Rozdział trzynasty. Boże Narodzenie w listopadzie

To absurd! Na pewno. Wiem dobrze. A jednak kiedyś tak było. W 1956 roku w Niemczech. Burmistrz Stuttgartu był na nadzwyczajnym zebraniu razem ze swymi sekretarzami i radnymi, gdy jeden z woźnych zawiadomił go, iż pewien pan – pomimo jego protestów – chce koniecznie rozmawiać z nim osobiście.

– Ten biedak jest strasznie zdenerwowany. Podobno jego córeczka…

– Proszę go wprowadzić – zezwolił burmistrz, aby za chwilę dowiedzieć się o szczególnym wypadku.

– Panie burmistrzu – mówi Kurt Beck, z trudem powstrzymując łzy. – Proszę mnie wysłuchać. Dla pana to drobiazg, dla mnie… Proszę o zezwolenie na ścięcie w parku miejskim jakiegoś małego świerczka, bym mógł przygotować choinkę.

– Choinkę? Czy to była tak gwałtowna sprawa, żeby przerywać mi posiedzenie? A poza tym przecież to dopiero listopad, panie Beck! Czy pan zdaje sobie sprawę, że cały miesiąc dzieli nas od świąt?

– Wiem doskonale, ale moja Urszulka nie może czekać. Jest chora na białaczkę i lekarze twierdzą, że pójdzie do nieba, zanim Dzieciątko Jezus zejdzie na ziemię. Chyba że zdarzy się jakiś cud.

– Och, strasznie mi przykro.

– Panie burmistrzu, robiliśmy wszystko, by uratować naszą Urszulkę. Wydaliśmy wszystkie pieniądze. Zasięgaliśmy rady nawet u jakiegoś specjalisty amerykańskiego, ale Urszulka skazana jest na śmierć. A ma dopiero pięć lat! Taka wesoła, ruchliwa i zdrowa do niedawna…

– Tak, ta straszna choroba krwi nie liczy się z niczym. Proszę mi wierzyć. A jeżeli chodzi o choinkę…

– To lekarze poddali mi tę myśl. Powiedzieli: Panie Beck, nie możemy pana oszukiwać. Nie ma nadziei. Dobrze by było sprawić Urszulce ostatnią radość. Ona nie wie, że nie doczeka Gwiazdki. Czeka tu na ziemi na Dzieciątko i nie wie, że to ona sama pójdzie do Niego i zamieszka razem z Nim pośród aniołków. Dlatego weźcie ją do domu i urządźcie wcześniej Gwiazdkę, ostatni raz razem z córeczką. A prawdziwe Boże Narodzenie Urszulka będzie uroczyście i radośnie obchodzić już tam, w niebie.

Pan Kurt nie mógł mówić. Płacz ściskał go za gardło.

Burmistrz i jego współpracownicy byli wzruszeni. Krótka chwila milczenia. A potem burmistrz powiedział do pana Kurta:

– Jeżeli chodzi o mnie, zrobię wszystko, co w mojej mocy.

Będzie pan miał wspaniałą choinkę…

A do portiera powiedział:

– Proszę zawołać leśniczego.

Gdy ten zjawił się, zarządził:

– Proszę kazać wyciąć najpiękniejszy świerk ze szkółki drzewek i zanieść go do domu pana Kurta Becka. Będzie to najwspanialsza choinka w Stuttgarcie.

– Choinka w listopadzie?

– Tak, proszę się pospieszyć. I niech mała Urszulka nie dowie się o tym wcześniejszym terminie Bożego Narodzenia.

Jakże trudno było rodzicom Urszulki nie okazywać strasznego bólu. Uśmiechali się w jej obecności i z wielką miłością przygotowywali dla niej tę listopadową choinkę. Tę choinkę, która miała być wyrazem radości, a która towarzyszyła oczekiwaniom na zbliżające się rozstanie z córeczką na zawsze.

Gdy nadeszła Gwiazdka Urszulki, w domu Becków panował klimat naprawdę Bożonarodzeniowy. Świeczki, mieniące się różnokolorowe ozdoby choinkowe, podarki. Gdy członkowie rodziny składali sobie życzenia, wokół rozlegała się – jak każdego roku – urocza melodia „Cicha noc”. Urszulka też śpiewała. Głosik jej stapiał się z głosami rodziców. Nie zauważyła jednak, że drżenie ich głosów nie było spowodowane wyłącznie wzruszeniem, ale przede wszystkim cierpieniem.

To niewinne kłamstwo zdołali przedłużyć również mali przyjaciele i sąsiedzi, którzy przyszli, by przeżyć wspólnie tę nietypową Gwiazdkę Urszulki. Bawili się z nią, cieszyli razem, jak gdyby to było prawdziwe Boże Narodzenie. Trochę tylko zafrasowali się, gdy Urszulka spytała:

– No a śnieg? Kiedy spadnie? Czy zapomniał, że to już Gwiazdka?

Urszulka nie wiedziała, że gdy spadnie śnieg i gdy we wszystkich domach rozbłysną choinki z okazji prawdziwej Gwiazdki, ona sama uśmiechać się już będzie z nieba, gdzie panuje nieustanna radość, gdyż Jezus przebywa tam zawsze, zawsze… Naprawdę!

Lia Carini Alimandi

Czarny król

Dzwony katedry napełniły powietrze jasnym dźwiękiem. Małej Klaudii zdawało się, że nawołują do pośpiechu. Szła więc prędko, trzymając ojca za rękę, uradowana, że po wielkich świętach przyszedł jeszcze jeden dzień pełen radości – dzień świętych Trzech Króli.

– Jak długo – spytała ojca – jak długo wędrowali Trzej Królowie?

– Czytałem gdzieś, że przez dwa lata. Ale tego nikt nie może dokładnie wiedzieć. Może ich podróż trwała dłużej, może krócej.

– Chciałabym być przy tym, gdy przyszli ze swoimi darami dla Dzieciątka…

– Za chwilę zobaczysz ich przecież w katedrze, w żłóbku. Ale teraz cicho już, Klaudio. Nałykasz się za wiele zimnego powietrza.

Dziewczynka zamilkła. Wolną rękę wsunęła do kieszeni płaszcza i wyczuła pod palcami szelest celofanu. To był jej ostatni świąteczny piernik. Chwyciła go z talerza, wychodząc z domu, aby zjeść go potem, w drodze powrotnej z kościoła. Człowiek jest wtedy taki głodny…

Był to piękny piernik, polany czekoladą, z lukrowym napisem: „Wesołych Świąt!”. Potem znowu pobiegła mała Klaudia myślami do Trzech wschodnich Królów. Jaka to była trudna podróż, na wielbłądach, tak długo, z licznymi darami…

Po Mszy Świętej podeszli z ojcem do żłóbka. Ale stało już tam mnóstwo ludzi. Klaudia zaczęła kręcić się niespokojnie, wspinać na palce, próbując coś zobaczyć…

– Musimy zaczekać – powiedział ojciec. – Powoli dostaniemy się do balustrady.

Dziewczynka stłumiła westchnienie i zaczęła rozglądać się po świątyni. Nagle spostrzegła coś niezwykłego… Ze zdumieniem otworzyła usta. Z dala od tłumu, pod wysokim, jasnym filarem, stał młody człowiek w niebieskim płaszczu. Nie, to niemożliwe… Klaudia zamknęła oczy i otworzyła je znowu. Tak! Ten młody człowiek miał twarz czarną jak heban, szeroki nos, grube wargi. Jego czarne włosy wyglądały tak, jak gdyby były skręcone z mnóstwa cieniutkich drucików. Czarny człowiek był smutny i zmęczony. Złożył ręce i nie patrząc na nikogo – modlił się.

To jeden z Trzech Króli stał tu w kościele! Prawdziwy, nie wyrzeźbiony z drewna… Stał i czekał, kiedy będzie mógł złożyć swoje dary, bo na ramieniu trzymał niebieską, podróżną torbę z napisem, którego liter mała Klaudia nie potrafiła odczytać.

Dziewczynka nie spostrzegła nawet, że jej ojciec przesunął się daleko ku przodowi, bo w tłumie zrobiło się nagle przejście… Czarny Król wyglądał na bardzo zmęczonego w niebieskim płaszczu. Może jest głodny? W czasie podróży ma się zawsze wielki apetyt. Na szczęście przypomniał się Klaudii czekoladowy piernik. Wyjęła go z kieszeni i podeszła do młodego Murzyna. Zdumiał się bardzo, kiedy nagle stanęła przed nim mała dziewczynka i dygając wręczyła mu zawiniętą w celofan paczuszkę.

– Bo miał pan tak daleką podróż.

Nim zdołał podziękować, dziewczynka odeszła. Wmieszana w tłum spytała trochę za głośno, jak na ciszę w kościele:

– Tatusiu, gdzie jesteś?

Już ujęła ją ręka ojca. Oboje dotarli przed żłóbek. Klaudia odwróciła się raz jeszcze i dostrzegła czarną postać zmierzającą do wyjścia.

Człowiek z Afryki wciąż jeszcze trzymał paczuszkę w ręce. Przyszedł do kościoła, bo było mu ciężko na duszy. Był obcy, w obcym mieście, obcy ludzie przyglądali mu się natarczywie na ulicy. Ale teraz to dziecko wyciągnęło do niego rękę – bo odbył daleką podróż.

Kiedy zbiegł ze stopni katedry, przypomniał sobie z uśmiechem, że dzisiaj jest uroczystość Trzech Króli.

Ellen Schoeler

Powyższy tekst jest fragmentem książki Czar Bożego Narodzenia.