Rozdział trzeci. Pąsowy liść klonu. Tatarzy, cz. 3

W grodowym kościółku Świętego Mikołaja Cudotwórcy rozdzwoniła się srebrna sygnaturka. Jej perliste dźwięki wzywały wszystkich, by byli świadkami zawierania umów między obleganymi a najeźdźcami.

W grodzie zapanowała radość nie do opisania. Oto bowiem kończyły się wreszcie dni i noce pełne znoju. Oto kończył się czas, gdy lęk dzierżył wszystkich w swoich szponach. Oto kończyły się krwawe zapasy.

Sandomierzanie wiedzieli, że wysoką za wolność będą musieli cenę zapłacić – oddać cały dobytek, jaki tylko kto posiadał. Ale wiedzieli również, że i tak zyskują na tym, bo ocalą życie, a nad nie przecież nie ma nic, co można by nazwać cenniejszym.

Utworzonym przez gapiów szpalerem podążał orszak, który wiódł Piotr z Krępy. Za nim dostojnie kroczyli obaj ruscy kniaziowie, na końcu zaś szło parami kilkunastu najznamienitszych mężów, tak spośród rycerstwa, jak i spośród mieszczan.

W kościółku ścisk był straszliwy, lecz środek nawy pozostawał wolny. Nim to teraz kroczył orszak, na który przed ołtarzem czekał stary kapelan zamkowy, przyodziany w pąsową kapę haftowaną gęsto, złotą i srebrną nicią, w krzyże, fantazyjne wzory i roślinne ornamenty.

Kniaziowie Lew i Roman zatrzymali się u stopni ołtarza, zaś ci, którzy im towarzyszyli, stanęli z boku.

Kapłan podniósł ku górze krucyfiks i zapytał donośnym głosem:

– Miłościwi kniaziowie! Czy macie nieprzymuszoną wolę złożyć tu oto w obliczu Boga i moim, w przytomności zebranych panów i ludu, przysięgę?

– Mamy – zgodnie odrzekli obaj zapytani.

– Tedy powtarzajcie za mną: My, kniazie ruscy…

– My, kniazie ruscy…

– Lew i Roman, synowie Daniły halickiego, przysięgamy…

– …przysięgamy.

– Iż w zamian za poddanie grodu Sandomierza i za skarby w nim przechowywane obdarujemy życiem i wolnością znajdujących się w obrębie jego wałów. Tak panów, jako i pospólstwo.

– …i pospólstwo.

– Tak nam dopomóż Bóg, w Trójcy Świętej jedyny, Przeczysta Bogurodzica i wszyscy niebiescy święci. Amen.

– Amen!

Gdy padło owo ostatnie słowo, ludzie nie bacząc na miejsce jęli krzyczeć z radości. Jedni drugich ściskali, obcy się całowali. Rzucano do góry czapki i śmiano się w głos. Tylko Piotr z Krępy i brat jego, Zbigniew, pozostali pochmurni. Nie tak wyobrażali sobie koniec oblężenia. Do ostatka nie tracili nadziei, że mimo wszystko nadejdą posiłki, że książę pospieszy z odsieczą.

Lecz owo się nie sprawdziło. Chociaż na godziwych warunkach, ba! bardzo nawet dobrych, to jednak poddawali gród. Mieli odejść pokonani. A ponadto Piotr gryzł się w sobie, wspominając tę mnogość pobitych w zdobytym przez Tatarów mieście. Czy mogło się obejść bez ofiar? Zapewne nie, lecz on mimo wszystko obwiniał się o śmierć tych ludzi.

– Cóż, kasztelanie? – kniaź Roman podszedł do Krępy. – Teraz by trzeba, aby przed ostatecznym otwarciem bram udać się do Burundaja i pokłonić mu się nisko, jak rab kłania się swemu panu, zwyciężony – zwycięzcy.

Piotr chciał coś odpowiedzieć oburzony, ale Roman odgadłszy jego zamiar, uniósł dłoń ku górze i rzekł:

– Cicho… cicho… Lepiej nic nie mów… Po cóż zaraz się obrażać? Czyż życie ich wszystkich – tu rozejrzał się wolno dookoła – nie jest warte drobnego upokorzenia? Nie szafujesz swoim tylko losem, ale i wielkiej liczby ludzi. Honor rzecz piękna, lecz gdy można sobie nań pozwolić. Tymczasem macie wszyscy nóż tatarski na gardle. Ostry ci on i umie ciąć głęboko. Czyżbyś chciał resztkę krwi wytoczyć z Sandomierza? Nie pochwali cię twój książę, żeś mu stołeczne miasto przywiódł do ostatecznej ruiny. Bo przecie wierzysz w swojej naiwności, iż on tu powróci?

Przygryzł Krępa wargi i już nic nie rzekł, chociaż widać było, że wściekłość go rozsadza. Tymczasem kniaź Roman ciągnął dalej:

– Tedy chodźmy, kasztelanie, do tatarskiego obozu. Im wcześniej się tam pokażesz, tym lepiej.

– Nie! – krzyknął Zbigniew. – Nie od razu. Pójdziemy do Burundaja, lecz dopiero jutro. Niech nie myśli, że się go boimy, że na pierwsze skinienie pobiegniemy bić mu czołem.

Roman obojętnie wzruszył ramionami, a Lew powiedział:

– Jeśli taka wasza wola?… Czyńcie, jak uważacie za słuszne. Wszelako wiedzcie, że jeśli jutro do południa nie stawicie się w naszym obozie, to dzisiejsze przysięgi będą tyle warte co dym z ogniska, który wiatr rozwiewa.

Obydwaj Rusini skinęli obecnym głowami, odwrócili się i skierowali ku furtce, którą dostali się do grodu. Pachołek strzegący jej spojrzał pytająco na kasztelana, nie wiedząc, co czynić. Dopiero gdy ten przyzwolił, otworzył ją i wypuścił kniaziów.

Po chwili dał się słyszeć stukot końskich kopyt uderzających w zmarzłą ziemię, a później zapadła cisza. Ponieważ już zmierzchało, powoli poczęto rozchodzić się do domów. A w końcu na wałach zostali tylko czatownicy.

Ta noc była pierwszą nocą od dwu tygodni, podczas której sandomierzanie mogli wreszcie odpocząć. Gród spał, zmęczony bardzo morderczą walką i nadludzkim wysiłkiem.

Na głębokiej czerni nieba migotały miriady gwiazd. Czyste powietrze znieruchomiało od mrozu, śnieg skrzył się w księżycowej poświacie. W obozie tatarskim tliły się ognie, obok których spoczywali na ciepłych skórach, okutani w baranie kożuchy, niezmordowani wojownicy. Wypluły ich ze swoich przepastnych trzewi stepy dalekiej Azji, krainy tak odległe, że nikt o nich nawet tutaj nie słyszał. Dzięki wielkiemu okrucieństwu Tatarów tak lud prosty, jak i uczeni mężowie uznali ich za wysłanników piekieł, za wojsko szatańskie, które pożre i unicestwi ogniem całą Europę.

I oto właśnie do jednego z wodzów tego piekielnego ludu miał pójść Piotr Krępa, aby poddać gród.

Kasztelan nie spał. Siedział w jednej z komnat książęcego dworzyszcza. W kominku z trzaskiem płonęły smolne sosnowe szczapy i dębowe bierwiona. Naprzeciwko niego, po drugiej stronie stołu wspierał głowę na pięści Zbigniew i mówił:

– Tak, Piotrze. Gdy jutro pójdziemy do Burundaja, nie możemy się z nim targować. Ile tylko haraczu zażąda, a będziemy w stanie go zapłacić, musimy mu dać.

– Ty, Zbigniewie, myślisz o układach, a ja – nie wiem czemu – pełen jestem niepokoju. Zda mi się, że rankiem nie wolność znajdziemy, lecz śmierć…

– Wyrzuć z serca złe myśli! Przecie Rusini przysięgali, że całe uniesiemy głowy. Na krzyż przysięgali i na Bogarodzicę!

– Tak, wiem o tym, a jednak… Och, gdybyż to już był jutrzejszy wieczór!

– Nie trap się nadto, a bez powodu. Czyś wczoraj jeszcze sądził, że aż tyle uda się nam wytargować? A oto patrz. Pan Bóg miłosierny, ulitował się nad nami. Zmiękczył zatwardziałość serc tatarskich. Wszystko będzie dobrze, obaczysz!

– Może masz rację, ale mnie jednak jakoś straszno. Zbyt wiele krwi widziałem ostatnimi czasy, zbyt wiele łez…

– Mazgaisz się, panie bracie, niczym baba! A cóż to dla rycerza krew?! Cudzą przelewa i swojej nie szczędzi!

– Ach, Zbigniewie! Nie rozumiemy się! Toż ja nie o rycerskiej krwi mówię, ale o niewinnie przelanej. O krwi mieszczan, ich żon, matek, dzieci…

Naraz do komnaty wsunęła się cicho stara piastunka Haliny. Na jej widok kasztelan uśmiechnął się, bo przypomniała mu szczęśliwe dzieciństwo, ojcowy dwór, dobre ręce matki, zapach lip i smak miodu o jantarowej barwie.

– Czego chcecie, matko? – zapytał. – W waszym wieku wypoczywać się godzi, a nie utykać po nocy.

– Mnie tam już snu wiele nie potrzeba. Czas leci i zgrzybiałość a starość na kark włażą. Tylko patrzeć, jak sen wiekuisty mnie utuli, a ukołysze.

– Dajcie, matko, pokój! – zawołał Piotr z Krępy. – Gdzie wam do śmierci?! Jeszcze byście mogli niejednemu chłopu w głowie zawrócić. Ba! I młodzianowi nawet!

– Nie oplatalibyście bodaj czego, panie kasztelanie. Nie na prześmiewki przyszłam do was.

– A po co?

– Idziecie jutro do Tatarów…

– Ano idę – rzekł z ciężkim westchnieniem Piotr.

– Idziecie tedy do Tatarów – ciągnęła dalej. – To naród dziki i okrutny srodze. Powiadają ludzie, że sam diabeł ich spłodził na wygubienie rodzaju ludzkiego. Umyśliłam sobie, że skoro tam iść musicie, a różnie owo skończyć się może, dobrze by było, gdybyście mi pokazali wejście do onych lochów, o których ongi żeście wspominali.

– Co wy, matko?! Jutro wolni wyjdziemy z grodu! – zaoponował Zbigniew.

– Ja wiem, co mówię! Pokażcie tedy owo wejście.

Krępowie przestali protestować i żartować ze staruszki, udzieliła się im bowiem jej powaga. Podźwignęli się tedy obydwa zza stołu i powiedli ją do podziemi. Gdy znaleźli się już w onej sali ze studnią, Zbigniew powiedział:

– Jak widzicie, korytarzy tu bez liku i woda jest. Można się ukryć, a jeśliby tylko było co jeść, to i rok siedzieć! Chyba, żeby nieprzyjaciel znalazł lub dymem wykurzył.

Starowinka bacznie rozglądała się wokół, a później zapytała:

– Powiedzcie lepiej, panie Zbigniewie, czy jest stąd jakieś inne jeszcze wyjście na świat Boży?

– Ponoć jest i to nie jedno, ale ja ich nie znam. I chyba nikt już nie zna, bo niepamięć ludzka je okryła. Powiadają, że jakieś wiedzie do Żmigrodu, dzisiaj noszącego miano Góry Świętego Michała i rzekomo książę Sandomir chadzał tamtędy do pogańskiego chramu bożkom ofiary składać, cześć bałwanom oddawać. Innym można się dostać do podziemnego pałacu, który urządził, jak wieść niesie, książę Henryk, swojej żydowskiej miłośnicy Judycie, przywiezionej z wojny krzyżowej, z Ziemi Świętej, na zgorszenie i panom, i pospólstwu. Jeszcze inne prowadzi nad sam brzeg wiślany, a może i dalej, pod dnem rzeki…

Zbigniew mówił dalej, lecz piastunka go już nie słuchała.

– A zatem są inne wyjścia, tylko nikt nie wie, jak na nie trafić. Ha! Dobre i to wiedzieć – mruknęła do siebie.

***

Nad ranem przyszła odwilż. Ciepły wiatr wiejący od południa zawlókł niebo chmurami i jął roztapiać śnieg. Z dachów kapała woda, żłobiąc w lodowej skorupie nierówne otwory.

Obydwaj Krępowie pozałatwiawszy wszystko, co było do załatwienia, i dawszy ostatnie instrukcje, szykowali się, by wyjść do obozu tatarskiego.

Przyodziali się tedy dostatnio, jak na możnych panów przystało, i dosiedli koni. Nie zabierali ze sobą broni. Kasztelan Piotr siedząc już na wierzchowcu, skinął dłonią na swoją córkę Halinę, która wraz ze starą piastunką żegnała go u bramy. Gdy podeszła, pochylił się ku niej, wziął na ręce, przytulił mocno do piersi i powiedział:

– Pamiętaj, córeczko, jeśliby mi się coś złego stało, bądź we wszystkim posłuszna piastunce. I nie płacz. Zawsze miej to w pamięci, żeś rycerską córką.

Dziewczynce drżały usteczka, ale siląc się na spokój rzekła:

– Niech was Bóg prowadzi, tatku. I was, stryju, także.

– Obaczysz, rychło powrócimy – powiedział wesoło Zbigniew, a później krzyknął donośnie:

– Otwierać bramę!

Skoro tylko spełniono ów rozkaz, spiął konia ostrogami i ruszył do przodu. Mokry, przesycony wodą śnieg i lepkie błoto pryskały na boki, brudząc licznie zebranych gapiów. Piotr nie chcąc pozostawać z tyłu, ruszył za bratem.

Ostrym kłusem zjechali ze stromego wzgórza grodowego, lecz na dole musieli zwolnić, bo oczekiwało ich tam całe mrowie tatarskiego wojska.

Wojownicy na widok dwu sandomierzan wydali okrzyk – nie wiadomo czy radości, czy triumfu, czy też może witali ich w ten sposób.

Rychło też otoczył ich silny oddział konnych, którzy pokrzykując coś gardłowo, wskazywali rękoma na spalony kościół Panny Maryi, a później wraz z Krępami skierowali się ku niemu.

Gdy podjechano do połamanych i częściowo zwęglonych drzwi świątyni, Tatarzy pokazali na migi, by obaj sandomierzanie zsiedli z koni, a później wprowadzili ich do wnętrza.

W jednej z bocznych kaplic o niezrujnowanym stropie rozbity był niewielki namiot, w którym sypiał Burundaj. Teraz wszakże przebywał na zewnątrz. Siedział, w otoczeniu swych dowódców i ruskich kniaziów, na stercie miękkich skór baranich, przykrytych ornatami i kapami szytymi ze złotogłowiu, brokatu, adamaszku i rozmaitych drogocennych tkanin, wywleczonych ze złupionego kościelnego skarbca.

– Zatem jesteście – ozwał się Burundaj łamaną ruską mową. A ja nie wierzyłem kniaziom, gdy zapewniali, iż przybędziecie.

Uśmiechnął się dobrotliwie i przymknąwszy oczy siedział nieruchomo oczekując odpowiedzi.

– Witaj, wielki wodzu! – rzekł Piotr Krępa.

– Witaj, Burundaju! – dorzucił Zbigniew.

Twarz Burundaja zmieniła się w mgnieniu oka. Z dobrotliwego wielmoży przeistoczył się w dzikiego tygrysa. Błysnął śnieżnobiałymi zębami, popatrzył groźnie na obydwu sandomierzan, a później wrzasnął:

– Tak możecie witać swego lackiego księcia, który już rychło zostanie moim niewolnikiem! Na kolana! Na twarze! Padnijcie na twarze, psy!

Krępowie zaskoczeni takim obrotem sprawy nie wiedzieli, jak zareagować, aż oto silne ciosy w plecy, jakie głowniami mieczy wymierzyli im tatarscy wojownicy, powaliły ich na ziemię. Żołdacy przyciskali im twarze do posadzki. Piotr Krępa poczuł w ustach słonawy smak krwi, która sączyła się z rozciętego języka. Silnie zacisnął powieki, by nie naszło mu do oczu brudnego, rozmiękłego śniegu, którego nawiał tutaj wiatr przez powyrywane okna, a który zmienił się w półpłynną bryję zmieszaną z końskim gnojem, rozdeptywaną setkami nóg.

– Tak należy witać wielkiego Burundaja! – zaśmiał się książę Wasylko włodzimierski.

– Powstańcie! – łaskawie zezwolił Tatar.

Krępowie podźwignęli się na nogi, obcierając zbrukane twarze połami kaftanów.

– A zatem chcecie mi poddać gród?

– Tak.

– Dobrze, uczynię wam łaskę i zgodzę się na to. Chociaż właściwie bym nie musiał. Jeszcze dzień, jeszcze dwa i tak byśmy go zdobyli.

Zbigniew nie wytrzymał i z pasją w głosie zawołał:

– Nie bądź taki pewny! Nie bądź taki pewny! Ileż to już czasu zmitrężyliście?! Jeśli chcemy poddać gród, to tylko dlatego, by wreszcie skończył się niepotrzebny rozlew krwi! To jedno. A drugie, czemu nas obrażasz? Czemu poniewierasz?

– Zamilcz, psie, bo cię każę żywcem obłupić ze skóry. To ci lackie porządki! Żadnego posłuszeństwa. Krzty pokory, ni szacunku dla władzy.

– Tak, tak, Burundaju! – rzucił Roman halicki. – U Lachów zawsze był nadmiar swobody! Ale skoro tylko nasze porządki tutaj zapanują, wraz się ten bałagan skończy!

Uśmiechnął się Burundaj:

– Pewnie byś chciał, Romanie, żeby właśnie tobie dać we władanie Sandomierską Ziemię?

– Jeśli wielki chan pozwoli?…

– Zachłanny jesteś. O! bardzo zachłanny! Ale kto wie? Zobaczymy. Porozmawiam z chanem.

– Dzięki. Stokrotne dzięki, władyko.

Roman kornie uderzył czołem przed Tatarem.

Ów ozwał się znów do Krępów:

– Powiem wam moje warunki. Oddacie cały dobytek – wyczekująco patrzył na kasztelana.

– Dobrze – odpowiedział Piotr.

– I wszystkich młodych mężczyzn i kobiety – dorzucił Burundaj. – Staruchów i dzieci możesz sobie zabrać. Gród opuścicie do wieczora.

– Nigdy! Nie takie były umowy! – zakrzyknął Zbigniew.

– Jakie umowy? – zdziwił się Burundaj. – Z kim się umawiałeś?

– Przecie kniaziowie Lew i Roman poprzysięgli, że wszyscy ludzie wyjdą z grodu wolni!

– Lew i Roman? – znów zdziwił się Burundaj. – A cóż oni mogli poprzysięgać? Rabami naszymi są, ot co! Jeślim ich wysłał do grodu, to tylko po to, aby was tu zawezwali. I jako widać, jesteście. Warunki zasię będę stawiał ja! A są one teraz już takie: wszystek dobytek i wszystkich ludzi. Życie daruję tylko wam i waszemu krewieństwu.

Piotr wzburzony chciał coś rzec, ale Burundaj mu przeszkodził:

– Zanim mi odpowiesz, pięć razy pomyśl! Jeśli znów się nie zgodzicie, to i wy postradacie głowy! A gród i tak weźmiemy!

Usłyszawszy te słowa, popatrzył kasztelan z wyrzutem na haliczan i zbolałym głosem zapytał:

– To tyle waży wasze słowo, kniaziowskie słowo? Jacyż z was chrześcijanie? Na Krzyż Święty i na Przeczystą Bogarodzicę przysięgaliście, że wszyscy wyjdziemy żywi i wolni z Sandomierza.

Roman opuścił głowę, ale Lew zaśmiał się głosem ochrypłym od piwa i miodu:

– A czyż my wam bronimy? Idźcież do wszystkich diabłów! Żaden Rusin was nie tknie! A co do Tatarów, to już inna sprawa. Oni, jak widać, mają insze zdanie. No i nie przysięgali!

– Psy! Zdrajcy! Pomiot szatański! – krzyknął Zbigniew i rzucił się z pięściami w kierunku ruskich książąt. Ale nie dane mu było ich dopaść. Tatarzy powalili Krępów na ziemię po raz drugi i poczęli okładać batami z surowej skóry i kopać, gdzie popadło.

Leżący osłaniali tylko ramionami głowy, chroniąc je przed ciosami. Burundaj dał swoim znak, aby zaprzestali, po czym rzekł:

– Ostatni raz was pytam: Czy przystajecie na moje warunki? Wy i wasze rodziny możecie odejść wolno, a resztę zostawcie nam.

Podniósł się kasztelan zrazu na kolana, później podźwignął ciężko na nogi i odrzekł:

– Za kogóż nas bierzesz, poganinie? Myślisz, że złamiesz naszą wolę batem, pięścią i obiecankami? Nie zdradzimy ludu, który nam zaufał. Nie splamimy honoru. Nie rodziła nas bowiem matka na zdrajców i na niewolników. – Tu z pogardą spojrzał na Rusinów.

Burundaj słuchał tych słów, zda się, z kamiennym spokojem, a gdy Krępa dopowiedział je do końca, syknął przez zaciśnięte zęby do otaczającej go straży.

– Ubijcie ich.

Nie trzeba było tego powtarzać żołdakom dwa razy. Rzucili się na Krępów i powalonych wywlekli za włosy na dwór. Na ich głowy spadły ciosy kijów, w ciałach jęły pogrążać się ostrza dzid. Na plecach, ramionach, twarzach tworzyły się krwawe pręgi od uderzeń batów. Leżących począł tratować tłum, a w końcu obydwom rzuciła się krew z ust i wyzionęli ducha.

Na ów widok tłuszcza zawyła radośnie. Jakiś olbrzym w kudłatym kożuchu i ogromnej czapie przypadł do Krępów i razami miecza oddzielił ich głowy od tułowi. Te makabryczne trofea poniesiono przed Burundaja. Skoro wódz je zobaczył, podniósł się i zawołał:

– Do ataku! Dziś zdobędziemy zamek!

Odpowiedział mu przeciągły wrzask. Rychło też dały się słyszeć dźwięki kościanych gwizdków, zwołujących oddziały do sformowania się. Nie minęła i godzina, gdy uderzono na wały z takim impetem, jakiego do tej pory sandomierzanie jeszcze nie oglądali.

Polacy, miast bronić się przed oddziałami tatarskimi, miotali się tylko w bezładzie wzdłuż wałów. Zaskoczenie było zupełne, a i wodza zabrakło. Nikt się nie spodziewał takiego obrotu rzeczy. Zewsząd też dały się słyszeć głosy:

– Zdrada! Zdrada!

– Krępy nas wydali!

– Niech ich piekło pochłonie!

Lecz oto naraz, jakby w odpowiedzi na owe okrzyki, nad morzem głów tatarskich ukazały się dwie długie żerdzie z zatkniętymi na nich głowami Piotra i Zbigniewa.

Sandomierzanie zamarli w przerażeniu, umilkły oskarżenia. Stara piastunka, która wraz z Haliną stała wpodle bramy w oczekiwaniu na powrót ojca i stryja dziewczynki, na ów widok straszny chciała zakryć jej oczy. Lecz dziecko z całej siły odepchnęło ręce staruszki i patrzyło na makabryczne zwieńczenie żerdzi, na głowę tego, którego kochała nad życie. Na głowę najlepszego z ojców.

Patrzyła długo, jakby chciała ów obraz zachować pod powiekami do końca swych dni. Bródka i usteczka jej drżały i krzywiły się w podkówkę, a w kątach oczu szkliły się łzy. Powstrzymywała się jednak od płaczu, pomna ostatnich słów ojca, które wyrzekł do niej na odjezdnym.

Piastunka pociągnęła ją silnie za ubranie, a później schwyciwszy za rękę, ile sił w starych nogach pobiegła do zamku.

Pora była najwyższa, bo napastnicy wdarli się na wały. Rozpoczęła się rzeź. Przerażeni sandomierzanie stawiali słaby opór, padając pokotem pod ciosami mieczów i gradem strzał. Później poczęto wywlekać z domów ludzi i rabować wszystko, co miało najmniejszą choćby wartość. Powtórzyły się te same sceny, które działy się po zdobyciu miasta. Silnych, którzy nadawali się na niewolników, oszczędzano, resztę wyrzynano na miejscu. Później zaś wąskimi uliczkami grodowymi przebiegali Tatarzy i ciskali do wnętrz domostw zapalone pochodnie.

Rychło nad grodem zafalowało morze ognia. Szkarłatne jęzory strzelały ku górze, a pod niebo wzbijały się kłęby czarnego dymu i sadzy. Słychać było przerażające krzyki rannych, którzy nie mogąc uciec, teraz żywcem piekli się w zgliszczach.

Wojska tatarskie i ruskie, syte łupów i mordu, wycofały się do miasta. Burundaj w otoczeniu świty stał na wzgórzu wpodle kościoła Panny Maryi i przyglądał się zniszczeniu.

– Czy nikt nie uszedł z grodu?

– Nikt, panie. Część w pętach, reszta ubita.

– To dobrze. A jutro na Kraków.

Odwrócił się obojętnie i wszedł do wpół rozwalonego kościoła.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Pąsowy liść klonu.