przyjemne życie. W związku z tym postanowił zabić całą gromadę w stylu, który usatysfakcjonowałby każdego znanego mu boga. Nie miał pewności, czy bogowie w ogóle istnieją, ale wolał niepotrzebnie nie ryzykować. Dlatego skazał kobietę na męki, a potem na utopienie w Anio. Siedmiu młodych mężczyzn nakazał przykuć łańcuchami do siedmiu pali, rozmieścić ich w starannie wymierzonych odstępach wokół świątyni Herkulesa i zabić, każdego w inny sposób. Hadrian nie przestawał być artystą nawet wtedy, gdy musiał być okrutny.

Kapliczkę zbudowano na gruzach świątyni Herkulesa, która jedyna rozpadła się pod wpływem miejscowego trzęsienia ziemi.

Benedykt przez chwilę modlił się w kapliczce, a potem ruszył w dalszą drogę. Cały czas miał świadomość, że Cyrilla nie odstępuje go na krok.

W końcu dotarł na szczyt przełęczy i pozostawił za sobą Tibur. Wielkie posiadłości bogaczy również świeciły pustkami, jeśli nie liczyć pojedynczych służących. O tej porze roku wszyscy spędzali czas w Rzymie. Uwagę Benedykta przyciągnął wielki wodospad na Anio, rozpryskujący się na równinie tak samo, jak w czasach Hadriana, i tysiąc lat przed nim, i przed każdym innym rzymskim cesarzem. W powietrzu zawisły nieprzeliczone ilości roztańczonych diamentów, które rozpryskiwały się na wszystkie strony i ponownie jednoczyły z wartkim nurtem wody. Anio kipiała życiem.

Po minięciu Tiburu, Via Valeria prowadziła przez doliny nieopodal Varii i skręcała w prawo, mijała rzekę i wdrapywała się wysoko na skały, gdzie znajdowały się cele mnichów.

Benedykt znieruchomiał. Przez długi czas tylko stał i patrzył. Wyczekiwał. Nic jednak nie odezwało się w jego sercu, więc podążył dalej. Dotarł do Sublakum, miasta wśród Wzgórz Simbruwijskich, które opuścił po krótkim wypoczynku i posiłku złożonym z chleba, sera oraz owoców. Przy jedzeniu towarzyszyła mu Cyrilla.

– Zmęczona? – spytał.

– Ani trochę – zapewniła go wyzywająco. – To byłby pierwszy raz w moim życiu, kiedy zmęczyłabym się szybciej od ciebie, młody panie.

Uśmiechnął się.

Dla Cyrilli nadal był dzieckiem, które każdego wieczoru należy położyć do łóżka, aby potem wrócić do wykonywania prac domowych.

– Mimo to chętnie dowiedziałabym się, dokąd zmierzamy – dodała. – Pod warunkiem, że znasz odpowiedź na to pytanie.

Zamiast odpowiedzieć wstał i ruszył dalej. Mniej więcej godzinę później dotarli do wsi całkowicie odmiennej od tych, które widzieli wcześniej. Była to niewątpliwie wieś, nie miasteczko. W przeciwieństwie do innych, nie odznaczała się prymitywnością i nieokrzesaniem. Poza tym sprawiała wrażenie zaskakująco czystej. Domy zbudowano w potrójnym kręgu wokół kościoła, a każdy z nich był otoczony małym ogródkiem. Żaden budynek nie wyglądał tak luksusowo jak najbardziej niepozorna z willi w Tiburze, ale wszystkie były zdecydowanie wygodne i schludne. Cyrilla głęboko odetchnęła.

– Młody panie – odezwała się. – Skłamałam. W Sublacum byłam zmęczona. Teraz czuję się wycieńczona. Od siedmiu godzin jesteśmy na nogach. Jeżeli więc miejsce, do którego zmierzasz, nie jest dostatecznie blisko…

– Tutaj spędzimy noc – zapowiedział Benedykt. – Ale musimy znaleźć gospodę.

– W Enfide nie ma gospody – rozległ się nieznajomy głos.

Benedykt natychmiast odwrócił się i ujrzał mężczyznę po pięćdziesiątce, o szlachetnym, wysokim czole oraz siwiejącej, zadbanej brodzie. Nosił tunikę bez ozdobnego haft u, lecz uszytą z najwyższej jakości materiału.

– Gospody nie ma – powtórzył obcy. – Zawsze jednak znajdzie się kąt dla przybysza, niekoniecznie w stajni. – Uśmiechnął się pogodnie. – Zwę się Sebastian, a to mój dom, ten biały, za gruszami. Jeśli zechcesz przyjąć moje zaproszenie, z radością zapewnię ci nocleg. Dla tej dobrej kobiety również znajdzie się odpowiedni pokój.

Benedykt ukłonił się. Właśnie takie przyjęcie zgotowałby jego ojciec obcemu, który wyglądałby na godnego zaufania. Gdyby Sebastian dotarł do Nursji, właśnie tak zostałby przyjęty.

– To bardzo uprzejme z twojej strony – odparł. – Z ochotą przyjmujemy zaproszenie.

Gdy szli w stronę domu, zauważył:

– Macie tutaj piękną, małą bazylikę. Jak się nazywa?

– To bazylika świętego Piotra – odparł Sebastian.

Benedykt poczuł się jak w domu.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Twierdza Boga.