Rozdział szósty. Seminarium

Dostawszy się do seminarium szybko zrozumiał, że nie wystarczy tam być, by zdobyć od razu wiedzę i cnotę. Trzeba było ponadto skrupulatnie przestrzegać regulaminu i wypełniać dokładnie swoje obowiązki. W czasie całego pobytu w seminarium Comollo nienagannie przykładał się do nauki, podczas gdy gorliwość w służbie Bogu i gorące pragnienie umartwienia zajmowały jego umysł. Aby bez przerwy sobie o tym przypominać, zapisywał sobie tę maksymę na zakładce książki lub zeszytu, z którego korzystał: „Robi dużo, kto robi mało wypełniając swój obowiązek; nie robi nic ten, kto robi dużo z wyjątkiem swojego obowiązku”. Gdy dowiedział się z duchownej lektury, że święty Alfons uczynił ślub, że nie będzie tracił czasu, zachwycony starał się go w tym naśladować. Od wstąpienia do seminarium każda jego chwila wypełniona była nauką lub modlitwą. Dźwięk dzwonka przypominał mu głos Boga; gdy tylko go usłyszał, zostawiał wszystko i biegł do swoich obowiązków.

Pierwsze uderzenie dzwonu – wyznawał mi wielokrotnie – odbierało mu możliwość kontynuowania pracy i wprowadzało go w zamęt do tego stopnia, że nie wiedział gdzie się znajduje. Takie właśnie było głęboko w nim zakorzenione posłuszeństwo.

Nie wspomnę o posłuszeństwie wobec przełożonych, których słuchał na skinienie, ochotnie i z radości ą. Z podobną uwagą i uległością przyjmował także rozkazy i rady asystentów, a nawet i rówieśników. Od pierwszego sygnału zabierał się do nauki z rzadko spotykaną punktualnością i pilnością, jakby nie dotyczyły go roztargnienia, którym ulegali jego rówieśnicy, i tak pracował do końca zajęć oczekując sygnału.

Pewnego dnia zwrócił uwagę koledze, który zrzucił mu płaszcz, co ściągnęło na niego skutki wzburzenia niegodnego seminarzysty. Zaraz zaczęły się zniewagi i groźby. Lecz Comollo, jak gdyby nigdy nic, na powrót zabrał się do pracy.

Podczas rekreacji i w wolnych chwilach jego rozmowy krążyły najczęściej wokół nauki. W czasie zajęć niezrozumiałe do końca zagadnienia notował w pamięci, aby później zapytać swojego przyjaciela o wyjaśnienia. Zwłaszcza łacina służyła za przedmiot rozmów z kolegami, lecz wkrótce język ten stał się dla niego tak bliski, że opanował go doskonale. Rozmowy ożywiał anegdotami i użytecznymi pytaniami, lecz nigdy nie starał się górować, wręcz przeciwnie, z wielką uprzejmością oddawał głos innym. Ileż to razy przerywał w połowie zdania, by pozwolić mówić innym!

Duch krytykanctwa i szykanowania budził w nim wstręt. O swoich przełożonych mówił jedynie z respektem. Podobnie o swoich kolegach wypowiadał się zawsze z wielką życzliwością. Nigdy skarga na regulamin, rozkład zajęć czy posiłek nie wyszła z jego ust. Wszystko było dla niego pomyślne. Krótko mówiąc, mogę zapewnić, że w ciągu dwóch lat, jakie spędziliśmy razem, Ludwik ani jeden raz nie wypowiedział słowa sprzecznego z zasadą: mówić dobrze o innych albo nic nie mówić. Jeżeli siłą rzeczy zmuszony był wypowiedzieć się na czyjś temat, zawsze udawało mu się znaleźć korzystną interpretację. Wuj nauczył go, że spośród stu sposobów oceniania jakiejś sytuacji dziewięćdziesiąt dziewięć jest niekorzystnych, a tylko jedna pozytywna, i to zawsze tę setną trzeba wybrać. Jeśli jednak chodziło o niego, Ludwik zawsze przyjmował milcząco wszystko, co tylko mogło obrócić się na jego korzyść. Nigdy nie komentował odpowiedzialności, jakimi był obarczony, nie reagował na powinszowania czy nagrody, jakich mu udzielano. A kiedy nie mógł uniknąć pochwały, natychmiast obracał ją w żart. Kiedy inni chcieli go wywyższać, on się uniżał.

Pewien uczeń zaskoczony, że tyle cnót spotkał u młodego seminarzysty zwrócił się do niego pewnego dnia mówiąc: „Comollo, ty rzeczywiście jesteś świętym!”. On zaś, nie zważając na komplement wziął dwa kawałki piemonckiego chleba, który nazywamy grissino i układając je na głowie, niby rogi, odparł śmiejąc się: „Spójrz na mnie, świętego, jaki ze mnie mały diabełek”.

Kwiat pobożności, który zdobił go, jak już zauważyliśmy, gdy mieszkał na wsi i w ciągu studiów, nie tylko, że nie przekwitał, lecz wręcz przeciwnie, z biegiem lat rozkwitł w całej pełni. Jego punktualność na modlitwach, gorliwość, postawa skromna i bez zarzutu wzbudzały zachwyt. Nigdy najmniejszych oznak zmęczenia. Od rana na pierwszy dźwięk dzwonka był już na nogach, mył się pospiesznie, by kwadrans przed wszystkimi być już w kościele i przygotować duchowo przez modlitwę.

Seminarzyści opuszczali wspólne odmawianie Różańca w dniach uroczystej celebry, lecz on nigdy tak nie postępował. Tuż po skończonej Mszy Świętej, podczas gdy inni udawali się na rekreację – co zresztą było dozwolone – Comollo i jego przyjaciel wracali do kaplicy. Tam odmawiali Różaniec święty na cześć ich Najsłodszej Matuchny. W czasie wakacji lub wielkich świąt zamiast rozrywki wolał odmówić w intencji dusz czyśćcowych albo kilka psalmów pokutnych, albo modlitwy za zmarłych albo oficjum do Najświętszej Maryi Panny.

Jego nabożeństwo do Pana Jezusa ukrytego w Najświętszym Sakramencie datowała się od zawsze. Często nawiedzał Pana Jezusa i wielokrotnie przyjmował komunię duchową. Najczęściej jak tylko to było możliwe przyjmował Komunię Świętą, ku zbudowaniu całego otoczenia. Każde przystąpienie do sakramentu poprzedzone było dniem ostrego postu na cześć Najświętszej Panny. Po spowiedzi nie było już żadnych świeckich tematów w rozmowach, lecz tylko majestat, dobroć i miłość Jezusa, który nazajutrz miał u niego zagościć. Przed zbliżeniem się do ołtarza był całkowicie skupiony, następnie, gdy nadchodziła chwila przystąpienia do Komunii, podchodził skromnie, z powagą i synowską bojaźnią do Świętego Świętych. Gdy znalazł się na swoim miejscu, nie był już sobą, tak bardzo był zatopiony w składaniu dziękczynienia. W oczekiwaniu na wspólne modlitwy poranne – które jako jedyne mogły mu je przerwać – nie potrafiąc zapanować nad żarem miłości, zalewał się łzami.

Wielokrotnie zwracano mu uwagę, aby się pomiarkował i nieco mniej uzewnętrzniał, aby nie rozpraszać innych, na co odpowiadał: „Czuję, że moje serce jest tak wezbrane miłością i radością, że gdybym nie mógł płakać, to chyba bym się udusił”. I jeszcze: „W dniach, gdy przyjmuję Komunię Świętą, szczęście do tego stopnia mnie zalewa, że nie potrafię tego wyrazić”.

Widzimy więc jak bardzo Comollo postąpił na drodze doskonałości. Te porywy miłości do Boga, ta słodycz, upodobanie w rzeczach duchowych pochodziły z żywej wiary i żarliwej miłości. To właśnie te cnoty głęboko w nim zakorzenione, kierowały bezustannie jego działaniem.

cdn.

Św. Jan Bosko

Powyższy tekst jest fragmentem książki św. Jana Bosko Ludwik Comollo. Wzór młodych.