Tiara i korona. Rozdział drugi

W miesiąc potem pięć statków pruło modre fale Jeziora Bodeńskiego. Pierwszy z nich smukły, biało malowany okręt z dziobem w kształcie lwiego łba, prowadził cztery duże promy obrzeżone poręczami. I okręt, i promy wolno posuwały się naprzód, zanurzone głęboko w wodzie. Snać wiozły niepospolity ciężar.

Gorący dzień lipca utrudniał pracę wioślarzy. Chociaż pozrzucali z siebie kaftany, koszule i buty, pot zalewał im oczy, spływając strugami po opalonych, wiatrem pociętych twarzach.

Nadmierny wysiłek milczy, jak nadmierny ból i wielka, niespodziewana radość. Ale z promów wylewała się na lśniącą szybę jeziora zamaszysta pieśń żołnierska zmieszana z głośnym śmiechem.

Śpiewali ci, co potnieli przy wiosłach i ci, co rozłożywszy się na twardych, nieociosanych pniach, chłodzili się piwem.

Nawet konie brały udział w ogólnym weselu. Rozglądając się dokoła rżały zadowolone.

I jakże radość nie miała przepełniać serc wojowników, którzy wracali po kilkumiesięcznej włóczędze do domu, pod własny dach, do własnego ogniska?

Kiedy szli w początkach maja na daleką północ, do czarnych borów Saksonii, niejeden z nich żegnał zielone brzegi jeziora tęsknym spojrzeniem straceńca. Ujrzę jeszcze raz te modre fale, tak gładkie jak lustrzana szyba, tak ciche jak szczęście w pokoju? Wojna nie lituje się nad opuszczonym dzieckiem i nad płaczącą żoną…

Lecz teraz była już troska o niepewne jutro poza nimi. Wracali zdrowi, okryci chwałą rycerską, wracali ze zwycięskiego pola nad Unstrutą, obdarzeni hojnie przez króla. Cały obóz zdobyty na Sasach, wszystek łup wzięty w zamkach, oddał Henryk wojsku, własną szkatułę wypróżnił aż do ostatniego pierścienia, aby rycerz wiedział, że korona umie być wdzięczną.

Przeto rozbrzmiewały promy, stękające pod ciężarem bogatych darów, wesołym śpiewem i beztroskim śmiechem. Szczęśliwych żołnierzy nie utrudzała praca przy wiośle i nie dokuczało im słońce.

Tylko na białym okręcie służba tłumiła głośną radość przez szacunek dla pana i seniora (1) powracającej z wojny drużyny.

Stał on na przedzie pokładu wpatrzony w siną dal. Średniego wzrostu, kształtnej budowy, nie liczył więcej nad dwadzieścia kilka lat. Wszystkie jego suknie, począwszy od niebieskiej, okrągłej czapeczki bez daszka, aż do wysokich pończoch, były jedwabne. Miał na sobie kaftan koloru pomarańczowego, w rodzaju rzymskich tunik, ozdobiony pod obnażoną szyją, u spodu i przy rękawach szerokim srebrnym haftem, spięty w biodrach złotym, nabijanym drogimi kamieniami pasem, którego jeden koniec puszczony wolno spadał aż do kolan. Takiej samej barwy krótkie spodnie tkwiły w długich, czerwonych, obcisłych pończochach, przymocowanych do łydki żółtymi taśmami. Jego stopy okrywały trzewiki bez obcasów, ze skóry złoconej, przedłużone spiczastymi, zakrzywionymi nosami. Na piersiach lśnił złoty łańcuch. Miecz i płaszcz leżały tuż przy nim na ławce.

Bujne, rudawego połysku włosy, starannie utrefione, poruszały się lekko, pieszczone ciepłym wietrzykiem, który nadpływał z południa. Pociągłej twarzy, o rysach regularnych, wyrzeźbionych dostatkiem kilku pokoleń, nadawał zuchowatego wyrazu frankoński wąs podkręcony do góry. Ale z dużych, niebieskich oczu wpatrzonych z zachwytem w przepiękny krajobraz wyzierała dusza skłonna do marzeń.

– Może kazać ci podać lutnię, Bertoldzie? – odezwał się obok niego szorstki głos.

Z zydla, na którym siedział, podniósł się mąż, podobny wzrostem i jasnymi włosami do Ottona z Nordheimu. Miał na sobie takie same bogate i wykwintne suknie jak Bertold i liczył te same lata.

Zagadnięty wolno odwrócił głowę do towarzysza. Łagodny uśmiech okwiecił jego usta, gdy odrzekł:

– Miałbym istotnie ochotę uderzyć w złote struny lutni i śpiewać całą piersią. Widok tych modrych wód, których cichy szum usypiał mnie do snu na łonie matki, działa na mnie zawsze jak psalmy nucone przez kanoników w kaplicy królewskiej.

Jego głos dźwięczny, miękki, szedł z serca do serca.

– Ja zaś, gdy patrzę na takie duże jezioro, jak wasze – mówił jego towarzysz – myślę sobie, ileż też garncy ryb można by z niego rocznie wyłowić, a gdy słyszę pianie golonych łbów (2), obliczam, ile wojska dałoby się uzbroić za ich dobra i dziesięciny. Jeśli tak dalej pójdzie, te darmozjady rozdrapią wszystkie lenna koronne.

– Oni pracują pożyteczniej od nas, Ulryku – wtrącił Bertold z wyrzutem w głosie – bo modlą się za nasze grzechy i pośredniczą między nami a Sędzią Odwiecznym. Bez nich nie znalibyśmy tajemnicy świętej wiary i nie przestąpilibyśmy nigdy progu Królestwa Niebieskiego.

Po ustach Ulryka przemknął szyderczy uśmiech. Machnąwszy niedbale ręką odparł:

– Obyłoby się bez tego pośrednictwa.

– Nie bluźnij! – zawołał Bertold. – Nienadaremnie przezwali cię Sasi Godeshass (3).

Ulryk z Godesheimu, hrabia-palatyn świętego państwa rzymskiego i członek przybocznej rady króla Henryka, ściągnął gęste brwi i podkręcił wąsa.

– Za niewczesny dowcip odpłaciłem tym świniom saskim nad Unstrutą pismem tak trwałym, iż nie wymażą go długo z upartych łbów. Tobie zaś dziwię się, że stajesz zawsze po stronie mnichów. Żeby cię za to przynajmniej kochali. Ale oni tak samo jak mnie wykluczyli cię ze społeczności Kościoła. Wszakże Hildebrand nie zdjął klątwy z twojej głowy, którą nas papież Aleksander chciał zdruzgotać. Zdruzgotać?! Cóż nam zrobił? Jak zasiadaliśmy w radzie państwa, tak jesteśmy w niej dotąd. Nie z naszym Henrykiem wojować biskupowi rzymskiemu. Da on sobie z nim radę. Gdy ugniemy na jesień karków saskich wielmożów, zabierzemy się do Hildebranda. Już czas poskromić tego pyszałka. Na jego klątwy mamy doskonały środek.

Ulryk z Godesheimu dotknął ręką złotej głowicy miecza.

– Ten milczący przyjaciel zamyka najzuchwalszą gębę – dodał.

Z jego olbrzymiej zwięzłej w sobie postaci biła brutalna siła cielesna. Mimo wykwintnego stroju robił on wrażenie barbarzyńcy przypadkiem przebranego w suknie cywilizowanego narodu. W grubym karku i w małych, szarych oczach osadzonych głęboko pod niskim czołem, miał upór i zaciętość tura. Chociaż nazywał Sasów „świniami”, jak Frankowie należał właściwie do ich plemienia, bowiem jego rodzinny zamek wyrósł z „czerwonej ziemi” Westfalii.

Okręt zbliżał się teraz do podłużnej wyspy pokrytej ogrodami owocowymi i winnicami. Z zielonego, gęstego klombu drzew wychylała się czworoboczna wieża świecąca z daleka złotym krzyżem. Przez gałęzie wyglądały szare mury licznych budynków rozrzuconych dokoła świątyni.

– Podobno opat z Reichenau hoduje wyborne wino – odezwał się Ulryk. – Warto by kiedy najechać wielebnego Ekkeharda i przetrząsnąć jego piwnicę. Należałoby mu się to za jego przyjaźń do Hildebranda.

Z nadbrzeżnych trzcin wysunęła się ogolona głowa, a za nią wysoka postać przyodziana w czarny habit benedyktyna. Zakonnik trzymał w ręku napięty łuk.

Ulryk spostrzegłszy mnicha pogroził mu pięścią i zawołał po łacinie:

– Ne clericus venationi incumbat! (4) Czyście już w Reichenau zapomnieli o postanowieniach synodów augsburskich? Polować zachciewa się oblubieńcowi Królestwa Niebieskiego.

– A tobie co do tego! – odkrzyknął mnich.

Urlyk roześmiał się wesoło.

– Gadasz po ludzku, ojcze świątobliwy – odpowiedział. – Lubię takich zuchów. Jak mi przyjdzie kiedy ochota podpalić waszą norę i napić się bez pozwolenia opata wina z waszej piwnicy, dopuszczę cię do kompanii. Zanim to jednak nastąpi, pozdrów wielebnego Ekkeharda od Ulryka z Godesheimu i Bertolda z Meersburga i powiedz mu, żeby nie jeździł tak często na drugą stronę Alp, bo wszechwidzące oko naszego pana Henryka idzie już śladami jego zdrady.

Nazwiska doradców króla podziałały na zakonnika szybciej od strzały, którą by wypuszczono w jego stronę.

Przykucnął natychmiast w trzcinie i pomykał chyłkiem ku zabudowaniom klasztoru.

– A widzisz jaki to z ciebie zuch – wołał za nim Ulryk śmiejąc się rubasznie.

Zwróciwszy się do Bertolda rzekł:

– Warto by istotnie nastraszyć trochę Ekkeharda, ażeby mu się odechciało konszachtów z Rzymem. Na wyprawę saską przysłał najgorszych ludzi, samych niedołęgów, aczkolwiek wiadomo powszechnie, że otacza się tęgimi pięściami.

– Ponieważ czas dłuższy zostaniesz w Meersburgu, mógłbyś najechać sąsiadujące z tobą dobra opactwa reichenauskiego. Nie potrzebujesz zabijać. Wystarczy spalić gumna, zburzyć winnice, wygarbować dobrze skórę najzuchwalszym burgrabiom zamków klasztornych. A gdybyś tam i któremuś łeb rozwalił, nie będzie dziury w niebie. Nasz Henryk nie pogniewa się za to na ciebie. Uczyniłbym to sam z wielką przyjemnością, ale mój czas mierzony. Muszę być w końcu miesiąca w Lombardii, aby się dowiedzieć, co Rzym knuje przeciw Henrykowi. Na synodzie lutowym zapadły jakieś postanowienia, które obrażają majestat korony niemieckiej i wdzierają się w jej prawa. Hildebrand trzyma dotąd owe nowinki w tajemnicy, czekając na chwilę naszej słabości. Prawdopodobnie mniemał, że Sasi nas zmogą. Wystąpiłby wówczas jawnie ze swoimi zamiarami. Jak się teraz – po naszym zwycięstwie – zachowa, to już jego rzecz. My, ze swojej strony, powinniśmy wiedzieć, o czym golone łby rozprawiały na synodzie lutowym. Powiedzą mi to biskupi lombardzcy, którzy jak najprędzej chcieliby pozbyć się Hildebranda. Kiedy ja będę po drugiej stronie Alp nadstawiał uszu, ty tymczasem rozglądaj się uważnie w Szwabii południowej. Doniosła mi tajna straż, że w okolicy Jeziora Bodeńskiego włóczą się mnisi kluniaccy i podburzają motłoch przeciw naszemu świeckiemu duchowieństwu. Gdybyś złapał takiego czarnego kruka, zamknij go w najciemniejszej klatce wieży meersburskiej, aby na zawsze stracił ochotę do poprawiania obyczajów naszych poczciwych, oddanych koronie klechów. W chwilach zaś dobrego usposobienia zabaw się z opatem Ekkehardem. Tylko bądź ostrożny, bo wielebny ojciec reichenauski nie lubi żartów.

Skończywszy spojrzał Ulryk spod krzaczastych brwi na towarzysza.

Bertold z Meersburga milczał, zapatrzony ciągle w siną dal. Jego szerokie czoło sfałdowało się lekko.

Kiedy nie odpowiadał, odezwał się znowu Ulryk:

– Budzę cię. Chyba zostawiłeś w domu jakąś bogdankę, której gładkie liczko przesłania ci sprawy państwa. Obudź się i przetrzyj dobrze oczy, bowiem bystry wzrok będzie wkrótce bardzo potrzebny przyjaciołom korony.

Bertold przesunął teraz po czole ręką ubraną w jedwabną purpurową rękawiczkę i zaczął głosem cichym, smutnym:

– Bogdanki nie zostawiłem w domu, ale kochającą i kochaną matkę, która leży codziennie krzyżem w kaplicy zamkowej i prosi naszego Pana Jezusa Chrystusa, aby w swojej dobroci oświecił zbłąkaną duszę syna.

– Wiadomo, że niewiasty do gadaniny mnichów przywiązują zbyteczną wagę – wtrącił niechętnie Ulryk.

– Nie do samych tylko serc niewieścich przemawia słowo Boże. I nasz pan, król Henryk, chętnie składa swoje troski w litościwe ręce Pana panów.

Ulryk mruknął coś niewyraźnego pod wąsem, a Bertold mówił dalej:

– My, rycerze, nigdy nie wiemy, gdzie i kiedy kres naszych niepewnych dni. Dziś nasza błyszcząca zbroja budzi zazdrość mieszczanina i kmiecia, a jutro szarpią kruki i sępy nasze skrwawione zwłoki. A z tych zwłok uchodzi dusza i leci daleko przed bramy Królestwa Niebieskiego. Nie tylko tchórzliwa niewiasta, lecz i odważny mąż gorąco pragnie, aby się te bramy przed nim otworzyły, albowiem krótkie jest życie doczesne, a wiecznie trwa pokuta lub pozagrobowa radość.

Ulryk z Godesheimu słuchał z pogardliwym uśmiechem na grubych wargach.

– Mówisz – rzekł – jak arcybiskup Limar, z którym zbyt często przestajesz. Skąd w tobie takie cmentarne myśli? Będzie na nie dość czasu, gdy lata wyssą z ciebie siłę młodości.

– Skąd mi takie myśli? Wszakże tak samo jak ty hrabia Eberhard lekceważył duchowieństwo, a gdy konał w piasku nad Unstrutą, przekłuty na wskroś kopią Ottona z Nordheimu, błagał mnie, abym przywołał któregoś z biskupów.

– Eberhard?! Nellenburg?! – zawołał Ulryk z niedowierzaniem. – Jeszcze w przeddzień bitwy drwiliśmy z klątwy Hildebranda. Chyba się mylisz.

– Eberhard skonał na moich rękach – odparł Bertold. – Gasnąc rzucał się jak raniony jeleń i wołał pobladłymi ustami: „Chleb zbawienia mi podajcie!”. Widzisz, Ulryku… inaczej wierzy śmiertelnik, gdy mu siły lat młodych odejmą strach przed nagłym zgonem, a inaczej, kiedy widzi przed sobą grób bliski, otwarty. Nigdy nie zapomnę przedśmiertnej trwogi Eberharda.

– I dlatego odstąpisz naszego pana i przejdziesz na stronę jego wrogów?

Na twarz Bertolda wypłynął ciemny rumieniec. Z jego oczu, dotąd łagodnie patrzących, trysnęły błyskawice gniewu, prawa ręka rzuciła się gwałtownym ruchem do lewego boku, gdzie zwykle wisiał miecz obosieczny.

Przez kilka chwil milczał mierząc Ulryka wyniosłym wzrokiem, potem rzekł drżącymi wargami:

– Nadużywasz praw przyjaźni, hrabio z Godesheimu! Jestem Frankiem a Frankowie nie zdradzają swoich królów. W złej, czy dobrej doli stać będę przy Henryku, jak stali moi przodkowie obok jego przodków. Jeżeli wypadnie zginąć za prawowitego pana rzeszy niemieckiej, zginę; jeśli będzie trzeba koniecznie zaprzepaścić swoją duszę, zaprzepaszczę ją. Ty mnie nie ucz wierności lennika, powinnej koronie.

Wątły w porównaniu z Ulrykiem Bertold wyprostował się dumnie, rzucając towarzyszowi wyzywające spojrzenie. Jego wykwintna postać, na której było znać rzeźbiącą rękę dłuższej cywilizacji, nie robiła w tej chwili wcale wrażenia słabości. I on potrafił być groźnym.

– Ty mnie nie ucz obowiązków rycerza dla wodza! – zawołał głosem ochrypłym z wewnętrznego oburzenia. – Ty…

– Niedźwiedziu westfalski – dokończył za niego szybko Ulryk z Godesheimu.

Nie gniewał się. Raczej z przyjemnością słuchał wybuchu Bertolda.

– Nie chciałem cię znieważyć, Berti – rzekł łagodnie – lecz tylko podrażnić. Któż by śmiał wątpić o twojej wierności dla korony? Wszakże chowaliśmy się razem z Henrykiem od lat dziecięcych, byliśmy mu towarzyszami zabaw, nauki, szczęścia i trosk, których nie skąpiła mu chciwość książąt. Z tych, co wzrośli pospołu z królem, co najlepiej znają jego dobre serce, jego hojność, łaskawość i wierność w przyjaźni, sprostało po śmierci twojego brata i dwóch Nellenburgów tylko czterech: ty, ja, rycerz Hartmann i biskup Henryk spirski. Któż broniłby go przed oszczerstwami Sasów i przed knowaniami mnichów, gdybyśmy go, my, jego rówieśnicy i przyjaciele, opuścili? Nazywacie mnie zwykle niedźwiedziem, ale i niedźwiedzie znają rzadką cnotę wdzięczności. Podobno znają ją nawet lepiej od ludzi, którzy każą sobie płacić za przywiązanie dobrami koronnymi.

Wyciągnął rękę do przyjaciela.

– Nie gniewaj się, Berti – prosił. – Takich starych druhów jak my nie powinno rozdzielać kilka nieuważnych słów.

Bez wahania złożył Bertold swoją drobną prawicę w dużej, niezgrabnej dłoni Ulryka.

– I ty nie miej do mnie żalu za mowę zbyt gorącą – odrzekł miękko – ale przyznasz, Ulri, że twoje podejrzenie mogło mnie dotknąć do żywego. Ty wiesz, że kocham króla i że uczynię wszystko, co rozkaże jego wola. Gdy wypadnie pójść na Rzym, pójdę; Lateran podpalę, Hildebranda wypędzę z wiecznego miasta, jego kardynałów i biskupów zamknę w klasztorze; wolałbym jednak, ażeby korona niemiecka zawarła pokój z rzymską tiarą. Zgoda z Kościołem zapewnia wiernemu katolikowi konanie bez trwogi i światłość wiekuistą. Zamiast drażnić Henryka, powinnibyśmy łagodzić jego gwałtowność. Dużo razem nabroiliśmy. Czas opamiętać się, ustatkować.

– I ja nie pochwalam niecierpliwych, co naglą Henryka do gwałtownego zerwania z Rzymem – mówił Ulryk. – Mamy obecnie tyle do roboty w rzeszy niemieckiej… Trzeba książąt zmusić do posłuszeństwa, oczyścić drogi z rozboju publicznego, bronić miasta przed chciwością rycerstwa. Ale nasza to wina, że Hildebrand burzy cały dotychczasowy porządek? Co zaś do twoich strachów przed Sądem Ostatecznym, to niech ci troska o zbawienie duszy nie zatruwa dni młodych. Są od tego biskupi. Ich rzeczą wprowadzić nas do Królestwa Niebieskiego, którego klucze powierzył im Chrystus Pan. Oni, uczeńsi od nas w Piśmie, oświeceni płomieniem Ducha Świętego, powinni wiedzieć, co należy czynić, aby dostąpić łaski Bożej. Skoro znakomita większość biskupów niemieckich nie potępia naszej nienawiści do Hildebranda, to cóż nam świeckim do tego? Jeśli błądzimy, niech oni, nasi duszpasterze, nasi przewodnicy w rzeczach świętej wiary, odpowiadają za nas przed trybunałem Boga. Jest zresztą sposób na grzechy. Gdy mi sumienie, które dotąd milczy, zacznie dokuczać, postawię klasztor, obsadzę go mnichami i sypnę sporo grosza, aby łby golone mogły piać psalmy dopóty, dopóki mi nie wypieją zbawienia. A gdyby i przyszło poddać się jakiejś twardej pokucie, będzie do tego dość czasu na starość. Wielka mi rzecz odziać się w worek, posypać głowę popiołem i pościć, gdy człowiekowi już jadło i wino nie smakuje, a niewiasty dawno przestały być ponętne. Tę sztukę potrafię i ja. Będę pokutował, jak ten stary łotr lotaryński, rodzic naszego garbuska, co przez całe życie kłamał, zrywał przysięgi, rabował opactwa i łupił kupców, a na kilka tygodni przed śmiercią łaził na czworakach do kościołów i wył razem z mnichami psalmy po całych nocach. Nie lękaj się szatana. Takich porządnych ludzi, jak ty i ja, piekło wypluje ze wstrętem.

– Godeshass – szepnął Bertold i posłał znów wzrok przed siebie.

Okręt wsunął się tymczasem w wąską szyję Renu, która łączy jezioro dolne, mniejsze, z górnym, większym. Po prawej stronie ukazały się słomiane i gontowe dachy Konstancji. Wysoko nad miastem wznosiły się potężne wieże tumu rzucające się z daleka w oczy podróżnych.

Kiedy statki Bertolda wpłynęły znów z rzeki na jezioro, nagle zahuczała przeraźliwa wrzawa.

Cała ludność Konstancji wyległa na brzeg i posyłała za białym okrętem okrzyki niekłamanej radości.

Sędziwy gród zbudowany przez Germanikusa Drususa a rozszerzony przez imperatora rzymskiego Konstancjusza Chlorusa, nieprzychylny Grzegorzowi VII, witał szczerze swojego ziomka, pana na Meersburgu, głośnego doradcę i przyjaciela króla. Bertold był chlubą rodzinnych stron. Jemu Konstancja zawdzięczała przywileje, których Henryk IV nie szczędził miastom.

– Heil Hero, heil Liebo! (5) – rozlegało się na brzegu, a na promach rycerze uderzali tarczami o tarcze, mieczami o miecze; służba powiewała kaftanami, konie radośnie rżały.

Słońce zaczęło się już zbliżać do wierzchołków gór, na których świeciły tu i ówdzie białe płaty wiecznego śniegu. Ziemię powoli ogarniała cisza wieczoru, tłumiąca wszystkie odgłosy dnia, zdająca się przenikać ludzi, drzewa, zwierzęta. Jezioro stało się gładkie, jak zwierciadło. Czasem tylko ryba rzuciła się gwałtownie pod samą powierzchnią ciemniejących wód, wychyliła pyszczek i zniknęła.

Okręt minąwszy Konstancję zatoczył łuk i zwrócił się na lewo ku północnemu brzegowi jeziora. Tam na wzgórzu, którego stoki obsiadła gromadka małych domków, na samym szczycie, rysowała się czarna sylwetka starych, ciężkich murów, pamiętających czasy Merowingów.

Bertold zdjął z głowy czapeczkę i wyciągnął do tych murów ramiona.

Był to zamek Meersburg, gniazdo jego przodków, jego kołyska i dziedzictwo.

Słońce zsuwało się właśnie za ścianę gór. Ostatni potok światła trysnął z płomiennej kuli i rozesłał się złocistą smugą w poprzek jeziora.

Już okręt Bertolda zbliżał się do brzegu, kiedy opodal odezwały się ciche, słodkie dźwięki.

Z trzcin wysunęła się na ciemne fale mała łódka ozdobiona purpurowym żaglem. Przy sterze siedziała postać niewieścia odziana w białe suknie. Płaszcz czarnych, rozpuszczonych włosów okrywał jej ramiona. Na kolanach trzymała lutnię, z której wypływała spod jej palców jakaś pieśń kościelna. Stary rybak stojący na przedzie bez szelestu wkładał wiosło do wody.

– Baczność! Nie zbliżać się do okrętu! – zawołał Bertold.

Ale rybak, czy nie słyszał, czy nie chciał słyszeć przestrogi, włożył wiosło głębiej w wodę, uczynił kilka szybkich poruszeń i łódka przemknęła jak strzała tuż pod dziobem okrętu chwiejąc się i kołysząc.

– Jakaś odważna dziewczyna – zauważył Ulryk.

Panowie uchylili mimo woli czapek.

Łódka szła teraz szybko ku środkowi jeziora. Dopiero kiedy stanęła na złotym szlaku gasnącego słońca, zwolniła biegu. Wówczas podniosła się owa postać niewieścia i do okrętu doleciał świeży, młody głos:

– Witaj na ziemi przodków, wolny panie z Meersburga, i przypomnij sobie przy sposobności dawnych, dobrych znajomych!

Bertold posłał zdumiony wzrok za uchodzącą łódką.

– Nie znam mojej dobrej znajomej – rzekł do Ulryka.

A przechyliwszy się przez burtę okrętu, zawołał głośno:

– Powiedz kim jesteś, urocza rusałko, abym wiedział kto powitał mnie pierwszy na progu Meersburga.

Ale ze złotego szlaku odpowiedziały mu tylko coraz dalsze, coraz cichsze dźwięki lutni.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Seniorem nazywano w XI stuleciu szlachcica, który rozdawał innym rycerzom część swoich dóbr jako lenna.

(2) Rycerze nazywali duchownych pogardliwie „golonymi łbami”, z powodu krótko uciętych włosów i tonsury. Długie włosy były oznaką i chlubą ludzi wolnych.

(3) Ulryk von Godesheim, pisany także w niektórych kronikach Ulryk albo Udalrych von Cosheim; Sasi przezywali go Godeshass (Gottes Hass – nienawiść Boga).

(4) (Łac.) niechaj duchowny nie oddaje się polowaniu.

(5) Okrzyk, którym witano królów i panów.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Tiara i korona.