Tiara i korona. Rozdział dziewiąty

Ludno i gwarno było w tydzień potem na drogach, wiodących do zamku meersburskiego. Ze wszystkich stron, lądem i jeziorem, ciągnęły do rezydencji Bertolda zbrojne poczty, gromady wolnych kmieci, rycerze z giermkami i piesi wędrowcy.

Dokoła wzgórza, które wieńczył gród cesarski, za krzakami, drzewami w parowach, wszędzie, gdzie można było z ukrycia być nie dostrzeżonym świadkiem widowiska, stały tłumy poddanych. Chociaż święto kościelne nie zwalniało chłopów od zwykłych zajęć, mimo to rogi stróżów zamkowych nie wezwały ich dziś do roboty w polu. Postykawszy głowy szeptali, chichocząc z cicha.

A mieli się z czego śmiać.

Oto jechał wóz, zaprzężony w cztery woły, a posuwał się tak wolno, ostrożnie, jak gdyby nadmierny ciężar powstrzymywał jego koła. Ale wóz był pusty. Na środku tylko leżał jeden kłos żyta.

Z innej strony zbliżał się rycerz w bogatych sukniach. Otaczała go drużyna w białych płaszczach na zbroi, z grzebieniami z pawich piór na hełmach. Lecz on, pan świetnego orszaku, siedział na koniu bez kapy i nakrycia głowy, z czarną, starą łatą na jedwabnej, szkarłatnej pończosze prawej nogi.

Ścieżką, wijącą się po skałach, piął się pieszo pod górę drugi rycerz, który niósł pod pachą prosię. Zwierzę kwiczało, a on ciągnął je za ogon i przemawiał do niego pieszczotliwie.

Do brzegu jeziora przybił duży statek. Wysiadł z niego możny pan, bo towarzyszyło mu wielkie mnóstwo służby. Ów magnat wlókł za sobą sieć rybacką, napełnioną zielskiem.

Byli to lennicy państwa meersburskiego. Któryś z przodków Bertolda, senior wesołego usposobienia, obdarzając swoich wiernych, zasłużonych pachołków wolnością i ziemią, przydał do zwykłych obowiązków dóbr feudalnych, gwoli własnej zabawie, takie śmieszne powinności. Od tego czasu ułożyło się już kilka pokoleń do snu wiecznego, niejeden z wyzwolonych poddanych zbogacił się wojną, łupem lub rządnością, niejeden stał się sam seniorem w stosunku do innych, uboższych rycerzy, kaprys jednak twórcy ich rodu nie stracił nic na pierwotnej sile. Składając hołd potomkom swoich dawnych panów, wykonywali lennicy bez oporu ciążące na nich dziwactwa.

Bertold, który nie był od lat kilku w Meersburgu, wezwał na dzień dzisiejszy „młodszych” (1) swojego domu, aby odnowieniem hołdu dali świadectwo zależności od państwa meersburskiego; wasalowie bowiem, nie trzymani w karbach przez seniorów, bardzo chętnie zapominali już w drugiej połowie jedenastego stulecia o zobowiązaniach, zaciągniętych przez ich przodków względem dobrodziejów.

Szli wszyscy, z bliska i z daleka, z tej i z tamtej strony jeziora, szli, jak im nakazywała tradycja, jedni pieszo, samotnie, drudzy dworno, buńczucznie, z rozwiniętymi proporcami, z muzyką i śpiewem. Nikt nie ośmielił się oprzeć rozkazowi seniora, bo ten senior, z łaski króla najmożniejszy pan w okręgu Konstancji, mógł siłą zmusić nieposłusznych do powolności. Wszakże zburzył pięć lat temu, kiedy odwiedził strony rodzinne, zamek jednego z najbogatszych wasali, który, ufając złotu, nie dostawił na wyprawę wojenną do obozu króla przepisanej ilości mieczy. I lenno mu odebrał, i jego samego oddał pod sąd palatyna.

Nie sami tylko „młodsi” domu ciągnęli na zamek meersburski.

Od strony Konstancji zbliżał się około południa liczny hufiec, oznajmiający z daleka świetną oprawą wielkiego pana. Zbroje rycerzy i pachołków lśniły złoconymi sprzączkami, zielone płaszcze z cienkiej tkaniny mieniły się w słońcu. Na szyszakach powiewały zielone, niebieskie i czerwone pióra, jedwabne proporce z białym pastorałem w zielonym polu zdobiły kopie. Przodem tej błyskotliwej drużyny jechał konno mąż w sile wieku, w fioletowej sukni, obramowanej futrem sobolowym, z dużym, złotym krzyżem na piersiach.

Był to biskup Otton, przeciwnik Grzegorza VII, zacięty wróg wszystkich rozporządzeń, pochodzących z Rzymu.

I opat z St. Gallen, i hrabia okręgu, i wielu innych panów śpieszyło do Meersburga, aby powitać doradcę króla w jego rodzinnym gnieździe.

Co chwila na wieży rozlegał się róg stróża i brama otwierała się przed nowym gościem.

Gospodarz, który zwolnił od pracy na dzisiejszy dzień wszystkich swoich poddanych, przyjmował na schodach przed domem łaskawych sąsiadów uprzejmym słowem i pocałunkiem.

W sali rycerskiej zebrali się tymczasem lennicy i wolni kmiecie państwa meersburskiego. Pierwsi stanęli po lewej, drudzy po prawej stronie.

Zewsząd spoglądały na zbrojnych mężów sceny miłe ich oku. Pracowite ręce niewieście wydziergały na ogromnych kobiercach, które rozwieszone na sztalugach wzdłuż ścian zdobiły salę, bitwy, polowania i walki zwierzęce. Tu potykał się rycerz ze smokiem, owiany dymem i ogniem, buchającym z paszczy potwora; tam opadły ogary dzika, goniły jelenia, zagryzały lisa.

Skraje kobierców obciążało mnóstwo małych srebrnych dzwonków.

Któryś z kmieci dotknął końcem miecza jednego z nich. To samo uczyniło kilku innych. Zagrały wszystkie, co wywołało śmiech pusty. Tak bawią się dzieci natury, gdy ujrzą nieznaną błyskotkę.

Nie wszyscy z obecnych widzieli takie kosztowne ozdoby ścienne, dostępne tylko dla bogaczy. Bertold przywiózł owe kobierce z Wormacji, gdzie nabył je od kupców arabskich.

W sali było duszno. Zapach lawendy, róż i fiołków, rozesłanych grubą warstwą na marmurowej posadzce, drażnił powonienie i płuca ludzi, przywykłych do świeżego powietrza pól i lasów.

Ktoś z zebranych kichnął. Ten i ów ocierał pot z czoła, poprawiając na sobie napierśnik. Wszyscy byliby zdjęli z siebie z przyjemnością ciężkie blachy, gdyby nie obyczaj, który nakazywał lennikom stawać przed obliczem seniora w zbroi.

Nareszcie otworzyły się w ścianie, przeciwległej wejściu, małe drzwi i pośród „młodszych” swojego domu ukazał się Bertold.

– Heil Hero, Heil Liebo! – krzyknęli kmiecie i rycerze.

Bertold skłonił się i zasiadł na krześle, ustawionym na podwyższeniu.

W sali nastała taka cisza, iż było słychać wyraźnie brzęk muszek, unoszących się nad kwiatami. Zbrojni mężowie powstrzymali oddech, zwróciwszy oczy na pana.

Bertold wodził w milczeniu wzrokiem po zgromadzonych, jakby obliczał, czy się wszyscy stawili.

Teraz podniósł rękę.

Na dany znak odczepił się od szeregu rycerzy ten, który wlókł za sobą sieć, napełnioną zielskiem. Podszedł do krzesła, przyklęknął i złożył u stóp pana osobliwą daninę.

Rycerz z prosięciem biegł w podskokach, ciągnął rozkwiczone zwierzę za ogon, lennik z kłosem żyta postępował wolno, zgięty wpół, jakby się załamywał pod wielkim ciężarem; „młodszy”, którego szkarłatną pończochę szpeciła czarna łata, udawał kulawego.

I był jeszcze taki, co świecił obnażonym biodrem, i taki, co trąbił na pięści, i taki, co zbliżając się do krzesła pana, robił dwa kroki naprzód, a jeden w tył.

Cały ten szczególnego rodzaju hołd, wymyślony w chwili dobrego humoru przez butnego pana, odbywał się wśród głębokiego milczenia zgromadzonych. Usta Bertolda, surowo złożone, ani razu nie zadrgały swawolnym uśmiechem. Odbierał on daninę z powagą, wręczając każdemu rycerzowi, po dokonanym upokorzeniu, garść ziemi.

Tylko twarze kmieci rozjaśniały od czasu do czasu odbłyski tłumionego wesela.

Ci ubodzy ludzie, którzy przybyli na zamek meersburski w wytartych kubrakach, w starych, połatanych napierśnikach, pamiętających przeszłe stulecie, i w grubych butach z surowej skóry, bawili się szczerze hołdem rycerstwa. Ich, potomków wolnych towarzyszów pierwszego słynnego protoplasty Bertolda, łączyła z nim tylko tradycja. Przodkowie ich bili niegdyś pod wodzą jego przodka Rzymian i Allemanów i przybyli razem z nim nad Jezioro Bodeńskie. Naczelnik plemienia rozdzielił wprawdzie pomiędzy swoich żołnierzy część ziemi, wziętej z rąk króla, lecz darowizna ta była dziedziczna, alodialna (2), nieobciążona żadnymi obowiązkami względem seniora. Jak wolny pan (3), tak przysięgali i oni, wolni kmiecie, tylko na wierność głowie całej rzeszy. Żaden wojewoda, biskup, margrabia, opat nie miał władzy nad nimi. Służyli państwu zbrojno i pospołu ze swoimi wodzami rządzili podbitym krajem.

Lecz od pewnego czasu stosunki zmieniły się. Między nich a panów wcisnął się nowy stan, składający się przeważnie z wyzwolonych poddanych. Rycerze wyrastający gromadnie z niewolnej służby, z pachołków i giermków, wśród ogólnego zamętu społecznego, jaki panował od początku jedenastego stulecia w Europie Zachodniej, powoli spychali kmieci z zajętego od wieków stanowiska. Wczorajszy chłop, przyozdobiony białym pasem, wzniósłszy do nowego zakresu działalności sprężystość i wytrwałość świeżej rasy, i chciwość dorobkiewicza, bogacił się i szedł szybko w górę, nie przebierając w środkach. Niejeden z wojewodów i hrabiów mógł wskazać zaledwo dwóch lub trzech wolnych przodków. Stary porządek, zbudowany przez Franków, chwiał się jak sędziwy dom, nad którym szalały nieustanne burze.

Ciemni kmiecie nie zdawali sobie sprawy z przewrotu społecznego, który zbliżał się wielkimi krokami, czuli tylko, że dokoła nich dzieje się coś groźnego, co wstrząśnie podwaliną ich bytu i swobód. Przeto spoglądali zawistnym okiem na wzmagającą się siłę rycerstwa i cieszyli się żywym obrazem ich zależności. Rozweselał ich widok wyzwoleńców, błyszczących jedwabiem i złotem, a zmuszonych mimo bogactwa, do śmiesznego hołdu i gdyby nie obecność pana nie omieszkaliby się zabawić kosztem „młodszych” domu meersburskiego.

Ostatni lennik podniósł się z kolan, obdarzony przez seniora garścią ziemi na znak, iż wolno mu nadal korzystać z dóbr feudalnych.

Po skończonym obrzędzie Bertold zwrócił się do kmieci i rzekł:

– W imieniu naszego pana, króla Henryka, dziękuję wam, przyjaciele mojego rodu, za liczny udział w wyprawie przeciw Sasom. Jeśli któryś z was potrzebuje czego od sprawiedliwości monarchy, niech wystąpi, a ja złożę chętnie jego prośbę u stóp tronu, zawsze łaskawego dla potomków pierwszych zdobywców Allemanii.

Kmiecie spojrzeli po sobie, porozumiewając się oczami. Na czele ich szeregu stał mąż, którego mnogie lata nagięły do ziemi. Oparty na grubej lasce, prostował się daremnie. Głowa trzęsąca się na cienkiej, wychudłej szyi, opadała na piersi. Porosły cały siwym włosem, który pokrył mu ręce i twarz, wyglądał jak pień omszony.

– Może przemówisz ty w imieniu gromady, ojcze Wernerze – rzekł Bertold do niego. – Mężowi, który służył siołu przez całe życie jako ławnik w sądzie hrabiego, mowa zwięzła i rozważna nie jest obcą.

Stary ławnik zastukał kijem i posunął się wolno ku panu. Nogi drżały pod nim, głowa ruszała się ciągle, jakby wisiała na nitce.

Bertold podniósł się szybko i ująwszy kmiecia za ręce zaprowadził go na swoje miejsce.

– Spocznij, ojcze Wernerze – zapraszał. – Nie twoim wysłużonym nogom stać jeszcze przed młodzieńcem.

A kiedy się staruszek wzbraniał, sam posadził go na krześle.

Szmer zadowolenia dziękował mu za uprzejmość. Oczy kmieci śledziły jego ruchy z życzliwością i przyjaźnią.

– Może jaki złośliwy sąsiad znieważył twoje siwe włosy – poddawał Bertold starcowi. – Mów bez obawy, ojcze Wernerze, abym mógł pomścić twoją krzywdę.

Zamiast odpowiedzi, ławnik wodził tępym wzrokiem po Bertoldzie.

– Zdjęliście skórę ze swojego dziada, młody panie – zaczął po dłuższym milczeniu. – Jakbym na niego patrzył, kiedy szliśmy obaj na Węgry, na tych dzikich rabusiów, co to…

Ustał, pocierając czoło. Wątek pamięci rwał się w starym mózgu.

– Aha, tak – odezwał się znów. – Tylko wasz dziad był słuszniejszy… Tura wyprowadzał za rogi z kniei… Oho… O czym to mówiłem?… Prawda… Polowaliśmy zawsze razem, a ładne dziewczęta to pomykały przed nami niby sarenki. He, he, nie darowaliśmy żadnej buziaka… Udawały, że się drożą…

Oparł głowę na dłoni, uśmiechając się do wspomnień młodości.

– One wszystkie takie… O czym to mówiłem? – ciągnął po chwili dalej oglądając się, jakby się ze snu przebudził. – Aha… Pytaliście, czy jaki złośliwy sąsiad nie znieważył moich siwych włosów? Kto mnie już dziś może znieważyć, skrzywdzić? Najsrożej krzywdzi mnie starość, bo ssie ze mnie resztki sił i czyni mnie pośmiewiskiem mocnych.

Starowina pokiwał głową.

– Już mi jadło nie smakuje i polowanie mnie nie bawi. Czas zawieźć mnichom kilka korcy jęczmienia, aby wskazali staremu drogę, prowadzącą do Królestwa Niebieskiego. Mnie nie pytajcie o krzywdy, szlachetny panie. Oni – wskazał laską na młodszych kmieci – powiedzą wam, jak nowi ludzie gnębią wolnych przyjaciół waszego domu.

– Prawda to? – zapytał Bertold. – Mówcie! Sprawiedliwość będzie każdemu wymierzona. Dla naszego pana, króla Henryka, nie ma możnych i ubogich. Im wyższy zbrodniarz, tym wyższą stawiamy dla niego szubienicę.

Z grona kmieci wystąpił jeden z młodszych. Objąwszy Bertolda za kolana rzekł:

– Doradca królewski zna lepiej od nas, prostych ludzi, pychę rycerstwa, które wynosi się już nawet ponad wolnych panów. Doradca królewski wie, że każdy rycerz pragnie posiąść jak najwięcej ziemi, aby rozszerzyć swoją władzę i pomnożyć drużynę. Nie dość tym nowym panom siół i zamków, które trzymają z łaski seniorów. Słabszego sąsiada straszą dzień i noc napadami, usiłując go zmusić w ten sposób do hołdu. Gdy któryś z nich piastuje urząd królewski, przeciąża rozmyślnie uboższego podatkami i karami. Wolny kmieć lub podupadły wolny pan, znużony ciągłym prześladowaniem, zrzeka się w końcu dla spokoju prastarych przywilejów i służy wnukom swoich byłych poddanych. Dawny obyczaj nakazuje mojej zagrodzie dostarczać na wojnę jednego pieszego pachołka, uzbrojonego w łuk i oszczep, ale hrabia okręgu, w którego dobra moje łąki wrzynają się klinem, domaga się ode mnie dwóch konnych szermierzy. Skąd ja wezmę dwie pełne zbroje i dwa konie bojowe, kiedy nie mam nawet sam dla siebie porządnego napierśnika i wierzchowca? Hrabia wie o tym bardzo dobrze i właśnie dlatego nasyła mi swojego wikariusza (4) i grozi sprzedażą ojcowizny. Hrabia chce, abym mu oddał dobrowolnie zagrodę, odziedziczoną po przodkach i przyjął ją z jego rąk jakо lenno jego domu. Każdy z tych nowych ludzi pragnie być koniecznie możnym seniorem kosztem słabszych sąsiadów. I jeśli mnie wasza potęga, szlachetny panie, nie zastawi przed chciwością hrabiego, będę musiał ulec jego sile, jak to uczyniło już przede mną wielu wolnych panów i kmieci. Wy, panie, którego łączą z nami wspólna krew i wspólne podania, brońcie nas w radzie królewskiej przed roszczeniami rycerstwa, bo gdy my, podwalina rzeszy niemieckiej, pójdziemy w niewolę byłych chłopów, zgaśnie blask korony frankońskiej. Ci nowi ludzie kochają tylko swoje dobro, nic bowiem nie łączy ich ze sławną przeszłością naszych przodków.

Zdziwiony Bertold spojrzał na kmiecia.

– Słyszę głos męża – rzekł – którego młodość nie ubiegła wśród zwykłych zajęć ubogiego kmiecia. Kto ciebie nauczył tak rozważnej mowy?

– Matka złożyła mnie kiedyś dziecięciem na ołtarzu – odpowiedział kmieć – i poświęciła służbie Bożej. Ale duszne powietrze klasztoru reichenauskiego nie służyło moim płucom, przywykłem do szerokiego oddechu gór i lasów. Ukończywszy szkołę zewnętrzną (5) pobożnych ojców, wróciłem do zagrody, do sochy i miecza.

– Domyślałem się tego – mówił Bertold. – Ponieważ jako wychowaniec klasztoru znasz tajemnice pisma, zestawisz dla mnie na pergaminie, którego dostarczy mój dyktator (6), wszystkie nadużycia urzędników królewskich waszego okręgu, a ja przedłożę krzywdy ubogich naszemu panu. Możesz być spokojny o swoje dziedzictwo, jak tylko załatwi się król z Sasami, przywrócimy w rzeszy dawny porządek.

A podniósłszy głos, odezwał się do wszystkich obecnych:

– Wam, prastarym przyjaciołom mojego rodu – spojrzał na kmieci – i wam, młodszym mojego państwa – mówił do rycerzy – niech będzie wiadomo, iż z rozkazu naszego pana, króla Henryka, wyrusza w październiku nowa wyprawa przeciw Sasom. Ktokolwiek by z moich lenników nie stawił się w końcu września w miejscu zbornym pod Gerstungen, z przepisaną ilością pachołków, straci nie tylko dobra, trzymane z łaski moich przodków, lecz także prawo do noszenia białego pasa. Ciężkie czasy wymagają ciężkich kar. A teraz rozbierzcie się ze zbroi, abyście mogli zasiąść do biesiady i zapomnieć przy dzbanie o troskach dnia powszedniego.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) „Młodszymi” (juniores) nazywano wasali w przeciwstawieniu do „starszych” (seniores), czyli panów.

(2) Rodowa, nielenna.

(3) Dynasta.

(4) Tu: zastępcę hrabiego.

(5) Szkoła zewnętrzna klasztorów – szkoła, w której uczono świeckich i kandydatów do stanu duchownego.

(6) Dawniej: pisarz; sekretarz.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Tiara i korona.