Rozniecić ogień. Rozdział siódmy

W domu bractwa zapanowało zamieszanie. Od pewnego czasu iñigiści zwracali baczną uwagę na kazania jednego z najsłynniejszych kaznodziejów w Rzymie, brata Agostino Mainardiego z Saluzzo.

Powszechnie uważano, że człowiek ten głosi ewidentne herezje, nawet jeśli przekazuje je w niezwykle subtelny sposób. Absolutnie nikt nie wątpił, że jako mówca cieszy się ogromną popularnością wśród słuchaczy, a także budzi podziw i życzliwość wielu duchownych na bardzo wysokich stanowiskach. Co jednak można było robić? Próbowano rozmawiać z nim na osobności. Uznał zasadność stawianych mu zarzutów i obiecał stosownie zmienić treść kazań. Zamiast jednak się poprawić, notorycznie powtarzał te same błędy, a nadzór władz kościelnych był tak słaby, że nikt więcej nie starał się zmusić kaznodziei do posłuszeństwa, zresztą tylko kilka osób ośmieliłoby się zrobić coś podobnego.

– To zwykła próżność – ocenił Laynez. – Kaznodzieja zawsze musi walczyć z tą pokusą. Fałszywa logika takich przemyśleń wydaje się biedakowi atrakcyjna, a na dodatek nieszczęśnik poddaje się własnej elokwencji.

– Ocenę tego należy pozostawić jego sumieniu oraz ojcu spowiednikowi – wyraził opinię ojciec Ignacy. – Powinniśmy zatroszczyć się o ludzi, których wprowadza w błąd. Nie słuchał cię, kiedy z nim rozmawiałeś i sprzeciwiałeś się jego postępowaniu. Zrobiłeś to, co nakazywał nam święty Paweł: upomniałeś go jak brata. Nie potraktowałeś go jak wroga. Nadszedł jednak czas, by mu się przeciwstawić i zapobiec rozszerzaniu zła.

Kiedy jeden z jego podopiecznych zauważył, że Mainardi dysponuje ogromnymi wpływami i licznymi koneksjami, ojciec Ignacy odparł:

– Święty Paweł i na to ma odpowiedź, kiedy mówi, że gdyby po latach nadal poszukiwał przychylności ludzkiej, nie byłby tym, kim jest, niewolnikiem Chrystusa.

Następnej niedzieli podjęto aktywne działania przeciwko Maindardiemu.

Ignacy osobiście udał się z wizytą do najbardziej zagorzałych zwolenników kaznodziei, dwóch hiszpańskich księży: ojców Mudarry i de Castilli.

Płonąc gniewem, obaj natychmiast donieśli Maindardiemu o przebiegu rozmowy. Od tej pory iñigiści przystąpili do wygłaszania z ambony kazań wymierzonych przeciwko mnichowi i tak rozpoczęła się prawdziwa batalia.

***

Gdy Miguel oznajmił Franciszkowi, że pewna dama życzy sobie wyspowiadać się właśnie jemu, a nie potrafi zdobyć się na ustawienie w kolejce do konfesjonału, ksiądz od razu wyraził chęć odwiedzenia nieznajomej, która tak bardzo pragnie uspokoić duszę.

Franciszek wiedział, że ludzie miewają rozmaite słabości, wątpliwości i zachcianki. Zetknął się z kobietą, która potrafiła od niechcenia opowiadać o swych najcięższych grzechach, lecz z trudem wyznawała prawdę o jakimś drobnym czynie lub myśli, która raniła jej próżność. Poznał też mężczyznę, który nie mógł podejść do konfesjonału, bo nie znosił małych, zamkniętych pomieszczeń. Mała budka kojarzyła mu się z trumną i nie mógł w niej swobodnie oddychać. Ludzie są rozmaici. Ksiądz musi być cierpliwy i wyrozumiały.

Kapłana cieszyła gorliwość i zapał Miguela. Biedak tak bardzo starał się przystosować do surowego życia bractwa.

Wziąwszy to wszystko pod uwagę, Franciszek postanowił iść z dawnym służącym do miejsca, które Miguel nazwał Palazzo Morini.

Hrabina przyjęła go z dyskretną radością. Nie kryła żalu, kiedy odmówił skosztowania wina i smakołyków, które mu zaproponowała. Mówiła o przeszłości, o małżeństwie z hrabią Morinim. Pod wieloma względami był to wspaniały człowiek, lecz w gruncie rzeczy nigdy jej nie rozumiał. Nie umiał zajrzeć w głąb jej duszy… Teraz wiodła smutne życie. Przyjaciele – owszem, wręcz w nadmiarze. Co jednak począć, kiedy kobiety to kocice, a mężczyźni – wszyscy tacy sami. Chcą jak najwięcej zagarnąć dla siebie. To cudowne, że są jeszcze tacy ludzie jak ojciec Franciszek, którzy wiodą nienaganne życie… Może choć jeden kieliszek wina? Wielka szkoda, trunek jest wyśmienity, z winnic Frascati. Butelkę otrzymała od księcia Urghino. To miły, młody mężczyzna, niezwykle elegancki, kobiety zakochują się w nim na lewo i prawo. Wiedziała, jak sobie radzić z takimi kapryśnymi lekkoduchami. Ofiarował jej pierścionek z szafirem. Podarunek niewiele dla niej znaczył, choć niegdyś klejnot należał do jego matki. Był ładny, prawda?

Franciszek jej przerwał. Przyszedł wysłuchać spowiedzi.

Ależ oczywiście. Po prostu niełatwo jej bez ogródek zacząć opowiadać o takich problemach. Mężczyźni są tacy bezpośredni. Nawet księża niekiedy nie dostrzegają jej wrażliwości. Nie mogłaby, stanowczo nie potrafiłaby wyspowiadać się księdzu, którego ledwie zna i który nie zna jej ani trochę. Musi mieć poczucie, że jest rozumiana.

Już się czuła lepiej, wystarczyła sama jego obecność. Jest taka kojąca…

Franciszek ponownie jej przerwał. Czy się przygotowała? Czy zrobiła rachunek sumienia?

Nie zrobiła. Nie potrafiła dokonać tego w samotności. Będzie jej musiał dopomóc – niech jej da czas na przygotowanie. Minęło tyle czasu od ostatniej spowiedzi… Cieszyła się, że ojciec Franciszek jest szlachcicem, co przecież widać na pierwszy rzut oka. To znacznie ułatwia sprawę…

Każdy ksiądz jest szlachcicem, zważywszy na jego szlachetne intencje i dystans do codziennego świata, oznajmił Franciszek. Z pewnością nie ma dla niego znaczenia szlachetne urodzenie.

Ach, tak, tak. Wiedziała o tym, niemniej istnieje zasadnicza różnica między zwykłym, przeciętnym księdzem i ojcem Franciszkiem. Tylko osoba z godnego rodu może ją zrozumieć, chociaż jej mąż tego nie potrafił.

Gdy ujrzała ojca Franciszka na ambonie, z miejsca wiedziała, że jest właśnie tym mężczyzną, tym księdzem, który potrafi jej dopomóc.

Te piękne dłonie. Któryś z wielkich malarzy powinien namalować je jako dłonie Chrystusa…

Chwyciła go za ręce.

Zapłonął gniewem, nie pod wpływem jej dotyku, lecz porównania, którego ośmieliła się wygłosić.

Otworzył usta, by jednoznacznie oznajmić, co sądzi o jej uwadze, lecz zauważył, że pochyla się ku niemu, na jej wymalowanej twarzy widnieje uśmiech, a nozdrza pożądliwie falują.

Gwałtownie wyszarpnął dłonie z jej uścisku.

– Przybyłem uwolnić cię od grzechów – rzekł wstając. – Nie po to, by dokładać do nich następne.

Ruszył do drzwi.

Śmiech rozczarowania, który usłyszał za plecami, sprawił, że ponownie się odwrócił.

– Żałuj za grzechy! – zagrzmiał. – Żałuj. Okaż skruchę!

Wyszedł.

Ogarnęło go takie wzburzenie, że nawet nie zauważył mężczyzny, stojącego w drzwiach naprzeciwko. Był to ojciec Pedro de Castilla, stronnik brata Mainardiego.

***

Następnego dnia w Rzymie zahuczało od plotek. Grupa obcych duchownych ośmieliła się insynuować rozmaite kłamstwa ojcu Mainardiemu. Wszyscy wiedzieli, że ten wybitny orator jest człowiekiem świętym, podziwianym i szanowanym przez największe osobistości. Uznano, że przez obcych przemawia zazdrość, zawiść. A może chodziło o coś gorszego: ci ludzie usiłowali zamydlić innym oczy, oskarżając ojca Mainardiego, bo sami głosili herezje. Na dodatek byli dwulicowi. Jednego z nich widziano, jak wychodził z domu znanej kurtyzany, Vanozzy Morini, kobiety, która zmieniała kochanków równie często, jak suknie.

Należało oczekiwać tego typu zarzutów, lecz ojciec Ignacy zadał sobie trud, by sprawdzić, czy któryś z jego podopiecznych naprawdę spotkał się z tą kobietą, choćby na kilka minut.

Wstrząśnięty Franciszek opowiedział mu całą historię ze szczegółami.

– Postąpiłeś nierozważnie – zganił go Ignacy surowo. – Przed wizytą w domu tej kobiety powinieneś był dowiedzieć się o niej jak najwięcej.

Następnie przystąpił do przesłuchiwania Miguela Landivara.

Dawny służący Franciszka przez chwilę wysłuchiwał stawianych mu zarzutów. Zamiast przeprosić, wpadł jednak we wściekłość. Bełkocząc i zacinając się, oskarżył Ignacego, Franciszka i wszystkich członków bractwa o to, że go nienawidzą i szukają wad we wszystkim, co robi.

– Miałbym ochotę powiedzieć głośno, co o was myślę! – ryczał.

Ignacy z lodowatym chłodem nakazał mu opuścić dom.

– I tak wychodziłem! – wrzasnął Landivar. – Zresztą, wiem dokąd pójdę. Jeszcze o mnie usłyszycie! Wy wszyscy…

Ogarnęła go taka furia, że gdy tylko znalazł tymczasowe mieszkanie, usiadł i napisał list do Ignacego. W piśmie oznajmił, że Ignacy doprowadził Don Francisca do ruiny. Tylko Ignacy ponosił odpowiedzialność za ogłupienie Don Francisca i wciągnięcie go do żałosnej zbieraniny żebraków, gdy ten miał szansę zrobić fantastyczną karierę. On – Landivar – nie mógł dłużej bezczynnie się temu przyglądać. Hrabina Morini była wspaniałą damą o doskonałych koneksjach. Dzięki niej Don Francisco mógł dotrzeć do wpływowych ludzi, a potem zostać prałatem, biskupem, a może nawet wielkim kardynałem, gdyby tylko wiedział, jak korzystać ze sposobności. Ale nie, on musiał obrazić biedną kobietę i powrócić do żebraczego życia. Było za późno na wyrwanie go z uścisku Ignacego, ale on, Landivar, miał jeszcze szansę w porę się wycofać.

Ignacy spokojnie odłożył list w bezpieczne miejsce. Któregoś dnia mógł się okazać przydatny.

Wkrótce przekonał się, że Landivar nie rzucał słów na wiatr, utrzymując, że wie, dokąd pójdzie.

Dołączył do obozu Mainardiego i wkrótce Rzym obiegła następna, potężna fala pogłosek. Ludzie szeptali, że ten cały Ignacy to zwykły skazaniec, zbiegły z więzienia, w którym siedział już kilka razy. Udawał świętego, a w gruncie rzeczy jego nauki co rusz wywoływały starcia z Inkwizycją: w Alcali, w Salamance, w Paryżu, wszędzie. Nawet w Wenecji dochodziło do dramatycznych scen.

Ludzie zaczęli zadawać sobie pytania, czy do takich ludzi bezpiecznie jest posyłać dzieci po nauki w sprawach wiary. Wiele dzieci nie wróciło na zajęcia.

***

Benedetto Conversiniego, burmistrza Rzymu, niespecjalnie uradowały odwiedziny bladego, łysego, kulejącego księdza w starej, czarnej sutannie. Rzecz jasna, miał świadomość, kim jest ojciec Ignacy – Rzym huczał od plotek o nim. Dzięki temu wizyta duchownego nabrała wymiaru ciekawostki. Burmistrz ani myślał jednak angażować się w spory i wzajemne oskarżenia teologiczne, zwłaszcza że Mainardi miał przyjaciół na wysokich stanowiskach.

Uspokoił się już po paru zdaniach, wypowiedzianych przez bladego, niskiego mężczyznę. Jeden dżentelmen, hiszpański szlachcic, poinformował drugiego dżentelmena o pewnej drobnej, honorowej sprawie. Chodziło o to, że nie godzi się oskarżać kogoś za jego plecami. Niech ludzie, którzy oskarżają jego i jego przyjaciół, wystąpią otwarcie, tu i teraz. Jakkolwiek patrzeć, Conversini to kompetentny przedstawiciel władzy, który powinien zajmować się także tego typu zagadnieniami. Kim dokładnie są oskarżyciele?

Conversini odchrząkiwał i wzdychał. W takich sprawach niełatwo jest wskazać konkretnego człowieka. Można jednak wymienić z nazwiska ojców Mudarrę i de Castillę, jak również jegomościa o nazwisku Landivar, który najwyraźniej na prawo i lewo podkreśla, że wie wszystko o bractwie, a także konkretnie o ojcu Ignacym. Spora część tego, co opowiadali obaj księża, opierała się na informacjach uzyskanych od tego człowieka, Landivara. Sami to przyznawali.

Ojciec Ignacy zasugerował grzecznie lecz uparcie, że należałoby go skonfrontować z Landivarem. Conversini przytaknął, nie kryjąc ulgi. Na szczęście Landivar nie miał żadnych przyjaciół, którzy mogliby komukolwiek zaszkodzić.

Burmistrz nie wiedział, że rozmawia z genialnym strategiem. Nie miał też pojęcia, że konfrontacja z Landivarem to ledwie preludium, pierwszy wystrzał armatni w batalii, a łagodny, niepozorny człowiek przed nim z zegarmistrzowską precyzją opracował i przemyślał następne pół tuzina ruchów.

Landivar stawił się na wezwanie. W trakcie rozmowy pysznił się i wykrzykiwał swoje racje, a po upływie pół godziny zaprzeczył sobie tyle razy, że kompletnie zdyskredytował własne zeznanie. Na koniec ojciec Ignacy z zimną krwią przedstawił list od Landivara, z którego jednoznacznie wynikało, że autor żywi urazę do adresata, i że to on usiłował – całkowicie na próżno – doprowadzić do powstania przyjacielskich relacji między ojcem Franciszkiem Xavierem i słynną hrabiną Morini.

Conversini rozprawił się z niegodziwcem natychmiast i bez skrupułów. Z miejsca wygnał go z Rzymu, głęboko przekonany, że za jednym zamachem upolował dwa ptaki: zaspokoił żądania ojca Ignacego i zarazem usunął z drogi świadka, którego osobowość i poczynania mogły tylko zaszkodzić stronnictwu Mainardiego.

Kiedy tylko Landivar opuścił Wieczne Miasto – blady ze wściekłości, z przekleństwami na ustach – ojciec Ignacy zażądał konfrontacji z Mudarrą i de Castillą.

Conversini nie mógł jednoznacznie odmówić, podobnie jak nie mogli tego uczynić obaj hiszpańscy księża. Obrali jednak odmienną taktykę: najzwyczajniej wszystkiemu zaprzeczali. Nigdy nic nie powiedzieli. Nigdy nic nie zrobili. To wcale nie ich wina, że jakieś osobliwe i być może całkiem bezpodstawne pogłoski krążą po mieście. Niejaki Miguel Landivar w rzeczy samej skontaktował się z nimi i wygłosił kilka opinii, lecz nigdy go nie zatrudniali, ani nawet nie mieli takiego zamiaru. Przeciwnie: był członkiem bractwa, skupionego wokół ojca Ignacego. Oni nie mieli z nim nic wspólnego. Innymi słowy, wywijali się jak piskorze.

Z konfrontacji nie wynikło nic konkretnego. Rzecz jasna, Conversini skorzystał ze sposobności, by zamknąć całą sprawę i nie wdawać się w niepotrzebne konflikty ze stronnictwem Mainardiego. Nawet papież przyjmował tego ostatniego i powiadano, że ma słabość do jego daru elokwencji.

Ojciec Ignacy doskonale wiedział, że na tym etapie nie wolno mu składać broni. Jeśli on i jego przyjaciele nie odzyskają honoru oraz dobrego imienia, a społeczeństwo nie nabierze przekonania, że nadal hołdują dotychczasowym wartościom, cała praca duchownego pójdzie na marne. Dzieci nadal trzymano z dala od podopiecznych ojca Ignacego. Tu i tam upowszechniano sprytne, subtelne pogłoski, szkodzące bractwu. Od czasu do czasu zdarzały się także otwarte ataki. Niektórzy wygłaszali opinie o „tych obcych księżach”, twierdząc, że za głoszenie herezji należy ich spalić na stosie lub powiesić na szubienicy.

Na próżno ojciec Ignacy próbował naciskać na Conversiniego i przekonywał go o konieczności wszczęcia oficjalnego dochodzenia. Jego ekscelencja burmistrz właśnie tego najbardziej chciał uniknąć.

Nadeszła więc pora na wytoczenie najcięższych dział.

Ojciec Ignacy zmobilizował siły wsparcia. Niezwłocznie napisał listy do biskupów diecezji, w których pracował wraz z towarzyszami: do Alcali, Salamanki, Wenecji, Vicenzy, Bolonii i Padwy. Listy otrzymali dyrektorzy szpitali, kanclerze biskupi i wpływowe osoby świeckie w sześciu miastach i miasteczkach. W każdym liście znajdowała prośba o wyrażenie opinii na temat charakteru, moralności i sposobu nauczania podopiecznych ojca Ignacego.

Do Ojca Świętego skierowano wędrowną jednostkę, złożoną z Layneza i Favre’a, którzy otrzymali zadanie przekonania głowy Kościoła do ich sprawy. Papież Paweł III właśnie osiągnął jeden z najważniejszych celów – doprowadził do zawarcia dziesięcioletniego pokoju między cesarzem a królem Francji – i zażywał odpoczynku we Frascati. Obiecał gościom, że wszystko będzie dobrze, lecz mijały tygodnie i nic się nie zmieniało.

Tymczasem Ignacy poznał kardynała Contariniego, człowieka wielkiej wiary, i niemal natychmiast obaj się zaprzyjaźnili. Ku radości Ignacego, Contarini przystał na jego propozycję poddania się ćwiczeniom.

Kiedy stało się jasne, że Laynezowi i Favre’owi nie udało się skłonić papieża do działania, Ignacy sam przystąpił do przygotowań, mających na celu umówienie się na spotkanie z Ojcem Świętym. Udało mu się dopełnić formalności ponownie dzięki pomocy grubego doktora Ortiza. Był czas (niezbyt odległy), kiedy Inkwizycja z Salamanki dostrzegła uchybienia w jego nauczaniu i słono za to zapłaciła: mowa obrończa, wygłoszona przez oskarżonego, trwała niemal trzy godziny i w gruncie rzeczy była kazaniem teologicznym. Paweł III również nie miał szczęścia. Ignacy skrupulatnie opowiedział mu nie tylko historię własnego przypadku, lecz także wszystko to, co doprowadziło do zaistnienia konfliktu. Mówił szczegółowo i precyzyjnie, a opowieść w większej części obejmowała jego własne dzieje. Wyjaśnił drobiazgowo, jakiego rodzaju kłopotów doświadczył w kontaktach ze Świętym Oficjum w Alcali, Salamance, Paryżu i Wenecji. W historii papiestwa z pewnością rzadko się zdarzało – może nigdy – żeby Ojciec Święty był tak starannie wprowadzony w detale sprawy, która z jego punktu widzenia musiała sprawiać wrażenie niezwykle błahej. Paweł, niezbyt cierpliwy z natury, słuchał i coraz wyraźniej widział, że problem nie dotyczy wyłącznie Mainardiego.

Na dodatek czuł, że Ignacy opowiada mu to wszystko po to, by oczyścić przedpole do nieuchronnego ataku. Chciał mieć swobodę działania, zabezpieczyć się przed wrogimi podszeptami oraz kalumniami, ciskanymi przez przeciwników. Także Paweł, podobnie jak wszyscy perspektywicznie myślący ludzie, którzy zetknęli się z Ignacym, wiedział, że w tym sporze nie ma mowy o zachowaniu neutralności. Można było opowiedzieć się za Ignacym lub przeciwko niemu. Trzecia droga nie istniała.

W takiej sytuacji papież wydał burmistrzowi Conversiniemu polecenie wszczęcia oficjalnego dochodzenia.

Wkrótce zaczęły napływać odpowiedzi na liczne pisma, rozesłane przez Ignacego. Biurko burmistrza ugięło się pod ciężarem listów pochwalnych od biskupów, kanclerzy biskupów, księży, braci zakonnych i zwykłych śmiertelników. Intensywność reakcji dała burmistrzowi pretekst do dodatkowego spowolnienia pracy. Swoją postawę zmienił dopiero wtedy, gdy kardynał Contarini wkroczył do jego urzędu i zażądał sprawozdania z postępów dochodzenia.

Co ciekawe, praktycznie wszyscy członkowie Świętego Oficjum, przed którymi Ignacy musiał wcześniej udowadniać niewinność, przypadkowo znajdowali się w Rzymie. Figueroa z Alcali, Mateusz Ori z Paryża, doktor Gaspar de’Dotti z Wenecji, nie wspominając o doktorze Ortizie. Osobistości te chętnie przybyły, żeby złożyć zeznania i dać świadectwo prawdzie.

Przed tak imponującą grupą świadków i w zetknięciu z pokaźnym zbiorem dokumentów, „mainardziści” zaczęli się wycofywać, z początku niechętnie, krok po kroku, potem coraz szybciej i szybciej.

Podano do publicznej wiadomości oficjalny werdykt burmistrza, który uznał za bezpodstawne i fałszywe wszelkie pogłoski i oskarżenia na temat „iñigistów”. W swoim oświadczeniu podkreślił, że ich życie, moralność i nauczanie zasługują wyłącznie na pochwały i zachęcił wszystkich wiernych do uznania Ignacego i jego towarzyszy za dobrych i uczonych księży. Mainardi w popłochu odwołał najbliższe kazanie i w niedługim czasie opuścił Rzym oraz Włochy. Dzieci szybko powróciły na lekcje katechizmu, a pozycja „iñigistów” trwale się wzmocniła.

Kilka tygodni po zwycięstwie, ojciec Ignacy wreszcie odprawił swoją pierwszą Mszę świętą. Uczynił to w kaplicy Żłóbka kościoła Santa Maria Maggiore, w dzień Bożego Narodzenia.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Rozniecić ogień.