Rozdział trzynasty. Nowi przyjaciele Filomeny

Rzecz jasna, wieść o przybyciu świętej Filomeny rozprzestrzeniła się niczym pożar – to znaczy o przybyciu jej relikwii w małej szkatułce – i wkrótce każdy domagał się szczegółów. Kim tak właściwie była ta nowa święta? I dlaczego byłem teraz taki przekonany, że żaden inny mieszkaniec niebios nie stał za nawróceniami i uzdrowieniami, które miały miejsce w Ars?

– Filomena to mała męczennica, która żyła w pierwszym wieku – wyjaśniłem. – Niewiele o niej wiadomo, poza tym, że oddała życie za wiarę, kiedy miała około czternastu lat.

– Gdzie zginęła, ojcze?

– W Rzymie. Jej grób został odkryty około trzydziestu trzech lat temu, chociaż dopiero od niedawna świat zaczyna czegoś więcej się o niej dowiadywać.

– A jak zginęła?

– Zapewne została przebita strzałą.

– Czy masz prawdziwą relikwię?

– Tak, w rzeczy samej. Podarowała mi ją panna Paulina Jaricot.

– Ta dama z Lyonu, która założyła Dzieło Rozkrzewiania Wiary?

– Właśnie ta.

– Ona musi być bardzo oddana świętej Filomenie.

– Och, tak.

– Czy powiesz nam dlaczego, ojcze?

– Ponieważ Filomena uleczyła ją z poważnej choroby tak prędko i całkowicie, że papież i jego kardynałowie byli naprawdę zadziwieni. Tak naprawdę to właśnie to uleczenie przyczyniło się do kanonizacji Filomeny.

– A ty, ojcze, czy ty naprawdę wierzysz, że święta Filomena zamierza dokonać wielkich rzeczy w Ars?

Uśmiechnąłem się.

– Czy w to wierzę? Moje dzieci, ja to wiem!

Ale chociaż bardzo kochałem Filomenę, nie uważałem za konieczne wyjaśniać jednego z powodów mojego ogromnego ufania jej – a mianowicie tego, że kilka razy Bóg pozwolił jej pojawić się przede mną w całej jej niebiańskiej piękności i że niedawno zawarliśmy cudowną umowę: iż kiedykolwiek do Ars przybędzie ktoś, kto pragnie zostać uleczony z jakiegoś schorzenia, poślę go, by pomodlił się przed relikwią mojej małej pomocnicy. Zaś ona, jeżeli taka będzie wola Boża, wyleczy tę osobę. Co więcej, to ona weźmie na siebie zasługę za uzdrowienie i tym samym ocali mnie przed krępującym rozgłosem.

„To powinno pozostać sekretem znanym tylko nam dwojgu”, stwierdziłem. „Gdyby inni się dowiedzieli, to by wszystko zepsuło.”

Tak jak miałem nadzieję, Filomena zyskała niezliczonych przyjaciół w Ars i nim nastał rok 1837, w kościele w wiosce poświęcono jej śliczną, nową kaplicę. Jakiś czas wcześniej zamówiłem piękny posąg małej świętej i teraz widok tłumów pielgrzymów modlących się przed nim o każdej porze dnia i nocy nie był niczym niezwykłym. A przy jej ołtarzu rozrastał się zbiór kul, okularów i przeróżnych innych pomocy, niepotrzebnych już więcej tym, których uzdrowiła młoda męczennica.

Jednak chociaż cieszyły mnie te dowody wstawiennictwa Filomeny, jednocześnie coś mnie niepokoiło.

– Mała Święta, czy nie mogłabyś czynić swoich cudów gdzieś indziej niż w Ars – zapytałem któregoś dnia. – Jeżeli nie będziemy ostrożni, niektóre dobre dusze zaczną wierzyć, że to ja przykładam do nich ręki, tak jak wierzyli wcześniej. A wtedy zupełnie nie będę miał spokoju. Już widziałem, jak ludzie spoglądają na te kule i laski, a potem wskazują na mnie i szepczą…

W przepięknie prosty sposób, tak jak to czynią święci, Filomena odezwała się do mnie w głębi mojego serca.

– Dobrze, ojcze – powiedziała. – Poproszę Boga, żeby pozwolił, by w przyszłości uzdrowienia zdarzały się gdzieś indziej.

Moja mała pomocnica dotrzymała słowa. Ludzie całymi setkami przybywali do Ars, udawali się do spowiedzi, otrzymywali Komunię świętą, modlili się przed ołtarzem Filomeny, po czym stwierdzali, że ich prośby zostały wysłuchane po powrocie do domu albo nawet jeszcze w drodze powrotnej – ale nie w Ars. I to jakże różne prośby! „Filomenie nic nie zostaje odmówione”, te słowa stały się jednym z najpopularniejszych powiedzeń swego czasu.

Jednak w miarę, jak upływały lata, a sława mojej małej Świętej rozchodziła się po całej Europie i dotarła nawet do Stanów Zjednoczonych, doświadczałem pewnego smutku. Filomena kochała mnie, to oczywiste, ale odmawiała mi jednej łaski, o którą prosiłem ją wielokrotnie. Mimo że przekroczyłem już pięćdziesiąty rok życia, nie przekonała mojego przełożonego, biskupa Deviego z Belley, że pora, abym odpoczął już od moich parafialnych obowiązków.

Pewnej nocy w 1840 roku poczułem prawdziwą desperację. „Ja po prostu muszę odejść”, powiedziałem sobie. „Tłumy, zamieszanie… Och, nie ma już dla mnie spokoju w Ars! Nie mogę się modlić ani czytać, ani myśleć o Bogu, żeby ktoś mi nie przerywał…”

Było około drugiej w nocy, kiedy wymknąłem się z plebanii. Nikogo nie było w pobliżu i w ciemności ruszyłem drogą prowadzącą do Villefranche, nie zwracając niczyjej uwagi. Jakie to miało znaczenie, że nie poczyniłem konkretnych planów? Że nie wiedziałem, czy będę mnichem trapistą czy kartuzem, czy tylko pustelnikiem w jakimś ukrytym zakątku?

„Jestem wolny”, powiedziałem sobie radośnie. „Wolny, po dwudziestu dwóch latach przywiązania do parafii!”

Ale już po krótkiej chwili zaczęły mnie nachodzić różne wątpliwości. Oczywiście, winny byłem posłuszeństwo biskupowi. I naturalnie, byłem najzupełniej pewien, że w końcu udzieli mi zgody na rezygnację z funkcji proboszcza w Ars. Ale czy rozsądnie zabrałem się do tej sprawy? Bądź co bądź, uciekanie od własnych problemów zazwyczaj oznacza, że napotyka się ich jeszcze więcej, zaś jeśli otwarcie stawi się im czoła…

A potem pomyślałem, kto dzisiaj zajmie się tłumami pielgrzymów w Ars? Uciekając w ten sposób, nie dałem biskupowi dość czasu na znalezienie następcy. Być może właśnie teraz – och, co za okropna myśl! – ktoś umiera w mojej wiosce, a nie ma księdza, który by udzielił Ostatniego Namaszczenia czy pocieszył zbolałą rodzinę…

Z każdym krokiem zwalniałem po trosze. Potem, w pobliżu Les Combes, dostrzegłem przydrożną kapliczkę zwieńczoną prostym krzyżem. Przez chwilę stałem tam, wpatrując się w krzyż i rozmyślając nad jego znaczeniem. A później padłem na kolana.

– Mój Boże, przedłożyłem własną wolę nad Twoją – zawołałem. – Wybacz mi! Pomóż mi na nowo podjąć moją pracę… Twoją pracę… właśnie dziś!

Idąc żwawym krokiem, już po chwili znalazłem się z powrotem w Ars i nikomu nie opowiedziałem o swojej porannej przygodzie. Zamiast tego postanowiłem nigdy więcej nie wspominać o moim ogromnym pragnieniu samotności. Od tej pory będę wykorzystywał całą swoją siłę, by starać się służyć innym, zamiast trawić ją na niemądre fantazjowanie służące mojej własnej wygodzie. Nagle bowiem otrzymałem łaskę spoglądania poza ograniczenia ciała i krwi na bezcenny klejnot, który każdy człowiek nosi w sobie – nieśmiertelną duszę, stworzoną na obraz i podobieństwo Boga. Cóż jest cudowniejszego, pomyślałem, niż oddanie siebie samego w całkowitą służbę temu klejnotowi – w ludziach bogatych, biednych, młodych, starych – ratowanie go, kiedy wpada w bagno grzechu, obmywanie go, polerowanie, a potem zwracanie właścicielowi, pięknego i lśniącego?

„Oto moja praca – powiedziałem sobie – i praca każdego innego księdza na świecie! Och, drogi Panie, ta praca jest naprawdę fascynująca!”

Wkrótce na nowo zaangażowałem się w życie w Ars, a pragnienie zostania mnichem albo pustelnikiem schowałem głęboko w sercu. I kiedykolwiek to pragnienie dawało o sobie znać, tak że czułem się przygnieciony ciężarami wynikającymi z faktu bycia proboszczem, odnajdowałem spokój w przypominaniu sobie, że z każdym kolejnym oddechem coraz bardziej zbliżam się do pełni radości.

„Niebo”, mawiałem sobie, rozkoszując się samym brzmieniem tego słowa. „Idę do Nieba! Zobaczę Boga! Matkę Boską! Anioły i świętych! I to już niedługo! Och, czy cokolwiek może mieć znaczenie?”

Często zalecałem takie myślenie tym, którzy do mnie przychodzili – samotnym, zniechęconym, chorym.

– Wsłuchaj się w bicie swego serca, mój drogi. Każde uderzenie przybliża cię do Raju.

– Moje dziecko, nie uciekaj od krzyży, jakie zsyła ci Bóg. Przemienione w płomieniach miłości, są niczym pęki cierni wrzucone do ogniska i obrócone w popiół. Ciernie mogą być ostre, ale popiół jest delikatny.

W swojej wielkiej łaskawości Bóg zezwolił, żeby moje słowa pocieszały wiele dusz. Ale wraz z upływem czasu, wysiłek związany z wysłuchiwaniem stu lub nawet dwustu spowiedzi dziennie podkopał moje zdrowie. Wieczorem 3 maja 1843 roku, akurat kiedy rozpoczynałem parafialne nabożeństwo majowe, złapał mnie ciężki atak kaszlu i musiano mi pomóc wyjść ze świątyni.

W zatłoczonym kościele natychmiast rozległy się szepty. Miejscowy i obcy wyciągali szyje, a potem spoglądali jeden na drugiego z niepokojem. Co się stało? Czy coś złego?

– Ojciec zemdlał!

– Nie, on tylko się czymś zakrztusił.

– To prawda. Wróci za parę minut.

Ale minuty mijały, a ja nie wracałem do świątyni. Tak naprawdę nie byłem w stanie, gdyż raptem opuściły mnie wszystkie siły.

– Masz ciężkie zapalenie płuc, ojcze – powiedział lekarz, kiedy wreszcie przybył. – A co więcej, wygląda na to, że chorujesz od kilku dni. Dlaczego nie położyłeś się do łóżka?

Machnąłem ręką.

– Praca, doktorze… pielgrzymi…

– Bzdura. Mógłbyś mieć pomocnika, ojcze. Teraz będziesz musiał pozostać w łóżku przez wiele tygodni. I nawet wtedy nie będzie łatwo cię wyleczyć.

Zdawało mi się, że być może doktor się pomylił, i że nie dolega mi nic gorszego niż tylko poważne zaziębienie. Ale 6 maja, w moje pięćdziesiąte siódme urodziny, musiałem zdać sobie sprawę ze swego faktycznego stanu. Moje serce było poważnie osłabione i nie było pewności, czy kiedykolwiek znowu będę zdrowy.

Po południu 11 maja oznajmiono, że umieram. W jednej chwili jak gdyby wielka klęska spadła na Ars. Dzieci, z rozszerzonymi oczami i wystraszone, porzuciły swoje zabawy i pospieszyły do kościoła, żeby modlić się za mnie. Zaniepokojeni mężczyźni i kobiety odłożyli na bok swoje prace w polu i w domu i prędko dołączyli do dzieci. Każde miejsce kultu w kościele jaśniało od świec zapalonych w intencji mojego wyzdrowienia, a ludzie nieustannie przychodzili i wychodzili, zwłaszcza w kaplicy świętej Filomeny, skąd dobiegał wzruszający chór modlitw i szlochów osób klęczących przed relikwią naszej małej cudotwórczyni.

– Święta Filomeno, ucieczko nieszczęśliwych!

– Módl się za nami!

– Święta Filomeno, uzdrowienie chorych i słabych!

– Módl się za nami!

– Święta Filomeno, nowe światło Kościoła wojującego!

– Módl się za nami!

A pielgrzymi, którzy przebyli długą drogę, żeby się przede mną wyspowiadać? Ach, ci biedacy kręcili się po kościele i wokół niego jak zbłąkane owce, nie chcąc skorzystać z posługi księdza Lacote’a, mojego zastępcy. Wielu poniosło spory wydatek, żeby odbyć podróż do Ars. Inni mieli bardzo niewiele czasu. „Co robić?”, zapytywali z rozczarowaniem w głosie. „Czy ojciec Vianney naprawdę umiera?”

– Czterej lekarze mówią, że nie przetrzyma nocy – padała odpowiedź. – Ma bardzo słaby puls.

– Na pewno święta Filomena mogłaby go uleczyć?

– Oczywiście.

– A więc dlaczego tego nie robi?

– Cóż…

Zżerany gorączką i ledwie mogąc oddychać, wiedziałem jednak, co mówią moi dobrzy przyjaciele i jak bardzo pragną, żebym z nimi pozostał. Ponieważ stopniowo ci mieszkańcy Ars, którzy z początku mnie nie lubili – pewien młodzieniec, który uważał, że jestem zbyt surowy w kwestii tańców, gospodarze, którzy chcieli pracować w niedziele, karczmarze, którzy zachęcali do niepohamowanego picia i hazardu – wszyscy zmienili sposób myślenia i zamienili swoje czysto przyziemne potrzeby na wyższe. A skutek? Poprzez modlitwę i pokutę nasza wioska stopniowo stała się prawdziwie chrześcijańską społecznością, i teraz nie było w niej żadnych wrogów czy nieżyczliwych ludzi. Tylko diabeł nadal mnie nękał. Od czasu mojej choroby, on i jego niegodziwe duchy często gromadzili się przy moim łóżku i starali się nakłonić mnie do rozpaczy.

– Ach, oto Jan Maria Vianney, mamy go! Mamy go – skrzeczeli wstrętnymi głosami. – Jest nasz!

Jednak w nocy 11 maja zaczęła się moja prawdziwa agonia. Kiedy udzielono mi ostatniego namaszczenia, lekarz oznajmił, że zostało mi już bardzo niewiele życia. Gdy powolne i ponure bicie kościelnego dzwonu ogłaszało tę wieść, zebrałem wszystkie siły i poleciłem się świętej Filomenie oraz poprosiłem tych, którzy czuwali przy moim łóżku, żeby zadbali, by odprawiono sto Mszy świętych na jej cześć i zapalono wielką świecę w jej kaplicy. Potem z powrotem opadłem bezsilnie na poduszkę.

– Jeszcze trzydzieści czy czterdzieści minut – zauważył lekarz, badając mi puls. – To wszystko.

Chociaż wciąż byłem całkiem przytomny, nie byłem już w stanie odezwać się ani nawet się poruszyć.

„Mój Boże”, pomyślałem, a przerażenie nagle ścisnęło mnie za serce. „Czy muszę stawać przed Tobą z pustymi rękoma?”

A potem niczym przestraszone dziecko zwróciłem się do Najświętszej Panny, Królowej Anielskiej, i do świętej Filomeny. Och, gdybym tylko miał trochę więcej czasu na ziemi, żeby pracować dla dobra dusz! Żeby przygotować swoją własną duszę do lepszego wkroczenia w wieczność!

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.