Rozdział szósty. Przybycie do Krakowa

Ten sam dzień, który był świadkiem mianowania Hermana na przeora, przyniósł także wieści od Andrzeja, biskupa Pragi. Usłyszał on, że bracia od Świętego Dominika zatrzymali się w Austrii w drodze do Polski i z całą elokwencją, na jaką było go stać, błagał Jacka, by przysłał mu choć jednego kaznodzieję.

– Studiowałeś tu niedawno ze swoim bratem Czesławem – mówił. – Wiesz, że w naszym mieście brakuje księży i wiele dusz pozbawionych chrześcijańskiej nauki błądzi każdego dnia. O, synu! Przyślij mi w imię Boże choć jednego ze swoich zakonników. Praga łaknie Prawdy!

Jacek długo i z namysłem wpatrywał się w list od biskupa, po czym posłał po Czesława. Tym razem czuł, że nadszedł czas rozstania.

– Myślę, że powinieneś wziąć ze sobą brata Jeremiasza i pójść do Pragi – powiedział. – Biskup dał nam dom w pobliżu kościoła Świętego Klemensa. Z Bożą pomocą zapełnisz go nowicjuszami, tak jak zrobiliśmy to tutaj.

Czesław nie zdradził swych prawdziwych uczuć nawet drgnieniem powieki, bo już pod zwierzchnictwem Dominika nauczył się wartości posłuszeństwa. Zamiast tego uśmiechnął się pogodnie do Jacka i przyklęknął, by przyjąć jego błogosławieństwo. Ale młodszy brat rozumiał, że ta nominacja musi nieść ze sobą pewien zawód. Oznaczała, że Czesław może długo nie zobaczyć domu i najbliższych, bo Praga leży ponad trzysta kilometrów na zachód od Krakowa, a po przyjściu do niej nie będzie już czasu prawie na nic poza ciężką pracą.

Położył delikatnie dłonie na głowie Czesława i modlił się, by dotarły do niego słowa pociechy, zastanawiając się znowu, czemu Dominik uczynił jego, młodszego brata, przełożonym grupy, która ponad pięć miesięcy temu wyruszyła z Rzymu. Jednak, odczuwając swoją słabość, czuł także pewną siłę.

– Czesławie – szepnął niespodziewanie – czy pamiętasz, jak często zastanawialiśmy się, dlaczego ojciec Dominik odniósł taki sukces jako kaznodzieja?

Czesław uśmiechnął się.

– Tak. Ale szybko odkryliśmy powód. Płacił cenę za grzechy innych ludzi. Te owocne kazania wypływały z wyrzeczeń – zarówno wielkich, jak i małych.

– Wiem. I wydaje się, że z nami powinno być tak samo. Jeżeli naprawdę chcemy robić wielkie rzeczy dla dusz, czyż nie powinniśmy zapominać o naszych własnych uczuciach? Czy nie powinniśmy robić wszystkiego, o co prosi nas Bóg, nawet jeśli to oznacza…

– Nawet jeśli to oznacza, że nigdy się już nie zobaczymy?

Jacek patrzył długo i z powagą w oczy brata. Ach, więc Czesław to rozumiał!

– To byłoby prawdziwe cierpienie, prawda? – spytał. – Dość silne, by wykupić wiele dusz od grzechu.

Czesław nie odpowiedział od razu. Rozstanie z młodszym bratem będzie czymś więcej, niż cierpieniem w zwykłym znaczeniu tego słowa. Będzie czymś w rodzaju powolnej i okrutnej śmierci. Tylko umierając dla ziemskich radości ludzie przygotowują się do radości nieba. Dlatego…

– Jeżeli poprosimy Boga o pomoc, zdołamy ponieść każdą ofiarę – powiedział wreszcie. – Pójdę do Pragi, Jacku – i wszędzie, gdzie zechcesz mnie wysłać – i uczynię to z radosnym sercem. Może lepiej pożegnam się od razu. Niech Nasza Pani zawsze błogosławi tobie i twojej pracy – gdziekolwiek ona przypadnie.

Jacek nie bardzo wiedział, skąd mu to przyszło na myśl, ale nabrał nagle przekonania, że kraje inne niż Polska też zyskają na pracy jego i Czesława. Wspólnymi siłami i z Bożą pomocą rozszerzą prawdziwą wiarę na znaczną część Europy.

– Pójdziesz do Czech, na Śląsk i do Niemiec – powiedział, nie zdając sobie sprawy z tego, że jego głos przybiera proroczy ton. – Ja pójdę do Polski, Rusi, Litwy i Prus. I będziemy się codziennie spotykać w modlitwie przy ołtarzu, tak jak nas uczył ojciec Dominik.

Nie przedłużali pożegnania. Po paru godzinach Czesław był już w drodze do Pragi, w towarzystwie brata Jeremiasza, młodego człowieka, który wstąpił do zakonu we Friesach i pozwolono mu ukończyć nowicjat znacznie wcześniej niż w normalnym trybie. Obaj mnisi mieli do przejścia ponad trzysta kilometrów na północ. A Jacek i brat Henryk, pożegnawszy się z Hermanem i jego nowicjuszami, wyruszyli także pieszo w planowaną podróż do Krakowa – jakieś pięćset dwadzieścia kilometrów na północny wschód. A dlaczego? Skoro zostali wezwani do ubóstwa, było oczywiste, że powinni się zachowywać jak ludzie ubodzy. Wiążące się z tym trudy mogły być ofiarowane jako zadośćuczynienie za tych, którzy otaczali się luksusem, prowadząc niegodziwe życie.

Tak więc w pogodne dni października roku 1220 Jacek i Henryk szli wytrwale na północny wschód, zatrzymując się od czasu do czasu, by wygłaszać kazania i nawoływać ludzi do bardziej intensywnego życia chrześcijańskiego. I gdziekolwiek się pojawili – w Górnej czy Dolnej Austrii, na Słowacji czy Morawach – spotykało ich ciepłe przyjęcie i znajdowali się w centrum uwagi. Ponieważ nikt z mieszkańców tych ziem nie widział nigdy mnichów głoszących kazania, Jacek ciągle musiał odrzucać zaproszenia, by zatrzymali się na trochę w tym czy innym mieście. Ale teraz nie mógł odmówić mieszkańcom Ołomuńca, miasta leżącego dwieście kilometrów na południowy zachód od Krakowa. Dowiedzieli się, że brat Henryk, też pochodzący z Moraw, jest jednym z nich. Było nie do pomyślenia, że miałby iść do Krakowa, kiedy jego rodacy tak bardzo potrzebowali kaznodziejów.

– Ten młody człowiek mówi nam, że jest już prawie gotów do święceń – powiedział burmistrz Ołomuńca. – Czy nie mógłbyś go nam zostawić, ojcze Jacku? Wybudujemy klasztor dla nowicjuszy, którzy już się wokół niego gromadzą. I kościół, i szkołę. Rozejrzyj się tylko i zobacz, jakie piękne rzeczy mógłby tu zrobić brat Henryk dla Boga i dusz.

Jacek był oszołomiony. Ponad pięć miesięcy temu opuścił Rzym z trzema towarzyszami, z którymi miał pracować w Polsce. Ale jego plany tyle razy ulegały zmianie! Najpierw stracił Hermana, który miał teraz kierować klasztorem we Friesach. Potem biskup Andrzej poprosił go o mnichów kaznodziejów, więc Czesław wyruszył do Pragi. Teraz w Ołomuńcu Bóg zażądał kolejnej ofiary: powrotu Jacka do Krakowa bez towarzyszy, bez żadnego ogniwa łączącego go ze szczęśliwymi dniami nowicjatu w klasztorze Świętej Sabiny!

– Nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie – powiedział półgłosem po chwili wahania. Potem, zwracając się do burmistrza, skinął na Henryka.

Oczy burmistrza rozbłysły.

– Naprawdę, ojcze?! – zawołał radośnie. – Brat Henryk może tu z nami zostać?

Jacek westchnął głęboko.

– Tak. Może zostać – powiedział.

Teraz więc Henryk ukląkł po błogosławieństwo, a mieszkańcy Ołomuńca oszaleli z radości. Więc to prawda! Brat Henryk otrzymał pozwolenie, by przyjmować nowicjuszy do zakonu. Władze miejskie przekazały duży budynek, który miał służyć jako tymczasowy klasztor, a Jacek zamierzał wyruszyć do Krakowa o tydzień później. W międzyczasie miał co rano wygłaszać kazania na rynku miejskim.

Podobnie jak we Friesach, kazania Jacka zaowocowały wielkimi cudami nawrócenia. Wezwano kler diecezjalny, by udzielał sakramentów tak nieprzebranym tłumom, iż wkrótce rozniosła się wieść, że polski ksiądz jest święty. Jednym spojrzeniem potrafił wzbudzić żal za grzechy w zatwardziałym sercu, przełamywać okowy jednej dręczącej pokusy za drugą, a potem pokazać, że ludzie mogą doświadczyć prawdziwego pokoju na tym świecie tylko na tyle, na ile znają, wielbią i wykonują świętą wolę Boga.

– A ojciec Jacek leczy nie tylko chore dusze, lecz także ciała! – zawołała pewna młoda matka, nie posiadając się z radości. – Mój synek był niewidomy od urodzenia, a spójrzcie na niego teraz! Widzi jak każde normalne dziecko.

– Tak, i mój mąż też wyzdrowiał – wtrąciła radośnie inna kobieta. – Był od lat ułomny, ale wczoraj ojciec Jacek modlił się nad nim i jego skręcona noga jest teraz prosta. O, dzięki Bogu, że zesłał nam tak wspaniałego człowieka!

Nic dziwnego, że w Ołomuńcu pojawił się w końcu ten sam problem co we Friesach. Ludzie nie chcieli, by Jacek odszedł. Błagali go ze łzami i łkaniem, by nadal mówił tu kazania. Ale obowiązek wzywał go od dawna do Polski i kiedy skończył się tydzień, wygłosił ostatnie kazanie, pobłogosławił wielkie tłumy, po czym przeszedł powoli przez rynek i poszedł dalej główną ulicą. Obok niego szedł brat Henryk ze ściągniętą i niespokojną twarzą.

– Jak możesz tak szybko zostawić mnie samego, ojcze? – pytał żałośnie. – Zostałeś przecież we Friesach przez kilka miesięcy, by umocnić klasztor, nim powierzyłeś go bratu Hermanowi. A tutaj…

Jacek pogodnie przytaknął.

– Wiem. Tu byłem tylko przez tydzień. I nie udzieliłem ci żadnych rad odnośnie twoich obowiązków przełożonego. Ale pamiętaj, synu: ty nie uczysz się tak powoli jak nasz dobry brat Herman. Bóg obdarzył cię bystrym umysłem i cudowną umiejętnością rozumienia udręczonych serc. Jesteś urodzonym przywódcą, bracie Henryku, więc uznałem, że trzeba ciebie poprowadzić w inny sposób. Od początku będziesz miał oparcie w Bogu, nie we mnie.

Mimo nieuniknionego smutku pożegnania Henryk zdawał sobie sprawę z mądrości słów przeora. Tak, gdyby ludzie szukali oparcia w Bogu, nie w stworzeniu, byłoby na tym świecie znacznie mniej cierpień i rozczarowań z powodu ludzkich słabości.

– Ja… spróbuję się oprzeć na Bogu – wyszeptał. – Oddam moją pracę przeora całkowicie w Jego ręce i postaram się o nic nie martwić. Ale będziesz pamiętał o mnie w modlitwie, prawda, ojcze? Wiem, że będę potrzebował dużo pomocy, żeby nie opaść z sił, gdy zostanę sam.

Jacek po raz ostatni wzniósł rękę w geście ojcowskiego błogosławieństwa.

– Nigdy cię nie zapomnę – obiecał. – I bądź dobrej myśli, bracie Henryku. Spełnianie woli Bożej nigdy nie wiąże się z prawdziwym smutkiem, choćby było nie wiem jak trudne, ponieważ wola Boża prowadzi do doskonałości wolnej od skazy grzechu. A to może oznaczać dla nas tylko jedno, jeśli jesteśmy dość mądrzy, by ją przyjąć – trwałe szczęście kiedyś w niebie!

Z tymi słowami Jacek opuścił Ołomuniec i ostatniego ze swych początkowych towarzyszy. Ale w ciągu następnych dni, gdy szedł wytrwale na północny wschód, znajdował w tych krótkich słowach pożegnania tyle pociechy ile brat Henryk. Wola Boża! Jakże prawdziwe jest stwierdzenie, że jej odrzucenie lub przyjęcie decyduje o losie każdego mężczyzny, kobiety i dziecka na tym świecie.

„Spróbuję rozgłosić tę prawdę w Krakowie”, pomyślał. „Nawet jeśli przekonam do niej tylko dziesięć osób, zmiana na lepsze nastąpi w wielu sercach.”

Sposobność głoszenia kazań rodakom była już bliska. Wczesnym rankiem w dniu Wszystkich Świętych Jacek wiedział, że będzie ze swymi przyjaciółmi i najbliższymi, nim zapadnie zmrok. Tak – do Krakowa zostało tylko parę kilometrów. Serce Jacka biło szybko z podniecenia, gdy spieszył przez rozległe równiny w stronę Wisły. Biskup Iwo na pewno znalazł dla niego jakieś mieszkanie w pobliżu katedry. Ponieważ znajdowała się w centralnej części miasta, będzie wspaniałym miejscem do głoszenia kazań i nauczania. Potem, jak dobrze pójdzie, kilku młodych Polaków poprosi o przyjęcie do zakonu. Zbudują klasztor, może nawet konwent dla zakonnic – ojciec Dominik często powtarzał, że głoszenie kazań nie poparte modlitwą i ofiarą ma niewielką wartość dla dusz.

„Moja kuzynka Bronisława będzie tym zainteresowana”, pomyślał. „Jest norbertanką od roku 1217 – już ponad trzy lata. I wiem, że zawsze szczerze się modliła, byśmy z Czesławem odnieśli sukces jako kaznodzieje”.

Jacek był tak zatopiony w myślach, że nie zauważył z początku chłopca i dziewczynki zbierających z ziemi gałęzie w sosnowym zagajniku przy drodze. Dzieci zawołały, by się zatrzymał, po czym wzięły chrust na ramiona i pobiegły za nim zaciekawione. Chciały wiedzieć kim jest. Czemu nosi szatę z białej wełny i czarny płaszcz na ramionach. Czy tak ubierają się ludzie w jakimś dalekim kraju?

– Jestem ojciec Jacek, mali przyjaciele – powiedział z uśmiechem. – Noszę habit zakonu kaznodziejskiego i przybywam z Rzymu do Krakowa z ważną nowiną dla ludzi. A wy kim jesteście?

– Ja jestem Stanisław – oznajmił szybko chłopiec. – Mam dziesięć lat i mieszkam przy tej drodze niedaleko stąd.

– A ja jestem jego siostrą. Mam na imię Elżbieta – powiedziała dziewczynka. – Mam osiem lat. Codziennie zbieramy chrust dla rodziców.

Jacek kiwnął głową z aprobatą. Stanisław i Elżbieta mieli jasne włosy i niebieskie oczy, tak często spotykane w Polsce. Ich strój domowej roboty i wprawa, z jaką nieśli wiązki chrustu, wskazywały na to, że są wieśniakami – silnymi i przyzwyczajonymi do ciężkiej pracy na dworze. Ale nagle mnich zaniepokoił się. Czy coś było nie tak? Czy ta dwójka dzieci…

Dzieci były zaskoczone, gdy ich nowy przyjaciel zaproponował nieoczekiwanie, że poniesie ich wiązki chrustu. Widać było, że chce się dowiedzieć czegoś więcej o bracie i siostrze i sądzi, że dzieciom będzie łatwiej mówić, jeśli pozbędą się niewygodnego ciężaru.

– Macie ładne imiona – powiedział z uśmiechem. – Stanisław i Elżbieta. Na pewno otrzymaliście je na chrzcie?

Niebieskie oczy Elżbiety otworzyły się szeroko.

– Na chrzcie? – spytała zaciekawiona. – A co to jest?

Jacek poczuł ukłucie w sercu. A jednak – jego obawy nie były bezpodstawne! Te dzieci, jak setki tysięcy innych w północnej Europie, nigdy nie zostały ochrzczone. Ich rodzice i dziadkowie też prawdopodobnie nie. W rzeczy samej, Stanisław nic pewnie nie wiedział o człowieku, który uczynił to imię najbardziej świętym w historii Polski – biskupie Stanisławie z Krakowa, pierwszym męczenniku zabitym przez niegodziwego króla Bolesława Śmiałego. A ta mała dziewczynka – czy ktoś jej kiedyś mówił o Najświętszej Dziewicy i Jej kuzynce Elżbiecie?

Teraz Jacek udzielił wiejskim dzieciom pierwszej lekcji katechizmu. Słuchały z uwagą, bo nikt im dotąd nie mówił o niebie, cudownym miejscu, gdzie mężczyźni i kobiety, którzy wiernie służyli Bogu na ziemi, żyją w wiecznej chwale.

– Chcesz powiedzieć, że my też możemy pójść do nieba, ojcze Jacku? – spytała Elżbieta z błyszczącymi oczami. – Możemy tam pójść, choć jesteśmy biedni?

Mnich uśmiechnął się.

– Tak, moje dziecko. Bóg chce, by wszystkie dusze, które stworzył, były z Nim na wieki szczęśliwe w niebie. Ale muszą Go kochać i służyć Mu tak, jak im powiedział.

Dziewczynka chciała zadać więcej pytań, gdy nagle brat chwycił ją za rękę.

– Co za szczęście, Elżbieto! – Widzisz tę wielką procesję? Na pewno książę wyjeżdża z miasta!

Dziewczynka z miejsca zapomniała o świeżo rozbudzonym zainteresowaniu innym światem. Wspięła się na palce i przesłaniając oczy, wpatrywała się jak urzeczona w dal. Droga, którą szli, znajdowała się teraz w najwyższym punkcie. Przed nimi leżał Kraków i błękitne wody Wisły, a z południowej bramy miasta wyjeżdżało ponad pięćdziesiąt powozów udekorowanych barwnymi chorągwiami i flagami.

Elżbieta szarpnęła za płaszcz Jacka.

– Spójrz, ojcze! Ten czerwonozłoty powóz zaprzężony w dwanaście białych koni należy do księcia Leszka. Czyż nie jest piękny?

Jacek uśmiechnął się.

– Tak, dziecko. A my mamy stąd piękny widok.

Stanisław nagle wydał z siebie przenikliwy pisk.

– Ojcze, jadą tu dwaj żołnierze i machają do nas. Jak myślisz, czy to znaczy, że powinniśmy zejść im z drogi?

Mnich poprawił dwie wiązki chrustu na ramionach. Jego bystre oczy rozpoznały już herb biskupa Iwo powiewający przy jednym z powozów. Roześmiał się, spoglądając na stojącego obok chłopca.

– Nie, nie sądzę, że musimy ustąpić im drogi, Stanisławie.

– Ale książę na pewno jedzie, by przywitać ważnego gościa! Może księcia? Albo króla?

Jacek znów się roześmiał.

– Nie, mały przyjacielu. Myślę, że ten gość jest tak biedny, jak zwykły krakowski żebrak.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Jacek Odrowąż.