Rozdział trzynasty. Historia półprawdy, cz. 1

Co do zasadniczych spraw, Kościół raduje się swoją niezmiennością. Czasami jednak bywa oskarżany o nadmierną sztywność i skostnienie, nawet w tych zewnętrznych rzeczach, które mogą podlegać zmianom. W pewnym sensie, jak sądzę, jest to rzeczywiście prawdą, jeśli rozumieć Kościół w sensie doczesnym i instytucjonalnym. Kościół nie może zmieniać się tak szybko, jak wysuwane przeciw niemu zarzuty. Czasami polemizuje z tym, co powiedziano o nim w poniedziałek, a nie zajmuje się jakimś zupełnie przeciwnym oskarżeniem wysuniętym we wtorek. Niekiedy Kościół tkwi bezradnie w przeszłości, naiwnie przypuszczając, że współczesny myśliciel wciąż myśli dzisiaj to samo, co myślał wczoraj. Kościół nie nadąża za współczesną myślą, która sama z siebie zanika, zanim ten jeszcze zdąży zadać jej kłam. Kościół jest powolny i spóźniony w tym sensie, że traktuje herezję poważniej niż herezjarcha.

Większość z nas potrafiłaby wskazać przykłady tego błędu, jeśli jest to błąd, u katolickich apologetów. Niektórzy z nich wciąż polemizują z kalwinami, chociaż nie ma już kalwinów, którzy mogliby im odpowiedzieć. Inni zakładają, iż przeciętny Anglik wyrzuca Kościołowi, że nie wierzy w Biblię, chociaż obecnie najprawdopodobniej wyrzuca mu on to, że w nią wierzy. Są tacy, którzy czują się zobowiązani uzasadniać (jeśli nie przepraszać za) wysoki status, jaki nasza teologia daje kobiecie; jak gdyby nasze feministki wciąż wyznawały poglądy Johna Knoxa na temat sprzecznych z naturą rządów kobiet (1). Są nawet i tacy, którzy usprawiedliwiają rytualizm starożytnej chrześcijańskiej hierarchii, kiedy wszyscy baptyści w Balham stali się już rytualistami. Mówiąc krótko, możemy się zgodzić, że w tym konwencjonalnym i zewnętrznym sensie katolicy są zbyt konserwatywni. Katolicyzm, w znaczeniu najzwyklejszych katolików, zasłużył na zarzut wysuwany pod jego adresem przez wielu protestantów. Katolicy byli ignorantami; nawet nie wiedzieli, że protestantyzm umarł.

Choć jednak owa zmienność cechuje wszystkie współczesne ruchy, to nie jest tak samo w przypadku poszczególnych osób. Z całą pewnością Kościół jest bardziej zainteresowany ludźmi niż ruchami. Najpodlejszy człowiek jest nieśmiertelny, a najpotężniejszy ruch doczesny, żeby nie powiedzieć chwilowy. Jednak nawet w sensie świeckim i społecznym można zauważyć tu istotną różnicę. W ciągu stulecia herezje następują po sobie bardzo szybko, ale już wolniej w życiu jednego heretyka, a jeszcze wolniej herezjarchy; chyba że jest całkowicie nieodpowiedzialnym głupcem. Ale wielki herezjarcha rzadko kiedy jest aż takim głupcem. Wielki herezjarcha zwykle trzyma się swojej wielkiej herezji, nawet jeśli jego własny syn zwykle ją porzuca. Nowe niebo i nowa ziemia są na ogół wystarczająco nowe, by przetrwać jedno życie. Kosmos nie zawali się przez dwadzieścia do trzydziestu lat. W każdym razie człowiek, który go stworzył, nie przyzna, że się zawalił. Krótko mówiąc, chociaż modne filozofie są zadziwiająco zmienne, jeśli popatrzeć ogólnie na historię, to poszczególni filozofowie są stali. Całe swoje życie postawili na jedną teorię, można by rzec – na jedną myśl. Są wierni swoim maniom; uwierzyli w nie jako pierwsi i prawdopodobnie ostatni.

I tak dochodzę do miejsca, w którym nie mogę uniknąć pewnego egotyzmu. W prasie używa się pewnego strasznego i godnego ubolewania wyrażenia; wyrażenia, które prawdopodobnie znaczyło coś, kiedy pojawiło się wśród nonkonformistów. Utrzymuje się ono jednak, a nawet bujnie pleni, wśród tych nonkonformistów, którzy nie mogą się zgodzić nawet z nonkonformistyczną religią. Mam na myśli rozdzierający serce zwyczaj powtarzania, że ten i ów pisarz lub mówca ma „przesłanie”. Jest to rzecz jasna jedynie przykład używania konwencjonalnych wyrażeń bez oglądania się na ich treść i zamieniania wszystkich zdań na ciąg martwych słów. Taki jest chyba główny skutek obowiązkowej edukacji i nieograniczonego druku. Huxley ma przesłanie; Haeckel ma przesłanie; Bernard Shaw ma przesłanie. Wystarczy tylko zadać logiczne pytanie: „Od kogo?”, aby podnieść tysiąc problemów, o których nigdy nie pomyślano. Typowe dla całego tego zamętu jest to, że ta sama osoba, która twierdzi, że Haeckel ma przesłanie, prawdopodobnie za chwilę stwierdzi, że jest on również całkowicie oryginalnym myślicielem. Tak czy owak, można powątpiewać, czy ów profesor pragnie być uważany za gońca. W każdym razie nikt z nas nie pragnie gońca, który wymyśla treść przekazywanej wiadomości. To prawda, że profesor Haeckel może zmienić tę treść według swojego uznania, skoro rysuje embriony dokładnie tak, jak mu się to podoba. Na ogół jednak człowiek mający przesłanie jest tylko posłańcem, a określenie tym słowem religijnego lub moralnego nauczyciela z pewnością jest bardzo radykalnym, a nawet niezwykłym potwierdzeniem danego mu bezpośrednio od Boga natchnienia. Mówienie, że przeciętny współczesny moralista ma przesłanie jest pomieszaniem pojęć. Mówienie, że ateista ma przesłanie jest logiczną sprzecznością.

Wielbiciele takiego człowieka są poważniejsi, gdy twierdzą, że jest on oryginalny. A jednak prawda jest taka, że oryginalność to jedyna cechą, której ci oryginalni ludzie nigdy nie mają. Prawie nigdy nie zaczynają od początku ani nawet sami nie próbują być początkiem. Ci rewolucjoniści są zawsze w dosłownym sensie reakcjonistami, to znaczy zawsze przeciw czemuś reagują. I tak Tołstoj reagował przeciw współczesnemu militaryzmowi i imperializmowi, a Bernard Shaw przeciw współczesnemu kapitalizmowi i konwencjonalizmowi. Tołstoj nie miałby co robić w świecie prawdziwie pokojowych wieśniaków. Bernard Shaw nie ma tak naprawdę nic do powiedzenia w świecie bolszewizmu i równo podciętych włosów, oprócz tego, że jego ruch zaszedł o wiele dalej niż on sam sobie tego życzył. Żaden z nich nie jest jednak oryginalny w sensie rozpoczynania u początku, jak ktoś, kto chce stworzyć świat. Nie jest więc łatwo znaleźć odpowiednie określenie dla tego rodzaju intelektualnego indywidualizmu, a te obecne są bardzo niezdarne, bez względu na to, czy ludzie, którzy je używają, mówią o przesłaniu, o oryginalności, czy też wznoszą się na wyżyny gwiezdnego absurdu, mówiąc o oryginalnym przesłaniu. Można by jednak bardziej skromnie i precyzyjnie zasugerować – o co też tak naprawdę tym ludziom chodzi – że owi intelektualni przywódcy mają coś do powiedzenia. Posiadają potrzebne i niedostrzegane prawdy, które trzeba wyjaśnić, a oni sami są świetnie przygotowani do ich wyjaśnienia.

[brak tekstu w oryginalnych źródłach]

obiektywny argument, to prawda, że kiedyś byłem zagrożony tego rodzaju indywidualnym rozróżnieniem. W swoim czasie niektórzy łudzili się, że mam przesłanie. Nie wiem, czy ktoś posunął się aż tak potwornie daleko, by nazwać je oryginalnym przesłaniem. Myślę, że nie będzie to zwykłą próżnością, gdy powiem, że chyba rzeczywiście udało mi się dać początek czemuś, co nazywa się przesłaniem, jednemu z tych wielkich współczesnych przesłań od nikogo do wszystkich, docierającemu do jednej na dziesięć milionów osób. Możliwe, że znalazłem pewien sposób na wyrażenie siebie w pewnej małej intelektualnej sekcie, złożonej z tych, którzy byli skłonni sądzić, przez około dziesięć lat, że podtrzymuję nową albo niedostrzeganą prawdę. Innymi słowy, tego, co jak sądziłem, miałem do powiedzenia, było bardzo niewiele. Istniało jednak realne niebezpieczeństwo, że stanie się to kompletną filozofią. Tylko miłosierdziu Boga zawdzięczam uniknięcie tej katastrofy; prawdą jest też, że już w tamtym czasie w moim umyśle, tak jak w umyśle każdego, tkwiło coś, co podpowiadało mi, że pragnę nie nowej prawdy albo niedostrzeganej prawdy, ale prawdy. A gdybym uczynił ze swojej pojedynczej prawdy system, tak jak współcześni pionierzy, dałbym jej ni mniej, ni więcej, tylko sposobność przeobrażenia się w fałsz. W chwili, gdy stałaby się ona kompletną filozofią, okazałaby się niekompletną filozofią.

Omawiam tu własny przypadek tylko dlatego, że znam go najlepiej. Sądzę jednak, że morał może wyciągnąć z niego wiele osób, które obawiają się, że religia katolicka zagraża pojedynczym ideom, ponieważ może je wchłonąć.

Kiedy po raz pierwszy czytałem kieszonkowy katechizm, moją uwagę przykuło sformułowanie, które dokładnie streszczało i precyzowało – na wyższym poziomie – coś, co próbowałem uświadomić sobie i wyrazić, zmagając się z sektami i kierunkami myślowymi czasów mojej młodości. Było to stwierdzenie, że dwoma grzechami przeciw nadziei są zuchwałość i rozpacz. Odnosiło się ono oczywiście do najwyższej ze wszystkich nadziei i dlatego najgłębszej ze wszystkich rozpaczy, ale wszyscy wiemy, że te świetliste tajemnice mają swoje cienie tu na ziemi. To, co jest prawdą o najbardziej mistycznej nadziei, jest tak samo prawdą o najzwyklejszej ludzkiej radości i odwadze. Herezje, które w moich czasach atakowały ludzkie szczęście, były wszystkie odmianami zuchwałości albo rozpaczy, nazywanymi we współczesnej kulturze odpowiednio optymizmem i pesymizmem. A gdybym chciał napisać autobiografię w jednym zdaniu (mam nadzieję, że nigdy nie napiszę dłuższej), to powiedziałbym, że moje życie literackie rozpoczęło się w czasach, gdy ludzie tracili szczęście przez rozpacz, a skończyło na czasach, gdy tracą je przez zuchwałość. Zacząłem samodzielnie myśleć mniej więcej wówczas, gdy wszelkie myślenie miało prowadzić do rozpaczy czy też tak zwanego pesymizmu. Podobnie jak inne wspomniane osoby byłem jedynie reakcjonistą, bo moja myśl była zwykłą reakcją; ale była to reakcja, którą wówczas byłbym skłonny nazwać optymizmem. Mam nadzieję, że czytelnik wybaczy mi, jeśli wyjaśnię teraz, jak to się stało, że zacząłem nazywać ją w bardziej inteligentny sposób.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Mowa o pamflecie Johna Knoxa First Blast of the Trumpet Against the Monstrous Regiment of Women (1558), skierowanym przeciw regentce Szkocji Marii de Guise i królowej Anglii Marii I Tudor, w którym autor przekonuje, że kobiety nie mogą sprawować władzy nad mężczyznami.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Nawrócenie i magia.