Rozdział trzeci. Odwiedziny Franciszka

Trzy dni później, gdy otwierała drzwi, do uszu Marii dobiegł dźwięk, który zatrzymał ją w miejscu na kilka chwil, stała więc w progu i nasłuchiwała. Był to daleki, monotonny huk, ryk wielkich wodospadów, skutych lodem i milczących całą zimę.

– Lód puszcza – powiedziała, wchodząc do środka. – Słychać wodospady.

Wszyscy zaczęli jeszcze raz rozprawiać o nadchodzącej porze roku i o pracach, które będzie można zacząć. Wraz z majem przychodziła pora ciepłych deszczy i pięknych słonecznych dni, triumfujących nad nagromadzonym przez całą zimę mrozem. Mimo iż cień gęsto rosnących sosen i cyprysów chronił ostatnie połacie śniegu, zaczynało być widać niskie pniaki, pojawiały się korzenie… Drogi zmieniały się w wielkie kałuże, a w miejscach, gdzie pokazywał się brązowy mech, był on tak nasączony wodą, że przypominał gąbkę. W innych krajach był to czas odnowy, szaleńczej pracy przyrody, rozwijania się pąków i liści. Jednak kanadyjska ziemia, tak daleko na północy, na razie tylko próbowała się uwolnić z ciężkiego zimowego płaszcza, zanim mogła zacząć myśleć o odrodzeniu się.

Dziesięć razy dziennie, Maria lub jej matka, otwierały okno by nacieszyć się ciepłem powietrza, posłuchać szmeru płynącej wody, powstałej ze znikającego śniegu, a także by nasłuchiwać innego dźwięku, dającego znak, że rzeka Péribonka wyzwoliła się i radośnie niosła ze sobą w kierunku wielkich jezior zwały lodu, spływające z północy.

Wieczorem pan Chapdelaine usiadł na progu, żeby sobie zapalić i powiedział w zamyśleniu:

– Franciszek Paradis będzie niedługo tędy przejeżdżał. Mówił, że być może nas odwiedzi.

– Tak – odparła cicho Maria, błogosławiąc cień, który skrywał jej twarz.

Przyjechał dziesięć dni później, długo po zapadnięciu nocy. Jako że ojciec pojechał po ziarno na siew do Honfleur, skąd miał wrócić dopiero następnego dnia, w domu były same kobiety, oraz Tit’Bé i dzieci. Telesfor i Alma Róża już spali, Tit’Bé palił ostatnią fajkę przed wspólną modlitwą, gdy nagle pies zaszczekał kilka razy i pobiegł obwąchiwać zamknięte drzwi. Prawie natychmiast dało się słyszeć lekkie pukanie. Gość poczekał, aż mu pozwolono wejść i pojawił się na progu.

Przeprosił za przyjście o późnej godzinie, ale bez większego zakłopotania.

– Rozbiliśmy obóz w górze rzeki. Trzeba było ustawić namiot i ulokować Belgów na noc. Gdy wyruszałem, zdawałem sobie sprawę, że to nie jest odpowiednia pora na odwiedziny i że drogi w lesie będą fatalne, ale jednak przyszedłem, a jak już zobaczyłem światło…

Jego duże indiańskie buty były straszliwie ubłocone; Franciszek łapał nieco oddech między słowami, jak ktoś, kto właśnie biegł, lecz jego jasne oczy były spokojne i pełne śmiałości.

– Tylko Tit’Bé się zmienił – zauważył. – Gdy wyjeżdżaliście z Mistassini był o, taki…

Ręką pokazał wzrost małego. Pani Chapdelaine przyglądała mu się z wielkim zainteresowaniem, podwójnie zadowolona z wizyty i okazji do porozmawiania o przeszłości.

– Ty też się w ogóle nie zmieniłeś przez te siedem lat, ale Maria… od razu widać różnicę!

Gość wpatrywał się w Marię ze swego rodzaju zdziwieniem w oczach.

– Tylko że ja ją już widziałem jakiś czas temu w Péribonce.

Z tonu jego głosu miny można było wywnioskować, że fakt, iż widział Marię dwa tygodnie temu, zamazał już to, co było kiedyś. Ale ponieważ mówiono o niej, znów zaczął się jej przypatrywać.

Jej młodość, zdrowa i silna, piękne, gęste włosy, opalona szyja wiejskiej dziewczyny, prosta szczerość płynąca z oczu i skromne ruchy – z pewnością pomyślał, że wszystko to już było w dziewczynce sprzed siedmiu lat, i to spowodowało, że pokręcił kilka razy głową, jakby chciał powiedzieć, że wcale się nie zmieniła. Równocześnie przyszło mu do głowy, że to on się musiał zmienić, skoro dopiero teraz widok dziewczyny chwytał go za serce.

Maria uśmiechała się, nieco zawstydzona, po chwili jednak odważnie podniosła oczy i zaczęła się przyglądać również jemu.

Przystojny chłopak, bez dwóch zdań: o pięknym ciele, z racji widocznej siły, i o pięknej twarzy, z racji czystych rysów twarzy i śmiałego spojrzenia. Z niejakim zaskoczeniem pomyślała, że wydawał jej się inny, śmielszy, więcej i pewniej mówiący, a tymczasem on się prawie nie odzywał, właściwie to biła z niego wielka prostota. To z pewnością wyraz jego twarzy i bijąca z niego naturalna śmiałość sprawiały takie wrażenie.

Pani Chapdelaine zaczęła znowu pytać.

– Więc po śmierci ojca sprzedałeś ziemię, Franciszku?

– Tak. Wszystko sprzedałem. Wie pani, nigdy nie byłem dobry na gospodarce. Ja lubię pracować jako drwal, polować, dorobić czasem jako przewodnik lub handlując z Indianami, ale grzebać ciągle w tym samym kawałku ziemi, rok po roku, bez zmiany, to nie dla mnie. Czułbym się jak uwiązane zwierzę.

– To prawda, są tacy ludzie: na przykład Samuel i ty, i wielu innych. Można powiedzieć, że las zna zaklęcia, żeby was do siebie przywołać…

Kręciła głową, przyglądając mu się z ciekawością i zdziwieniem.

– Tak, dacie sobie zimą odmrozić ręce i nogi, pozwolicie się zjeść komarom w lecie, będziecie mieszkać w namiocie na śniegu lub w chacie z bali pełnej dziur, przez które hula wiatr – wolicie to wszystko od osiedlenia się na pięknym kawałku płaskiej ziemi, w starej parafii, gdzie nie ma ani pniaków ani dziur, w pięknym, ciepłym domu, całym wytapetowanym, z dorodnymi zwierzętami w zagrodzie lub w stajni… czyż może być coś przyjemniejszego dla zdrowych, posiadających dobre narzędzia, ludzi?

Franciszek Paradis nie odpowiadał, wpatrując się w podłogę, nieco zawstydzony swoimi szalonymi upodobaniami.

– To piękne życie dla kogoś, kto kocha ziemię – przyznał w końcu. – Ale ja nigdy nie byłbym szczęśliwy żyjąc w ten sposób.

Był to odwieczny spór dwóch ras: pionierów i osadników, chłopów przybyłych z Francji, którzy na nowej ziemi wprowadzali w życie ideał niezachwianego porządku i spokoju, i owych innych wieśniaków, w których rozległy, dziki kraj obudził skrywaną skłonność do włóczęgi i przygody.

Słysząc swą matkę, jak od piętnastu lat wychwala idylliczne szczęście będące udziałem rolników ze starych parafii, Marii wydawało się naturalne, że i ona będzie podzielać to zdanie. Teraz nie była już tego taka pewna. W każdym razie wiedziała, że żaden z bogatych młodzieńców z Saint-Prime, którzy zakładali w niedzielę płaszcze z dobrego sukna, z futrzanym kołnierzem, nie mógł się równać z Franciszkiem Paradisem, z tymi jego zabłoconymi butami i znoszoną wełnianą kamizelką.

Odpowiadając na kolejne pytania, Franciszek opowiadał o swoich podróżach do północnej części zatoki lub w górę rzek; mówił prosto i z lekkim wahaniem, nie wiedząc zbytnio, co powinien powiedzieć, a co przemilczeć, gdyż zwracał się do osób mieszkających w prawie takich samych miejscach, jak te, o których mówił, wiodących niemalże podobne życie.

– Tam w górze, zimy są jeszcze gorsze i dłuższe niż tutaj. Do sań można zaprząc tylko psy, piękne, silne psy, ale często złośliwe i ledwie oswojone, które się karmi raz na dzień zamarzniętymi rybami… Tak, są tam wioski, ale nie ma prawie w ogóle upraw, ludzie żyją z polowań i rybołówstwa… Nie, nigdy nie miałem kłopotów z Indianami, zawsze się z nimi dogadywałem. Tych z Mistassini i znad tutejszej rzeki znam prawie wszystkich, gdyż przychodzili do nas przed śmiercią ojca. Widzi pani, on często polował zimą, gdy nie pracował przy ścince drzewa. Jednej zimy, gdy był sam w górze Rivière-aux-Foins, drzewo, które ścinał, żeby rozpalić ognisko, źle padło i go przywaliło. To właśnie Indianie znaleźli go przypadkiem następnego dnia, przywalonego i na wpół zamarzniętego, mimo że wcale nie było tak zimno. Znajdował się na ich terenach łowieckich, więc mogli równie dobrze udać, że go nie widzą i dać mu umrzeć w lesie. Ale załadowali go na sanie i zawieźli do swego obozu, gdzie się nim zajęli. Znaliście mojego ojca: był twardy, lubił się napić, ale za to był też sprawiedliwy i pamiętał wyświadczone mu przysługi. Więc gdy opuszczał Indian, powiedział im, żeby przyszli do niego wiosną, gdy będą schodzić do Pointe-Bleue ze skórami: „Franciszek Paradis, powiedział im, nie zapomnijcie… Franciszek Paradis”. Więc gdy się zatrzymali wiosną, idąc w dół rzeki, ugościł ich jak trzeba, dał każdemu po nowej siekierze, wełnianej narzucie, dokładając zapas tytoniu na trzy miesiące. Później już zawsze się u nas zatrzymywali na wiosnę, a ojciec mógł wybierać spośród najpiękniejszych skór, taniej niż agenci z różnych firm. Gdy umarł, było podobnie, gdyż jestem jego synem i nazywam się tak samo: Franciszek Paradis. Gdybym miał więcej pieniędzy, mógłbym zarobić krocie na handlu z Indianami… krocie.

Wyglądał na trochę speszonego, że tyle mówił, więc podniósł się, szykując do wyjścia.

– Będziemy wracać za kilka tygodni, spróbuję zatrzymać się na dłużej – dodał. – Tak miło się spotkać!

Gdy był już na progu, poszukał wzrokiem oczu Marii, jakby chciał zabrać ze sobą jakąś wiadomość w „wielkie, zielone knieje”, dokąd się udawał. Bez skutku. Maria w swej dziewczęcej prostocie obawiała się, że już zrobiła wrażenie zbyt odważnej i uparcie wpatrywała się w podłogę, jak wszystkie młode dziewczęta z bogatych rodzin, które wychodzą ze szkół przyklasztornych w Chicoutimi nauczone patrzeć na świat z nadludzką skromnością.

Kilka chwil później, obie kobiety i Tit’Bé uklękli do wieczornej modlitwy. Matka modliła się na głos, bardzo szybko, a dwa pozostałe głosy odpowiadały jej razem niezrozumiałym szemraniem. Pięć Ojcze nasz, pięć Zdrowaś Maryjo, akty strzeliste, a na koniec długą litanię.

„Święta Maryjo, matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej…”

„Najświętsze Serce Jezusa, zmiłuj się nad nami…”

Przez otwarte okno dochodził daleki huk wodospadów, wlatywały zwabione przez światło pierwsze wiosenne komary, grając swoją cienką i wysoką pieśń. Widząc je, Tit’Bé poszedł zamknąć okno, po czym wrócił i klęknął obok reszty rodziny.

„Święty Józefie, módl się za nami…”

„Święty Izydorze, módl się za nami…”

Po skończonej modlitwie pani Chapdelaine wzdychała z zadowoleniem:

– Jak to miło mieć gości… taka odmiana po tym, jak rok w rok widujemy wyłącznie Eutropiusza Gagnona. Tak to jest, jak się żyje tak daleko w lesie… Gdy byłam małą dziewczynką, nasz dom w Saint-Gédéon był pełen gości w prawie każdy sobotni wieczór i w każdą niedzielę: Adelard Saint-Onge, który tak długo mnie adorował; Wilfred Tremblay, handlarz, który robił takie dobre wrażenie i starał się mówić jak Francuzi, i inni… nie licząc twojego ojca, który do nas przychodził prawie co niedzielę przez ponad trzy lata, zanim się nie zdecydowałam…

Trzy lata… Maria pomyślała, że ona widziała Franciszka Paradisa dopiero dwa razy w całym swoim życiu młodej dziewczyny i jej poruszenie zawstydziło ją.

cdn.

Louis Hemon

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louis Hemona Dom na polanie. Opowieść o Marii Chapdelaine.