Św. Antoni z Padwy. Płomienne słowa, promienne życie. Rozdział czwarty

Emilio
Statek płynący do Portugalii, Morze Śródziemne (wczesna wiosna roku 1221)

Emilio wzniósł do nieba sękatą pięść i pogroził nią skłębionym czarnym chmurom. Odkąd wstał na godzinę przed świtem, wiatr zdążył przejść od jęku do ryku. Statek zapadał się we wzburzone fale Morza Śródziemnego. Choć Emilio bardzo chciał zgolić sterczący z ogorzałej twarzy kilkudniowy siwy zarost, nie odważył się wziąć do ręki brzytwy. Na rozkołysanym statku mógłby się głęboko zaciąć, dodając kolejną bliznę do tych, które zostały mu po ranach odniesionych w barowych bójkach.

Emilio nienawidził sztormów, ponieważ wtedy zawsze swędziała go nieogolona broda. Nie wiedział, dlaczego przy wszystkich cierpieniach i niewygodach, jakich doświadczył, będąc marynarzem, tak bardzo mu przeszkadzało właśnie podrażnienie twarzy, ale przyjmował je tak samo jak drętwienie kolan, które towarzyszyło mu niemal stale, odkąd był już za stary na życie na morzu. Pomyślał, że pewnie przekroczył czterdziestkę, ale jak miał wrócić na ląd po dwudziestu sześciu latach spędzonych na falach?

Oczywiście, gdyby porzucił żeglowanie, mógłby w czasie burzy siedzieć pod dachem i może nawet rozkoszować się ciepłem kominka. W tej chwili była to zachęcająca wizja. W każdej chwili mógł spaść mu na głowę deszcz, a nawet grad.

– Bądźcie przeklęte, wy demony w piekle – wyszeptał przechodząc przez wąski, rozkołysany pokład statku.

Zatrzymał się przy ładowni, z której dochodził słodki zapach cytryn i limonek z Maroka, ułożonych w kosze na sprzedaż w Lizbonie.

– Hej, wy mnisi tam na dole! Obudzili się?

– Tak – odpowiedział z ciemności mocny głos.

– I dzień dobry wam, choć nie wiem, czy dobry, jak patrzę na niebo – Emilio przekrzykiwał wiatr. Nachylił się i wsunął głowę przez wąski otwór. – Pomogę wam wydostać tego księdza na pokład, bracie Filipie.

Twarz młodego zakonnika pojawiła się w przyćmionym kręgu światła u stóp drabiny. Potem w świetle ukazała się poszarzała twarz księdza. Też był młody, stwierdził Emilio, choć wypieki na zapadniętych policzkach dodawały mu lat.

– Kiepsko dzisiaj wyglądasz, ojcze Antoni – zawołał Emilio. – Chodź lepiej tu na górę i łyknij trochę powietrza, zanim zacznie padać.

Wysoki młody zakonnik ubezpieczał niższego księdza z dołu, gdy ten wspinał się po drabinie. Muskularne ręce Emilia chwyciły szczupłe ramiona kapłana i pomogły mu wydostać się na zewnątrz.

– Nie wiem, czemu cię kapitan wziął – powiedział Emilio do Antoniego, który stał niepewnie na kołyszącym się statku. – Wiedział, żeś był chory. Jak wy się chcecie dostać do Lizbony? – popatrzył na młodego brata, który też stał teraz na pokładzie, wpatrując się w zagniewane niebo.

– Ty, bracie Filipie, robisz dobrą robotę. Widziałem cię wczoraj – stawiałeś żagle jak stary wilk morski, choć z ciebie jeszcze chłopak, nie mężczyzna. Szorowałeś pokład, jakbyś się urodził ze szmatą w ręku.

Emilio wsparł Antoniego swym ramieniem.

– Ja wiem. Ty się starasz, ojcze Antoni. Robisz, co możesz. Nie wiem, jak w ogóle trzymasz się na nogach. Widziałem parę razy, jak opierasz się o reling, chory z gorączki. Nic nie jesz, znaczy, bardzo mało. Jak masz być zdrowy, jeśli się dobrze nie najesz.

Posadził Antoniego na pokładzie między zwiniętą liną a skrzypiącym masztem.

– Pewnie, może nie chcesz się poprawić. Może chcesz umrzeć. Taa, słyszałem te historie. Cały statek wie, żeście pojechali ze swym przyjacielem Leonem do Ceuty, by umrzeć. Tylko Leon dostał, co chciał.

Emilio starał się nie patrzeć w oczy księdza, kiedy grzebał pod szarawą koszulą, szukając chleba, który tam schował.

– Dobra. Nie pojechałeś tam umrzeć. Pojechałeś głosić o swoim Zbawicielu. Ale sułtan nie chce słyszeć o twoim Zbawicielu. Przerobił tamtych pięciu na pokarm dla sępów. Twego przyjaciela Leona też. Wiedziałeś, co się stanie, kiedy tu przyjedziecie. Tamci są pochowani w twoim mieście, prawda? Król Alfons nie dba chyba zbytnio o mnichów – sam jest w niełasce papieża. Ale słyszałem, że dom Pedro uszanował ich kości, jakby byli aniołami. Włożył ich prochy do srebrnych skrzynek. Srebrnych! Tego wy dwaj chcecie? Srebro jest dobre tylko dla żywych, co mogą je wydać.

Emilio znalazł bochenek, przykucnął na pokładzie i podzielił go brudnymi rękami.

– Patrzcie. Chcieliście umrzeć. Mogło się wam udać. Teraz kapitan was nie dotknie. Mówi, że wierzy w waszego Boga. Więc waszemu Bogu nie przeszkadza, że kapitan ma w każdym porcie kobietę, czasem dwie? W takiego Boga może bym uwierzył. Może, słyszycie? Nie próbujcie mnie więcej nawracać. Nie jestem gotów tego słuchać.

Rzucił pajdę chleba Filipowi, który stał obok niego nieporuszony jak skała.

– Teraz się nie martwcie o kapitana. Martwcie się lepiej o waszego Boga. Tak, ojcze Antoni. Mówiłeś mi, że ma w swoim ręku niebo i morze, tak jak ja mam ten chleb. Powiedziałeś, że robi z nimi, co chce.

Emilio włożył pajdę chleba w rękę Antoniego.

– Teraz robi paskudną robotę. Ledwo dzień nam został do portu, a z zachodu nadciąga wiatr. Wiatr? To nie wiatr, to sztorm. Jesteśmy tak blisko lądu, tylko przez cieśninę. Taki silny. To nie do wiary. Powiedzieliście, że się modlicie o powrót do Portugalii, do swoich ludzi. Lepiej więcej się módlcie. Statek nie dopłynie do Portugalii w tym sztormie.

Spojrzał na dwóch mnichów, którzy wciąż trzymali w rękach chleb.

– Czemu nie jecie? Jak zacznie padać, reszta chleba spleśnieje.

– Najpierw się pomodlimy – odrzekł Antoni, pochylając głowę.

Emilio go nie słuchał. Zamiast tego usłyszał wielkie krople deszczu uderzające w statek jak kulki lodu.

***

W trzy dni później Emilio znalazł zwój przemoczonej liny okrętowej i poszedł szukać mnichów. Znalazł ich obu klęczących w ładowni, stłoczonych jeden za drugim w wąskim przejściu między dwoma koszami owoców, z głowami pochylonymi w modlitwie. Statek kołysał się z burty na burtę, a sięgająca do kostek woda przelewała się w ładowni wokół mnichów, ochlapując ich przy każdym jego wstrząsie. Cytryny i limonki turlały się z prawa na lewo, napierając na drewniane listwy, które chroniły je przed wypadnięciem.

W butach Emilia chlupotała woda, gdy torował sobie drogę do zakonników. Nie dbał o to, czy przeszkadza im w modłach.

– Słuchajcie, chłopy. Gdzie ten wasz Bóg? Trzy dni takiej burzy. Nawet kapitan nie wie, gdzie jesteśmy. Lepiej się módlcie. Zatoniemy, jak to dłużej potrwa.

Wtedy poczuł coś na kształt wyrzutów sumienia. Przyzwyczaił się do sztormów, chociaż przeżył niewiele tak gwałtownych jak ten. Ci mężczyźni płynęli morzem dopiero po raz drugi.

– Dacie radę, co? – powiedział nieco łagodniejszym tonem. – Dobrze się czujesz, ojcze Antoni? – chwycił za ramię mnicha klęczącego bliżej drabiny.

– Hej, obudź się!

Antoni podniósł głowę i spojrzał na Emilia. Emilio poczuł się, jak gdyby ten ksiądz widział jego wnętrzności i, co gorsza, jego grzechy. Wcisnął Antoniemu linę, wiedząc, że ten spojrzy raczej na nią niż na marynarza.

– Kapitan kazał ci to dać. Boi się, że te kosze się otworzą. A jeśli tak, nie będziecie mogli zostać na dole. Będziecie musieli być na pokładzie. Jeśli tak się stanie, ojcze, przywiąż się do masztu. Brat Filip, ten jest dość silny, by wytrzymać, ale ty? Statek za bardzo się kiwa wzdłuż, a z burty na burtę jeszcze gorzej. Jesteś czerwony od gorączki. Kapitan się boi, że cię zmyje za burtę. To byłby pech dla nas wszystkich. Przywiąż się do masztu, słyszysz?

Antoni skinął głową. W tej samej chwili dobiegło ich z zachodu przeraźliwe wycie wiatru i statek omal nie przewrócił się do góry dnem. Cytryny i limonki rozsadziły drewniane listwy i w ładowni rozległ się potworny huk. Owoce na lewo od mężczyzn posypały się na nich jak lawina, dudniąc w całym pomieszczeniu. Woda zmieniła się nagle w żółtozieloną owocową zupę. Trzej mężczyźni rzucili się w stronę drabiny. Gdy Emilio stracił grunt pod nogami, dwie pary mokrych, okrytych wełną ramion chwyciły go i postawiły.

– Dzięki, bracia – wybełkotał z trudem, parskając i plując wodą, którą się zachłysnął.

Gdy mężczyźni wyszli na pokład, Emilio chwycił Antoniego i pociągnął w stronę głównego masztu. Statek znów się zakołysał i rzucił księdza prosto na wysoki drewniany słup. Emilio chwycił linę z rąk mnicha i szybkimi ruchami zaczął przywiązywać go do masztu.

– Nie mów mi kazania – powiedział, gdy Antoni chciał przemówić. – Nie dałeś rady mówić do Saracenów, to nie próbuj teraz do mnie. – Wtedy zrobiło mu się trochę żal człowieka, który nie spełnił swoich marzeń, i zmienił zdanie. – Nie spotkałeś niewiernego w Maroku, a mi mało do nich brakuje. Słyszałem, że zachorowałeś na gorączkę, kiedy wylądowałeś w Ceucie na początku roku. Spełniłbyś pragnienie śmierci, gdyby nie twój przyjaciel. Biegał koło ciebie, dawał ci jeść, kąpał twoje rozpalone ciało i to trzymało cię przy życiu.

– I jego modlitwy – powiedział Antoni. – On także się modlił.

– Tak, ojcze, i jego modlitwy, jeśli tak mówisz. Widziałem takie gorączki. Wielu marynarzy od nich umarło. Choroba uderza w słabych. Czemu myślałeś, że jesteś dość silny, by przetrzymać pustynię? A może nie dbałeś o to, że cię zdmuchnie jak świeczkę.

Emilio zacisnął węzeł. Dwa razy.

– Czy kochałeś kogokolwiek dość mocno, by dla niego umrzeć? – zapytał Antoni.

– Co za głupie pytanie! Żyję dla siebie, ojcze. I jeśli umrę, to też dla siebie.

Statek znów się zanurzył i wzburzona woda wdarła się przez dziób, zalewając pokład.

– Teraz jesteś dobrze przywiązany, ojcze. Nie wypadniesz. Wrócę z brezentem dla ciebie, jeśli najpierw nie weźmie mnie morze. Kapitan chce, żebyś to miał. Nie wiem, na co się zda. Już wyglądasz jak zmokły szczur.

– Zmokły szczur na pewno wygląda lepiej niż ja. – W czarnych oczach zamigotało rozbawienie. – I lepiej niż ty. I brat Filip.

Emilio zachichotał.

– Toniemy, a ty żartujesz. Ale masz rację. Mów te swoje modlitwy. Tylko to nam zostało.

***

Następnego dnia o świcie, kiedy czerń nocy niechętnie ustępowała mglistej szarości dnia, przerażający zgrzyt przedarł się przez wiatr i statek zadrżał jak koń w śmiertelnej agonii. Emilio przeżył to kiedyś na statku płynącym do Francji. Statek wpadł na mieliznę. Szli na dno. Jedną połową umysłu chciał skakać, by ratować życie, ale nie mógł zostawić mnichów.

Wyciągnął zza pasa nóż i przedarł się na przechylony pokład, gdzie Filip desperacko próbował rozsupłać więzy Antoniego.

– Trzeba ci noża, chłopcze – powiedział, odsuwając młodego zakonnika na bok. – Ojcze, nie zostawię cię tutaj. Szybko cię uwolnię. – Jedną sękatą dłonią Emilio chwycił napęczniały, gruby jak parówka sznur, a drugą ciął go nożem. Wystające żyły w nadgarstkach pulsowały mu jak niebieskie dżdżownice.

– My dwaj zostaniemy z tobą, prawda, bracie Filipie? Statek tonie. W coś uderzyliśmy. Cholerna noc. Przepraszam. Nie chciałem obrazić waszych uszu. Kapitan nic nie widział. Nie mógł ominąć rafy, jeśli miał ją na kursie. Żagle nic nie dają w takim wietrze.

Sznur puścił.

– Jesteś wolny, ojcze – powiedział Emilio, zdejmując linę, która przywarła do wełnianego habitu. – Kiedy zatoniemy, chwyć się deski, dobra? Zmyje ciebie i może twój Bóg da, że nie roztrzaskasz się na miazgę na rafie.

Statek przechylał się coraz bardziej niebezpiecznie, choć już nie kołysał. Wiatr zdawał się cichnąć, jak gdyby burza się kończyła.

– Eee, ojcze, jeśli nie masz nic przeciwko, czy możesz mnie… eee… pobłogosławić? Byłem ochrzczony. Matka tego dopilnowała. Od tamtego czasu nic nie robiłem z wiarą. Ale teraz daj mi błogosławieństwo. Nie chcę bez niego umierać.

Statek zadrżał i wydał westchnienie. Przez zanurzony dziób wdarła się woda.

– Szybko – rozkazał Emilio – Zanurza się. Co mam mówić?

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.

Emilio powtórzył pospiesznie:

– W imię Ojca…

***

Emilia zmył prąd. Tak jak cytryny, limonki, kapitana, załogę i mnichów. On i Filip znaleźli Antoniego leżącego twarzą do piasku na linii wody. Wyciągnęli go w bezpieczne, skaliste miejsce, gdzie Emilio zostawił go na chwilę i poszedł szukać śladów cywilizacji. Po przejściu mniej więcej półtora kilometra w głąb lądu natknął się na wioskę, w której otoczyli go ludzie mówiący dziwnym dialektem. Powiedzieli mu, że jest na Sycylii. On opowiedział im o katastrofie i dwóch mnichach, z których jeden był chory. Czy jest w okolicy miejsce, gdzie mogliby się zatrzymać?

Tłum kobiet, mężczyzn i dzieci pokiwał głowami i wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego. Zdołał z tego zrozumieć, że w Mesynie, mieście leżącym o parę kilometrów stąd, znajduje się klasztor Braci Mniejszych. Chudy czarnowłosy wieśniak zaofiarował się, że zawiezie tam mnichów swoim wozem.

Antoni i Filip nadal siedzieli w skalnym schronieniu, gdy pojawił się tam Emilio z wieśniakiem.

– Nie pojadę z wami – powiedział Emilio, kiedy usadowił Antoniego na słomie. – Kapitan chce, żebym został ze statkiem. Zobaczył, czy coś da się uratować, zanim się zabierzemy do Portugalii.

Wtedy przyszła mu do głowy pewna myśl. Męczyła go, odkąd zaczął się sztorm. Tłumił ją jednak z łatwością, nim statek się rozbił. Wtedy złożył przyrzeczenie.

– Słuchaj, ojcze Antoni, nim wyjedziesz, czy wysłuchasz mojej spowiedzi? Znaczy, obiecałem Bogu, że pójdę, kiedy walczyłem z morzem. Obiecałem, że pójdę, jeśli przeżyję. Nie lubię łamać obietnic, nie. Znaczy, każdy człowiek, którego zniosło dwa i pół tysiąca kilometrów z kursu i przeżył w morzu, powinien dotrzymać obietnicy, prawda? Co ty na to, ojcze? Ty, człowieku z wozem, możesz poczekać, aż skończę, prawda?

Wieśniak i Filip skinęli głowami i oddalili się, zostawiając Antoniego siedzącego na słomie i Emilia niezgrabnie opartego o wóz.

– Chodź tu na górę – powiedział Antoni z uśmiechem.

Emilio bywał w wielu miejscach, do których nigdy nie poszedłby ksiądz. W żadnym z tych barów i domów publicznych nie czuł się tak skrępowany, jak teraz. Wspiął się jednak posłusznie i próbował uklęknąć przed kapłanem.

– Możesz siedzieć – powiedział Antoni.

Emilio usiadł.

– Jak zacząć, ojcze? Mam chyba dwadzieścia osiem lat do opowiedzenia.

***

Emilio nigdy w swoim życiu nie czuł się taki lekki i czysty, jak po tej spowiedzi. Pomyślał, że mógłby płynąć po niebie jak te białe chmury po burzy.

Wóz był gotowy do drogi. Mnisi usiedli na słomie, a wieśniak chwycił wodze.

– Ojcze, uważaj na siebie – powiedział Emilio. I naprawdę tak myślał. – Ciągle masz gorączkę. Wracaj do zdrowia. Nie wiem za dużo o modlitwie, ale zmówię jakąś za ciebie. Dzięki za wysłuchanie mojej spowiedzi. Matka, niech spoczywa w pokoju, musiała się modlić z nieba za ten dzień. Bóg wie, że dość się za mnie modliła, kiedy jeszcze chodziła po ziemi.

– Niech Bóg błogosławi was mnichów! – zawołał za podskakującym na wybojach wozem. – Wprawdzie to nie Portugalia, ale będzie wam tu dobrze. Módlcie się za mnie.

Nie musiał o to prosić. Ręka Antoniego kreśliła już znak krzyża w stronę Emilia, gdy wóz skręcił za wydmę i znikł z pola widzenia.

Madeline Pecora Nugent

Powyższy tekst jest fragmentem książki Madeline Pecory Nugent Św. Antoni z Padwy. Płomienne słowa, promienne życie.