Św. Piotr Julian Eymard. Jutro będzie za późno. Rozdział piąty

 Trzeci Zakon Maryi

Do tej pory ojciec Eymard niezwykle aktywnie działał w Trzecim Zakonie Maryi, nad którym ojciec Colin powierzył mu pieczę. Było to stowarzyszenie świeckich wiernych, powiązane ze zgromadzeniem marystów i zgodne z jego duchowością. Ojciec Eymard traktował swoje obowiązki niezwykle poważnie i w rezultacie jego starań o wprowadzenie w życie własnej wizji Trzeciego Zakonu Maryi, wspólnota ta została rozbudowana w trzy oddzielne grupy: żonatych mężczyzn, kawalerów oraz młodych kobiet, odbywające każdego miesiąca po kilka spotkań.

Piotr Julian poświęcał sporo czasu na rozwój duchowy swoich podopiecznych i był tak zachwycony ich postępami, że zwrócił się nawet do Rzymu o oficjalne zatwierdzenie Trzeciego Zakonu Maryi. Papież Pius IX zaaprobował istnienie stowarzyszenia. Ojciec Eymard był, co oczywiste, niezwykle uradowany tym faktem, a jednocześni zakłopotany, stawiał bowiem przed faktem dokonanym przełożonego generalnego, ojca Colina, który z wściekłością zareagował na tę „inicjatywę” w staraniu się o papieską aprobatę bez jego wiedzy czy upoważnienia. To, co samemu Piotrowi Julianowi wydawało się zwyczajną przedsiębiorczością czy oznaką entuzjazmu, przez innych ludzi było zazwyczaj interpretowane jako porywcze zachowanie. Tym razem jednak niewątpliwie przekroczył on granice przyzwoitości, a zdarzenie to omal nie zniszczyło jego dobrych stosunków ze zwierzchnikiem.

Wkrótce potem ojciec Eymard został zwolniony z zarządzania Trzecim Zakonem Maryi i wyznaczony na stanowisko przełożonego szkoły marystów w La Seyne sur Mer. Jesienią 1851 roku opuścił Lyon, pozostawiając za sobą wielu przyjaciół oraz tak wysoko cenionych członków Trzeciego Zakonu Maryi i wyruszył na południe Francji.

 La Seyne-sur-Mer

Szkoła pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny w La Seyne- sur-Mer, mieście położonym na Lazurowym Wybrzeżu tuż nad Morzem Śródziemnym, mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Marsylią a Saint-Tropez, należała do lokalnej diecezji, ale zarząd nad nią został powierzony zgromadzeniu marystów. Natychmiast po przybyciu na miejsce ojciec Eymard przystąpił do sprawowania swoich obowiązków z taką samą energią i determinacją, z jakimi pracował na innych stanowiskach. Nowa funkcja wystawiła na poważną próbę jego siły i umiejętności, ponieważ w szkole, której groziło już nawet zamknięcie, panował okropny bałagan, jednak jego zapał i entuzjazm pozwoliły mu wytrwać w tych trudnych chwilach.

Na temat dni spędzonych w szkole ojciec Eymard pisał: „Moje życie to nieustanne poświęcenie. Od rana do nocy jestem do dyspozycji wszystkich. Co chwila ktoś puka do moich drzwi z tysiąca różnych powodów. Nie mogę choćby na kilka minut otworzyć książki czy wziąć do ręki pióra, ani nawet zabrać się do mojej duchowej lektury. To dla mnie niezwykle trudne… Och, jakże czasem kusi mnie, by zareagować w szorstki i obcesowy sposób, czy postąpić surowo, tak łatwo byłoby przerwać każdą rozmowę i odsunąć się od tego wszystkiego. Ale takie postępowanie nie byłoby właściwe ani życzliwe”.

Jego bezbrzeżne poświęcenie wydało jednak dobre owoce, bowiem udało mu się w końcu stworzyć solidne podstawy działalności szkoły.

Wkrótce po przyjeździe do La Seyne Piotr Julian stanął w obliczu sytuacji, wymagającej od niego zdolności przywódczych. Doszło do niej po zamachu stanu z grudnia 1851 roku, w wyniku którego władzę objął Ludwik Napoleon. Duża część ludności zareagowała na te wydarzenia sporadycznymi aktami przemocy. Rejon Tulonu, gdzie znajduje się La Seyne, również się ich nie ustrzegł.

Pewnej nocy zebrał się spory tłum i sfrustrowany niemożliwością wszczęcia rozruchów w samym Tulonie, gdzie stacjonowały liczne oddziały wojska, zwrócił cały swój gniew przeciwko położonej nieopodal miasta uczelni marystów. Ostrzeżony o możliwości ataku na szkołę, ojciec Eymard spokojnie polecił studentom udać się na spoczynek, nie informując ich nawet słowem o niebezpieczeństwie. Następnie poprosił wszystkich nauczycieli, aby spędzili tę noc na wspólnej modlitwie przed Najświętszym Sakramentem. Później tak opisywał wydarzenia tego dnia siostrom:

„Ludzie poinformowali Was już o sytuacji tutaj. To prawda, że groziło nam wielkie niebezpieczeństwo. Sam omal nie zostałem zmasakrowany i spalony razem ze szkołą, którą zarządzam. Ci okrutnicy naprawdę mieli zamiar zagrać w kręgle głowami naszych chłopców. Godzinę po północy 7 grudnia zebrał się liczący co najmniej dwa tysiące ludzi tłum i wyruszył w stronę szkoły. Kiedy znajdowali się nie dalej niż pół godziny drogi od nas, zorientowali się, że brakuje jednego z ich przywódców i zdecydowali się odłożyć całą sprawę do następnego dnia. Nazajutrz zostaliśmy ocaleni. Pewien przerażony wikariusz przybył do szkoły, aby ostrzec mnie o ich planach. Dobry Pan obdarzył mnie jednak wiarą w swoją Opatrzność, dzięki czemu pozostałem nieugięty. Areszty i forty Tulonu przepełnione są więźniami. Trzy dni temu osadzono w więzieniu czterdzieści kobiet, które brały udział w powstaniu. To naprawdę straszny widok… Dochodzą mnie słuchy, że aresztowano dwa tysiące buntowników.

Jakże łaskaw jest Bóg, że zechciał ocalić nasz region. Ludzie, którzy nam zagrażali, to prawdziwi przestępcy. Jestem czymś na kształt ich kapelana, przynajmniej dla tych na pokładzie Genereux (statku-więzienia), którym dowodzi ojciec jednego z naszych uczniów. Chodzę tam w każdą niedzielę, żeby odprawiać Msze święte, nauczać i nawiedzać tych nieszczęśników, których jest około trzystu. Ofiarowaliśmy im medaliki. Niektórzy z nich zmienili się, wielu jest pełnych skruchy. Spaceruję pomiędzy nimi, a oni zbierają się wokół mnie na chwilę rozmowy. Niestety, jakże to smutna myśl: są pomiędzy nimi zabójcy, krzywoprzysięzcy, ludzie splamieni krwią. Winę za to ponoszą ich przywódcy, którzy wykorzystali tych prostych i wybuchowych ludzi Południa”.

Jednak kłopoty ojca Eymarda jeszcze się nie skończyły. Wiosną w szkole wybuchła epidemia odry, a te nieliczne osoby, które zdołały się jej ustrzec, w tym sam Piotr Julian, rozchorowały się na grypę.

W liście do pani Jordan, z którą przyjaźnił się od czasów, kiedy pełnił funkcję dyrektora Trzeciego Zakonu w Lyonie i która miała pozostać jego dozgonną duchową powierniczką, tak opisywał swoje życie w szkole (list nosi datę 22 stycznia 1852 roku):

„Prosisz, abym napisał Ci coś o sobie. Moje życie pędzi i burzy się jak wody powodzi, bryzgające wszędzie z mnóstwem hałasu. Prowadzenie zakładu oświatowego wiąże się z tyloma wydarzeniami i przypadkami. Bóg mi świadkiem, każdego dnia rezygnuję z własnych potrzeb!

Z drugiej strony klimat jest tu wspaniały, niebo przepiękne, a otaczająca nas przyroda bogata i zielona, jakby wokół ciągle panowała wiosna. Nie mogę opowiedzieć Ci wiele na temat zwyczajów południa, bo sam ledwie je znam. Bóg pobłogosławił ten region tyloma szczodrymi duszami. Mam tu więcej powodów niż w naszej okolicy, by podziwiać siłę łaski, ponieważ ci południowcy ze swą wybuchową naturą, beztroskim sposobem bycia i czułym sercem naprawdę stają się świętymi, i to do tego wielkimi. Trudno nam, ludziom przybywającym z północy, docenić ich w pełni. Ale kiedy Bóg stawia ich na naszej drodze, obdarza nas łaską”.

Przez kilka następnych lat szkoła kwitła pod sprawnymi rządami ojca Eymarda. Liczba studentów powiększyła się, a program nauki został znacznie rozszerzony. Jednak Piotr Julian musiał zapłacić za ten sukces ogromną cenę, bowiem jego zdrowie coraz częściej szwankowało. W pewnym momencie ojciec Eymard rozchorował się na zapalenie płuc i lekarz zalecił mu pozostanie w łóżku. Innym razem zapracowany Piotr Julian usłyszał, że powinien wypocząć z dala od szkoły. Wygląda na to, że zapalenie płuc wywiązało się w następstwie wydarzenia, które tak opisuje ojciec Mayet:

„Pewnego dnia ojciec Eymard wybrał się dyliżansem na tak potrzebny mu wypoczynek do wiejskiej posiadłości swego serdecznego przyjaciela, pana Mulsanta, sławnego podówczas przyrodnika. Po dotarciu do pobliskiego miasta, ojciec Eymard poprosił woźnicę, aby zaczekał na niego kilka minut i otrzymał zapewnienie, że dyliżans nie ruszy bez niego. Ledwie jednak kapłan zniknął z pola widzenia, a już bezczelny woźnica odjechał. Ojciec Eymard ruszył w pościg i musiał biec aż trzy mile, zanim w końcu zdołał dogonić dyliżans podczas jego wspinaczki na wzgórze. Kiedy Eymard opowiadał później tę historię, ktoś zapytał go: «Co powiedziałeś temu woźnicy», a on odparł: «Nic, po prostu byłem bardzo szczęśliwy, że znowu siedzę w powozie»”.

Wspominając później to wydarzenie, ojciec Eymard wyznał: „Wiedziałem od razu, że niemądrze ryzykowałem swoim zdrowiem. Cóż jednak mogłem poradzić? Nie było w tym mojej winy, nie miałem też innego sposobu zaradzenia tej sytuacji. Zamiast złościć się czy smucić, śmiałem się więc wraz z towarzyszami podróży, jakby nic się nie wydarzyło. Jednak w wyniku tej przygody nabawiłem się poważnej choroby”.

Pomimo wymagającej pracy i wątłego zdrowia ojciec Eymard nadal znajdował czas na wykonywanie wielu innych posług. Pod koniec 1854 roku, w samym apogeum wojny krymskiej, w La Seyne stacjonowali francuscy żołnierze i marynarze. Ze względu na wybuch epidemii dyzenterii pośród wojska 43 regiment opóźnił swój wymarsz. Nie tracąc czasu, ojciec Eymard postanowił wykorzystać tę sytuację. Zaprosiwszy oficerów i służbę medyczną na obiad do szkoły, zdołał uzyskać zgodę na odwiedzenie pułku. Codziennie przez dwa tygodnie zachodził do koszar, prowadząc z żołnierzami rozmowy o wierze, a czasami nawet aplikując im niektóre ze swoich „domowych leków”. Pod koniec postoju wojsk zorganizował trzydniowe rekolekcje, podczas których około dwustu żołnierzy przyjęło Komunię świętą, część z nich po raz pierwszy w życiu.

Innym razem pomagał w miejscowej parafii, z której proboszczem nawet się zaprzyjaźnił. Niestety, kapłan zachorował nagle i doznawszy ataku serca, zmarł. Przez wzgląd na wielki szacunek, jakim darzyli ojca Eymarda wierni, biskup poprosił go o objęcie parafii do czasu znalezienia następcy. Pełen zapału i troski o duchowe dobro parafian Piotr Julian przyjął na siebie ten obowiązek, jak zwykle zapominając o swoim zdrowiu. Już wkrótce, co nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem, dawne dolegliwości dały o sobie znać. Ojciec Eymard zaczął się uskarżać na bóle głowy i znalazł się wręcz na skraju kompletnego załamania nerwowego. Doktor kilkakrotnie przekonywał go do wyjazdu na wieś, aby nieco wypoczął.

W liście datowanym 25 kwietnia 1855 roku Piotr Julian tak pisał do swego przełożonego ze zgromadzenia marystów: „Jakoś sobie radzę – czasem jestem słaby, to znowu miewam się trochę lepiej. Kaszel jednak ciągle mnie męczy. Cóż mogę począć? Muszę zostawić to tak, jak jest. Tuszę, że nie zapomina ojciec o mojej prośbie, aby przysłać kogoś na moje miejsce. Zbliża się koniec roku szkolnego, a ja jestem już u kresu sił, wielce jednak rad, że wszystko wkrótce się dla mnie skończy. Od czasu do czasu planuję wyjazd do Maubel, jeśli to możliwe. Mam nadzieję, że ojciec nie poczyta sobie mojej prośby za oznakę zniechęcenia. Nie. Moi bracia tutaj są tak wspaniali, że byłoby niewdzięcznością z mojej strony narzekać. Wszyscy są tak życzliwi i oddani”.

W okresie, kiedy ojciec Eymard poświęcał się zarządzaniu uczelnią, ale już i wcześniej, eucharystyczna nić zaczynała się delikatnie wplatać w materię jego duchowości. Co pewien czas Bóg ukazywał mu w krótkim przebłysku, dokąd pragnie go zaprowadzić. W szeregu listów do Małgorzaty Guillot, przyjaciółki i oddanej członkini Trzeciego Zakonu Maryi, ojciec Eymard zdradził, jak bardzo oddany jest Eucharystii i jak wiele byłby gotów poświęcić, byle tylko podążyć za tym Boskim zaproszeniem: „Wyznam Ci, że nie chciałbym umrzeć, zanim nie ujrzę zrealizowanej tej wielkiej i wspaniałej idei, którą Bóg wzbudził w mym sercu, a dotyczącej uwielbienia Jezusa w Najświętszym Sakramencie”. W kolejnym liście więcej miejsca poświęca temu, jak owa „wielka i wspaniała idea” rozwijała się poza jedynie prywatne i osobiste oddanie w pomysł „założenia Zakonu Najświętszego Sakramentu”.

Dalej opisuje, jak ta cudowna idea zawładnęła nim pewnego ranka podczas modlitwy dziękczynnej po Mszy świętej.

„Nagle ogarnęło mnie przemożne uczucie wdzięczności i miłości dla Jezusa, zwróciłem się więc do Niego: «Czy nie ma nic wspaniałego, co mógłbym dla Ciebie uczynić, Panie?». I wtedy nawiedziła mnie łagodna, spokojna, a jednak potężna i jasna myśl, że prawdziwym szczęściem byłoby poświęcić się całkowicie służbie Najświętszemu Sakramentowi”.

Te nagłe duchowe porywy będą stawały się coraz silniejsze i wyraźniejsze w ciągu następnych dwunastu, osiemnastu miesięcy. Eucharystia wzywała go do siebie z coraz większą siłą, ale przez długi czas łudził się jeszcze, że uda mu się połączyć tę służbę z pracą na rzecz zgromadzenia marystów. Jednak w końcu przeogromna moc łaski pociągnęła go za sobą, skłaniając do opuszczenia z bolejącym sercem ukochanej wspólnoty. Z niepewnością, znosząc okropne katusze, Piotr Julian walczył o to, by poradzić sobie z nowym wezwaniem od Boga.

Ks. Norman B. Pelletier SSS

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Normana B. Pelletiera SSS Św. Piotr Julian Eymard. Jutro będzie za późno.