Rozniecić ogień. Rozdział szósty

Nie było statku. Poza bezmiarem zimowego morza oczekiwała Ziemia Święta, lecz brakowało statku.

Mimo to Iñigo wahał się, czy wyruszyć do Rzymu. Jego przyjaciele teraz już wiedzieli, dlaczego. Srogi biskup Chieti, Gian Pietro Carafa, stał się wrogiem Iñiga. Przyczyny jego niechęci nie były jednoznacznie zrozumiałe, ale miały coś wspólnego z zamiłowaniem Carafy do przepychu i zbytku oraz szacunkiem Iñiga do biedy. Ten ostatni z pewnością został poważnie sprowokowany, skoro napisał do mężczyzny znacznie starszego od siebie, a na dodatek biskupa: „Nie jestem oburzony i nie mam poczucia demoralizacji, kiedy człowiek na wysokim stanowisku, dystyngowany i odpowiedzialny nosi habit bardziej zdobny i mieszka w pokoju lepiej umeblowanym niż pozostali członkowie jego zakonu. Warto jednak pamiętać, jak nosili się święci, dajmy na to święty Dominik i święty Franciszek. Dobrze byłoby sięgnąć po przykład i oświecenie do Nieba, gdyż, ostatecznie, coś może być legalne i zarazem nie pasować do okoliczności”.

Carafa pojechał do Rzymu, by tam przyjąć czerwone, kardynalskie nakrycie głowy. W Rzymie przebywał również doktor Pedro Ortiz, ambasador nadzwyczajny Karola V. Doktor Ortiz przeciwstawiał się przemyśleniom i celom Iñiga od pierwszych dni pobytu w Paryżu. Jego obowiązki w Rzymie koncentrowały się wokół spraw, związanych z rozwodem angielskiego króla Henryka VIII i Katarzyny Aragońskiej. Obecność dwóch tak potężnych wrogów w Rzymie sprawiła, że ludzie stracili poczucie bezpieczeństwa.

Iñigo zyskał za to nowych przyjaciół i zwolenników. Wśród nich znalazł się Diego de Hoces, dwóch braci o nazwisku Eguia oraz grupa wysokich rangą osobistości, które przeszły przez etap ćwiczeń. Jedną z tych osób był Anglik, John Helyar, absolwent Oksfordu i uchodźca, prześladowany przez władze swojego kraju za przekonania. Iñigo uzyskał również wsparcie ze strony prałata Gaspara de’Dotti.

W otoczeniu Iñiga brakowało jednak czasu na kontakty towarzyskie. Dziesięciu bojowników stworzyło grupę, która postanowiła wypowiedzieć otwartą wojnę wrogowi. Przeciwnik, niczym hydra lernejska, miał wiele głów: brak wiary, brak moralności, ignorancja duchowa, cierpienie, choroba, brud. Członkowie bractwa chodzili tam, gdzie w jednym miejscu znajdowali skupisko tego zła: do szpitala świętego Jana i świętego Pawła, oraz do szpitala nieuleczalnie chorych.

Wzięli się do pracy z werwą, która praktycznie w jeden dzień odmieniła całą atmosferę tych dwóch strasznych miejsc. Nigdy wcześniej nie przeprowadzono tam równie gruntownych porządków. Zamietli i wyczyścili pomieszczenia, a każdego pacjenta traktowali niczym Chrystusa. Wyżebrali żywność i napoje, ustalili nocne dyżury. Przede wszystkim jednak usługiwali chorym z ogromną pogodą ducha, która rozprzestrzeniła się niczym nowa choroba zakaźna.

Dla większości z nich taka praca nie była niczym nowym. Podobnych zajęć imali się w wolnym czasie w Paryżu. Mimo to niekiedy z trudem znosili wykonywanie obowiązków, zwłaszcza w poważnych wypadkach: zaawansowanej kiły oraz trądu.

Pewien starzec o potwornie owrzodzonym ciele poprosił Franciszka o podrapanie po plecach. Franciszek zgodził się, choć jego dłonie drżały z obrzydzenia. Pomyślał o sobie z przeszłości, o znamienitym Bożym Głupcu, i tak go zawstydził własny wstręt, że pobiegł za chorym, aby go objąć. Potem pochylił się i dotykał wrzodów ustami, a nawet wysysał je. Gdy się wyprostował, ujrzał pobladłego Rodrígueza, który nie mógł oderwać od niego wzroku.

Franciszek uśmiechnął się krzywo.

– Nie pamiętasz, co powiedział nasz Pan? – spytał. – Śmiertelna trucizna im nie zaszkodzi. Spytaj Iñiga, poda ci rozdział i wers.

***

Nadal nie było statku. Iñigo ostatecznie zadecydował, że pośle swych synów do Rzymu, a sam pozostanie w Wenecji. Ich zadaniem było zbliżenie się do papieża, poproszenie o błogosławieństwo dla nich wszystkich oraz, w miarę możliwości, uzyskanie jego pozwolenia na wyświęcenie ich na księży, jeszcze przed wyjazdem do Ziemi Świętej. Żaden z nich nie naraził się na gniew wpływowych kardynałów, więc żywili nadzieję, że nie napotkają na szczególnie silny opór.

Wędrowali bez bagażu, tak, jak dotąd. Podczas trzydniowego marszu do Rawenny nie napotkali żywej duszy, więc nie mieli nic do jedzenia. Żywili się nasionami, wyłuskanymi z szyszek sosnowych. W Ankonie przyszło im zastawić brewiarz Layneza, aby zapłacić za przejście z Rawenny, i potem musieli żebrać, aż zgromadzili dość pieniędzy na wykupienie brewiarza.

Modlili się w świątyni w Loreto, pokonali Apeniny i Góry Sabińskie, spali w oborach i niezamieszkanych chatach, przez większość drogi szli z pustymi brzuchami.

W Rzymie jedna niespodzianka goniła drugą. Doktor Ortiz, którego tak bardzo się obawiali, był praktycznie pierwszym napotkanym przez nich człowiekiem. Ubrany w drogie szaty, ogromny, otyły mężczyzna patrzył na nich z uwagą.

– Przysłał was ten osobliwy jegomość z Loyoli, tak? – zainteresował się. – Nigdy nie przypuszczałem, że cokolwiek osiągnie swoimi metodami. Najwyraźniej zgromadził całą kompanię rekrutów, co? Sami magistrowie, choć wcale na to nie wyglądacie. Czego tu szukacie?

Laynez dwukrotnie głośno przełknął ślinę, nim zdobył się na odpowiedź. Człowieka pokroju Ortiza nie da się oszukać tak, jak oszukali żołnierzy francuskich i hiszpańskich. Innymi słowy, ich misja mogła się zakończyć jeszcze przed rozpoczęciem.

– Spotkanie z Ojcem Świętym, co? – zarechotał cesarski ambasador. – I nic więcej, tylko tyle? Cóż, zobaczymy, co się da zrobić, zobaczymy, zobaczymy. Lepiej wypierzcie sutanny, zanim pójdziecie do Watykanu. Gdzie się zatrzymacie? W przytułku dla biedoty? Tak myślałem. Nie jest to gorsze niż stajnia w Ziemi Świętej. Dam wam znać. Obiecuję.

Korpulentny prałat oddalił się, pozostawiając wędrowców w stanie całkowitej dezorientacji.

– Coś mi podpowiada, że dotrzyma obietnicy – odrzekł Favre.

Franciszek pokiwał głową twierdząco.

– Och, w to nie wątpię – przytaknął. – Doktor Orkus (1) jeszcze da nam znać. Przede wszystkim powie burmistrzowi Rzymu, aby usunął nas z miasta, nim wstanie nowy dzień.

Przez kilka następnych dni nic się jednak nie zdarzyło. Wreszcie przed przytułkiem stanął watykański urzędnik z listem, w którym nakazano im przybycie na kolację z udziałem Ojca Świętego. „Doktor Orkus” dotrzymał słowa.

– Co na to powie nasz ojciec? – wykrzyknął Laynez rozpromieniony.

***

Nie krył zachwytu, zwłaszcza, że ta pierwsza wizyta jego synów u papieża, a także kilka następnych, okazało się pasmem sukcesów.

Imponujący dostojnik na Tronie Piotrowym, Paweł III, przypominał nieco patriarchę rodem ze starożytnego Izraela: miał długą, siwą brodę, haczykowaty nos i ciemne oczy. Wysoko cenił ożywioną dyskusję teologiczną lub filozoficzną przy kolacji i z pewnością nie wyrzucał pieniędzy w błoto. Pełni zapału, młodzi pielgrzymi wzbudzili jego zaufanie, toteż podarował im sześćdziesiąt dukatów z własnej kieszeni. Licznie zebrani biskupi, prałaci oraz opaci dołożyli do tej sumy dodatkowe dwie setki.

Te fundusze miały posłużyć członkom bractwa do opłacenia transportu do Jerozolimy, chociaż papież wyraził wątpliwość, czy w najbliższej przyszłości taki wyjazd będzie możliwy.

Paweł III wziął na swe barki odpowiedzialność, której przeciętny człowiek nie potrafi łby udźwignąć. Anglia, duże części Niemiec i Szwajcarii pozostawały w stanie otwartej rebelii przeciwko panującej wierze. Grupy buntowników objawiały się praktycznie we wszystkich krajach. Między potężnymi książętami po stronie katolickiej panowała otwarta wrogość, a cały świat chrześcijański był zagrożony przez Turków, których następnego najazdu należało oczekiwać lada chwila.

Papiestwo dopiero zaczynało odbudowywać potęgę po poważnym ciosie, zadanym mu dziesięć lat wcześniej przez hiszpańskie i niemieckie siły, dowodzone przez księcia de Bourbon. Człowiek ten zdobył Rzym, spalił i złupił sporą jego część, czyniąc z niego miasteczko, zamieszkane przez mniej niż trzydzieści tysięcy ludzi.

Tak miały się sprawy, gdy Paweł III w 1543 roku obejmował urząd papieża po Klemensie VII, na ponad pół roku uwięzionym w Castello Sant’Angelo. W tym czasie za murami zamku wrodzy żołdacy gwałcili, mordowali i rabowali do woli.

Ojciec Święty miał sześćdziesiąt sześć lat i cierpiał na poważną chorobę. Powiadano, że został papieżem tylko dlatego, że kardynałowie nie mogli dojść do porozumienia w sprawie wyboru innego kandydata. Paweł III miał pełnić rolę swoistego interrexa, gdyż wszyscy spodziewali się, że umrze w ciągu roku lub dwóch.

Tymczasem Alexander Farnese, znany historii jako Paweł III, nie umarł. Wbrew wszelkim przewidywaniom odzyskał zdrowie, nie ugiął się pod ciężarem tiary z trzema koronami i postanowił uporać się ze wszystkimi palącymi problemami jednocześnie.

Poruszył niebo i ziemię, by doprowadzić do pojednania Karola V i Franciszka I. Stworzył Świętą Ligę wszystkich chrześcijańskich książąt, aby wspólnie przeciwstawić się Turkom. Ufortyfikował porty Państwa Papieskiego.

Konieczne były reformy wewnątrz Kościoła – dobrze o tym wiedział. Musiały jednak wypłynąć z jego wnętrza, nie być narzucone z zewnątrz.

Potrzebował ludzi – przepełnionych apostolskim zapałem, gotowych wyruszyć wszędzie tam, gdzie ich pośle, nie lękających się umrzeć, jeśli zajdzie taka konieczność, za odbudowę i rozpowszechnianie wiary.

Dyskretnie obserwował dziewięciu młodych mężczyzn. Dostrzegał błyskotliwość i umiejętność prowadzenia dyskusji przez Layneza, rozbrajający urok i zniewalającą uprzejmość Favre’a, młodzieńczy entuzjazm i zręczność Salmeróna, witalność i energię Bobadilli, zapał w oczach wszystkich pozostałych, Xaviera, Codure’a, Rodrígueza, Broëta i Le Jaya. Z takimi ludźmi można było wiele osiągnąć.

Papież chętnie udzielił im pozwolenia, o które prosili: ci spośród nich, którzy nie byli księżmi, mieli natychmiast otrzymać święcenia „w dowolnym miejscu, oddalonym o co najmniej sześćdziesiąt pięć kilometrów od Rzymu”. Co do wyprawy do Jerozolimy, papież raz czy dwa napomknął, że wydaje mu się ona mało realna. Nie dostrzegał nic złego w zaakceptowaniu i pobłogosławieniu projektu. Wiedział, że ta grupa młodych ludzi równie dobrze mogłaby przygotowywać się do podróży na księżyc. Tutaj, na miejscu, mieli swoją Jerozolimę, lecz sami powinni się o tym przekonać. Ludzie zawsze pracują lepiej, kiedy biorą się do roboty z własnej woli.

***

Przekonali się sami.

Po powrocie do Wenecji od razu powrócili do swoich obowiązków w dwóch szpitalach.

24 czerwca otrzymali święcenia kapłańskie, lecz żaden z nich nie odprawił swojej pierwszej Mszy świętej. Postanowili wcześniej podzielić się na dwuosobowe grupy i przygotować do tej uroczystości poprzez czterdziestodniowy post, połączony z modlitwami. Po upływie wyznaczonego czasu ponownie się spotkali w starym klasztorze nieopodal Vicenzy. Dopiero potem odprawili pierwsze Msze święte.

Postąpili tak wszyscy, z wyjątkiem Iñiga de Loyoli. Nigdy się nie ociągał, gdy należało działać szybko, ale w sprawach związanych z własną duchową ewolucją, postępował niesłychanie powoli. Tym razem uznał, że musi upłynąć rok od przyjęcia przez niego święceń, nim będzie w pełni gotów do odprawienia pierwszej Mszy świętej.

***

Franciszek zachorował. Trujące wyziewy z bagien pontyjskich zmogły nawet najsilniejszego członka bractwa. Zapadł na zimnicę, która w jednej chwili rozpalała go do czerwoności, a w następnej sprawiała, że dygotał z zimna. Był słaby jak koci noworodek i to w czasie, gdy mijał rok od chwili, w której zgodzili się czekać na statek z pielgrzymami i kiedy Iñigo dał rozkaz natychmiastowego wyruszenia do Rzymu.

Franciszek powinien był pozostać na miejscu, lecz tylko bezpośredni rozkaz mógłby go do tego zmusić. Jak zwykle podróżowali pieszo, jak zwykle bez pieniędzy, w małych, trzyosobowych grupkach lub – jak w wypadku Franciszka – w pojedynkę.

Rodríguez dotarł pierwszy i znalazł dom, w którym mogli się zatrzymać wszyscy razem. Było to małe, zaniedbane miejsce w pobliżu Trinitá dei Monti, lecz właściciel zażądał tak niskiego czynszu, że Rodríguez zgodził się z radością. Kilka niezbędnych srebrników zawsze mogli uzbierać żebraniną. Już pierwszej nocy wyjaśniło się, dlaczego dom jest taki tani. Rodríguezowi zdawało się, że słyszy na schodach stukot stóp, pospiesznie biegających na górę i na dół, meble zdawały się samoczynnie poruszać, a garnki i patelnie żeglowały w powietrzu, jakby rzucane niewidzialnymi rękoma.

Rodríguez nie na darmo uczył się logiki w kolegium Sainte Barbe. Wszystko potrafi ł wyjaśnić rozumowo. Jeśli hałas wywołali złodzieje, nie miało to znaczenia, gdyż w domu nie było nic wartego ukradzenia. Jeżeli zaś autorami harmideru były demony, z pewnością mogły go skrzywdzić wyłącznie za zgodą Boga, a gdyby Bóg na to pozwolił – niech się dzieje Jego wola. Przemyślawszy cały problem, Rodríguez przewrócił się na drugi bok i zasnął.

Hałasy nie ustały po przybyciu pozostałych członków bractwa, lecz oni przyjęli taki sam, filozoficzny punkt widzenia.

Ostatni dotarł Franciszek, skrajnie wyczerpany długą i ciężką wędrówką. Przypominał własny cień. On także w nocy słyszał podejrzane odgłosy.

– Mniejsza z tym – zapewnił Rodrígueza z uśmiechem. – Jeśli to duchy, wezmą mnie za jednego ze swoich.

Rankiem, gdy zszedł z sypialni na piętrze, ujrzał Iñiga, który stał w otwartych drzwiach. Przed nim klęczał jakiś mężczyzna. Franciszek przetarł oczy, bo powieki nadal ciążyły mu po śnie, i nie uwierzył w to, co ujrzał.

Mężczyzną na kolanach był Miguel Landivar.

– Nie wiem, jak mam wyrazić żal, Don Iñigo – mówił Landivar łamiącym się głosem. – Wybacz mi, proszę. Całą drogę do Rzymu pokonałem pieszo. Nie odwracaj się ode mnie. Pozwól mi pozostać ze sobą i moim… moim dawnym panem. Zrobię wszystko, co mi rozkażesz. Wszystko. Mam świadomość, ile dobroci mi okazałeś, nie zawiadamiając władz po tym, jak usiłowałem… odebrać ci życie. Nie odrzucaj mnie teraz, błagam.

Iñigo pomógł mu wstać.

– Nie usiłowałeś odebrać mi życia – podkreślił, powoli wypowiadając każde słowo. – Nie jestem już Don Iñigiem de Loyolą. Stoi przed tobą ojciec Ignacy. Jeśli szukasz pana, któremu usługiwałeś, nie znajdziesz go tutaj. Wszyscy jesteśmy sługami. W Paryżu tworzyliśmy grupę studentów, potem magistrów. Teraz zostaliśmy księżmi.

– Wiem, że nie jestem godzien – wydukał Landivar i nagle ujrzał Franciszka. – Panie… Franciszku… Ojcze Franciszku… Czy wstawisz się za mną choć słowem?

– Podejdź – przykazał człowiek, który teraz zwał się ojcem Ignacym. Mówił pospiesznie, nie dopuszczając Franciszka do głosu. Było to z jego strony niezwykle taktowne zachowanie. Pragnął uwolnić Franciszka od dylematu: jego przyjaciel musiałby odrzucić błagania niegodziwca lub wstawić się za niedoszłym mordercą.

Miguel Landivar wszedł do środka. Tym razem w domu naprawdę zagnieździł się demon.

***

Niczym dowódca, który wysyła oddziały wojska do różnych strategicznie rozmieszczonych fortyfikacji, ojciec Ignacy skierował swoje jednoosobowe bataliony do jak największej liczby kościołów. Papież przekazał mu za pośrednictwem Layneza, że Rzym nadaje się do zdobycia „równie dobrze jak Jerozolima”, a Jerozolimę trzeba zdobyć.

On sam wygłaszał kazania po hiszpańsku w kościele Nuestra Seńora de Montserrat; nie mógłby przekazać tej powinności nikomu innemu. Favre przemawiał w San Lorenzo w Damaso, Laynez w San Salvatore in lauro, Bobadilla w San Celso, Rodríguez w Santi Angeli, Salmerón w Santa Lucia, a Le Jay na przemian z Franciszkiem w San Luigi dei Francesi.

Wiele się zdarzyło przez dziesięć lat, które minęły od fatalnego dnia, gdy wieczne miasto zostało złupione i zniszczone przez barbarzyńców. Życie powracało do normy, wszystkie kościoły ponownie konsekrowano, lecz mimo to nastroje rzymian nadal pozostawały wyjątkowo marne, do tego stopnia, że wierni chrześcijanie z całej Europy zgadzali się, że niebezpiecznie jest „zbytnio się zbliżać do Bożej kuchni”. Duch świeżego zapału, entuzjazmu dla sprawy był w Rzymie potrzebny bardziej niż kiedykolwiek.

Franciszek wygłaszał kazania dobrą francuszczyzną lub kiepskim włoskim. Nie miał zahamowań przed wysławianiem się w języku, z którego znał zaledwie parę tysięcy słów, a może nawet mniej. Wiedział, że zgromadzeni i tak go rozumieją.

Landivar uważnie słuchał. Żył tak, jak „iñigiści” – jak ich nazwał Salmerón – żebrał, pracował i modlił się wraz z nimi, lecz w centrum jego zainteresowania nadal pozostawał były pan.

***

Landivar poznał hrabinę Vanozzę Morini w kościele San Luigi dei Francesci podczas kazania wygłaszanego przez Franciszka. Od pewnego czasu uważnie ją obserwował. Była kobietą piękną, nadal młodą i elegancko ubraną. Landivar widział ją już dwukrotnie podczas kazań swojego byłego pana i zwrócił uwagę na jej dostojną sylwetkę, jasnokremową cerę, ognistoczerwone loki – prawdziwe, nie nosiła peruki, jak wiele dam w tamtym czasie. Dyskretnie dowiedział się, że dama nie pochodzi ze szlacheckiej rodziny, lecz poślubiła hrabiego Morini, który dziesięć lat temu stracił życie podczas najazdu na Rzym. Jego śmierć była tragiczna: kiedy bronił żony przed czterema agresywnymi żołdakami, zabił jednego z nich, ale uległ pozostałym trzem. Tylko jednego…

Hrabina najwyraźniej bez większego trudu dała sobie radę po śmierci męża.

W latach po splądrowaniu Rzymu odzyskała sporą część pieniędzy i kosztowności, które zostały wówczas zrabowane. Ponadto mówiło się, że pozostaje w doskonałych stosunkach z wieloma osobistościami na bardzo wysokich stanowiskach, chociaż wszystkie one niezwykle starannie unikały otwartego składania jej wizyt. Dama zamożna, dama majętna… Nieraz się zdarzało, że takie kobiety pomagały nieznanym, skromnym księżom w zdobyciu niezbędnych kontaktów, które z czasem pozwalały im dojść do wysokich stanowisk. A kiedy ksiądz stawał się prałatem i nosił fioletowe jedwabie jako oznakę swojej pozycji, nie mógł już parać się żebraniną. W razie konieczności, inni żebrali zamiast niego, lecz nie było powodu, by ktoś to robił. Proszenie o jałmużnę przestawało wówczas być konieczne.

Bez wątpienia Franciszek przypadł jej do gustu, pomimo swojej obdartej, czarnej sutanny. Co w tym dziwnego? Franciszek (lepiej nazywać go po imieniu, a nie oficjalnie tytułować ojcem Franciszkiem) był pierwszorzędnym mężczyzną, każdy od razu musiał dostrzec, że pochodzi ze szlacheckiego rodu.

Warto byłoby sprawdzić, co można zrobić w takiej sytuacji.

Miguel Landivar zapoznał się z hrabiną Vanozzą Morini w ten sposób, że podał jej wodę święconą, gdy wychodziła z kościoła. Podkreślił przy tym, jak bardzo czuje się zaszczycony, że tak wspaniała dama interesuje się religią. Podobnie jak każdy członek gospodarstwa ojca Iñiga miał na sobie czarną sutannę.

Hrabina obdarzyła go łagodnym uśmiechem, zarezerwowanym dla księży.

– To najcudowniejszy kaznodzieja w Rzymie – wyjaśniła cicho. – Musi ksiądz być zadowolony, mając go w swojej parafii.

– Och, nie jestem księdzem – sprostował skromnie Miguel. – Jestem tylko bratem, służącym społeczności, do której należy don Fran… ojciec Franciszek. Kiedy jeszcze obracał się w zwykłym świecie, zatrudniał mnie jako służącego, jak przystało osobie jego rangi.

– Ach, zatem jest szlachetnie urodzony! – zawołała dama. – Wiedziałam. Tylko pochodzenie może zapewnić tak piękne, ekspresyjne dłonie. Od początku byłam o tym przekonana. Nigdy nie opuszczam jego kazań. Są takie budujące, krzepiące, nawet kiedy grozi nam potwornymi karami za grzechy. Czy przyjmuje wiernych do spowiedzi?

– Godzinami bez przerwy, codziennie – zapewnił Landivar.

Hrabina spoważniała.

– Nie sądzę, bym mogła iść do niego – mruknęła. – Konfesjonał jest okropnie bezosobowy… Czy byłoby możliwe spotkać się z nim tam, gdzie mieszka?

Miguel pomyślał o zapuszczonym domu bractwa, o ulicznikach, schodzących się tam, by poznawać katechizm lub zjeść miskę zupy, o ojcu Ignacym… To było nie do przyjęcia.

– Nie sądzę, by dało się zaaranżować twoją wizytę u niego, pani. – Na wszelki wypadek dodał śmiało: – Może jednak uda mi się przekonać go, by odwiedził ciebie.

– Och, to byłoby cudowne! – wykrzyknęła hrabina. – Byłabym ci ogromnie zobowiązana, panie.

Wręczyła mu sztukę złota, którą przyjął z udawaną niechęcią. Następnie dama podyktowała mu adres, który starannie spisał, choć od pewnego czasu dobrze go znał.

cdn.

Louis de Wohl

(1) Orkus – rzymski bóg świata podziemnego, zwany także Disem lub Plutonem.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Rozniecić ogień.