Rozdział szesnasty. Ucieczka z miasta

Niedorzecznym jest założenie, iż miejsce, w którym obecnie przebywa dana rodzina, jest lokalizacją opatrznościową i docelową. W przeciwieństwie do życia w mieście lub na świadomym potęgi pieniądza przedmieściu, życie na wsi pociąga za sobą pewną logikę, według której wszystko prezentuje się lepiej w odpowiednim, katolickim kontekście. Autor niniejszego eseju omawia zagadnienia w nieunikniony sposób wiążące się ze zmianą miejsca zamieszkania: eskapizm, romantyzm, dzieci, własność, sąsiedztwo i „zarzucenie” apostolskich powinności.

Temat powrotu na wieś stanowi obiekt zainteresowania dwóch grup ludzi: tych, którzy uważają go za świetną rozrywkę oraz tych, którzy postrzegają stan obecny jako rodzaj wyzwania. Spokojnie można założyć, iż dziewięć na dziesięć osób wypowiadających się w tej kwestii nie zamierza podjąć żadnych działań. Identyfikacja charakteru podejmowanej dyskusji jest niezwykle istotna, gdyż to, co bywa bliskie jednym, dla innych może okazać się mało ważne i vice versa.

Osoby traktujące temat jako rodzaj rozrywki mówią o życiu na wsi, jak gdyby było ono celem samo w sobie. Ci, którzy interesują się zagadnieniem, ponieważ chcą opuścić miasto lub przynajmniej wątpią, czy miejskie życie jest najlepszą z możliwych dróg, widzą powrót na wieś jako sposób na osiągnięcie celu. Jedni utrzymują, że kompostownik albo zapach obory automatycznie rozbudza najlepsze strony ludzkiej natury, inni zaś w kompostowniku widzą źródło niedrogiego i skutecznego nawozu, a zapachy z obory zaliczają do tej samej kategorii, co zapach spalin – niemiłych elementów środowiska, do których miejscowi na ogół szybko się przyzwyczajają.

Nie zamierzam tu karcąco kiwać palcem na tych, którzy traktują temat jako źródło rozrywki. Chciałbym jedynie przestrzec osoby autentycznie zainteresowane zamieszkaniem na wsi, iż wiele z tego, co zostało dotąd powiedziane o takich przeprowadzkach nie ma żadnego związku z praktyczną stroną tego zagadnienia, jak chociażby to, że: po pierwsze, wybór wsi, a nie obrzeży terenów przemysłowych na miejsce zamieszkania jest decyzją anachroniczną, zalatującą średniowieczem, po prostu nie na czasie, a po drugie, katolik opuszczający miasto i przenoszący się na wieś opuszcza swoją placówkę apostolską lub, mówiąc bardziej z europejska, opuszcza swoje środowisko.

Eskapiści?

Człowieka, który nigdy nie spotkał się z żadnym z tych argumentów, można nazwać szczęściarzem, wiem jednak, że przemawiają one do wielu katolików rozważających temat przeprowadzki. Pierwszy argument po prostu jest nieprawdą. Masowa ucieczka z dużych miast trwa w Ameryce już od dawna, lecz dopiero teraz stała się ruchem społecznym. Spada liczba ludności zamieszkującej takie miasta, a wycieczka na amerykańską wieś ukazuje istną epidemię budowania domów. Każdego dnia coraz więcej ludzi zabiera się za uprawę ogrodu i hodowlę zwierząt lub prowadzenie przydomowego warsztatu. Smutny natomiast jest fakt, że główną siłą napędową tego exodusu są niewielkie rodziny o średnich lub wysokich dochodach, podczas gdy w miastach pozostają rodziny wielodzietne o niewielkich dochodach, chociaż to właśnie one odniosłyby większą korzyść z takiej przeprowadzki. Do owej kategorii ubogich, nieposiadających niczego na własność mieszkańców miast zalicza się większość katolickich wielodzietnych rodzin. Potrzebny jest zatem program wsparcia socjalnego, dzięki któremu rodziny w największej potrzebie mogłyby nabywać domy i ziemię na wsi za cenę adekwatną do ich dochodów. Gdy tylko przeniosą się na wieś, dzięki przydomowym ogródkom, hodowanym zwierzętom i rzemiosłu, wzrosną ich dochody, umożliwiając im życie w lepszych warunkach niż te, w których funkcjonowali mieszkając w mieście.

Drugi ze wspomnianych przeze mnie poglądów – porównujący ucieczkę z miasta do opuszczenia apostolskiej placówki – jest przykładem rażącego błędu popełnianego przez ludzi próbujących zastosować europejskie normy do amerykańskiej rzeczywistości. Statystyczna amerykańska rodzina bardzo często zmienia miejsce zamieszkania. Amerykańscy żywiciele rodzin równie często zmieniają miejsce pracy. Raczej trudno znaleźć rodzinę, której wszyscy członkowie nadal zamieszkują miejscowość, w której przyszli na świat, lub zarabiają na życie wykonując ten sam zawód. W tym olbrzymim kraju wszyscy jesteśmy nomadami. Nasze otoczenie ulega nieustannym zmianom. Nasze życie osobiste i rodzinne to łańcuch wydarzeń spięty w całość wozami meblowymi i agencjami wynajmu lub sprzedaży nieruchomości. Być może żałosny, lecz taki jest stan rzeczy. Założenie, iż obecne miejsce zamieszkania danej rodziny zostało jej wskazane przez Opatrzność, a więc powinna tam pozostać, jest założeniem równie śmiesznym jak to, że osoba w masce, z którą tańczysz na balu sylwestrowym, w chwili gdy zegar wybija północ, powinna zostać twoim małżonkiem do grobowej deski.

To nie bezludna wyspa

Gdy rodzina wyprowadza się z miasta, najprawdopodobniej ulegną nasileniu jej relacje z sąsiadami oraz udział w różnych sprawach o charakterze politycznym, parafialnym lub społecznym. Spieszę tu dodać, iż nikt przy zdrowych zmysłach nie zachęca pojedynczych osób ani rodzin do ucieczki z miasta i zamieszkania w pustelni na odludziu na wzór Robinsonów szwajcarskich. Taka rodzina przeprowadzi się na wieś wraz z innymi rodzinami lub zamieszka pośród już istniejącej społeczności wiejskiej. W takich miejscach dość szybko wychodzi na jaw, że tubylcy nie tolerują przyjezdnych indywidualistów, którzy „chcą być sami”. O wiele bardziej prawdopodobne wydaje się założenie, iż przeprowadzający się na wieś znajdą się w środowisku, które ich zrozumie i będzie dla nich zrozumiałe. Być może po raz pierwszy w życiu osoby takie doświadczą radości z przebywania wśród innych ludzi, a nie osamotnienia porównywalnego z samotnością pojedynczego kamyka na piaszczystej plaży. W większości przypadków ów exodus nie stanowi ucieczki z wyznaczonej placówki, lecz proces odkrywania sąsiedzkości.

Uważam zatem, iż argumenty mówiące o anachroniczności lub opuszczaniu posterunku nie mają nic wspólnego z praktycznymi aspektami przeprowadzki na wieś. Poniżej zamierzam omówić cztery z nich, niezwykle istotne, choć często ignorowane.

Aspekt romantyczny

Bunt przeciwko obskurności industrialnych metropolii rozpoczął się w tym samym momencie, gdy tysiącom „wieśniaków” przyszło do głowy, aby przenieść się do miast i prowadzić tam wspaniałe życie. Niejednokrotnie „mieszczuch” o wiejskich korzeniach mijał w przelocie świeżo zamieszkałego w mieście „wieśniaka”. Jakichkolwiek nie żywili romantycznych wyobrażeń na temat realizacji własnych planów, wszystkie z nich zostały poddane gorzkiej krytyce tych, którzy zdążyli przeżyć rozczarowanie. Okazało się, że romantyczne argumenty musiały ustąpić miejsca twardym faktom ekonomicznym. Nikt nie ośmieliłby się głośno mówić o swoim umiłowaniu wsi za jej spokój, obfitość i piękno. Nikt nie przyznałby, iż uwielbia miasto za jego gwar, blask świateł, bunt przeciwko przyrodzie. Twierdzę jednak, że to właśnie te tak zwane cechy „romantyczne” decydują o wyborach podejmowanych przez każdego z nas. Jestem święcie przekonany, iż nikt, kto uległ urokowi blasku świateł i atmosferze stada, nigdy nie będzie czuł się szczęśliwy na wsi, niezależnie od innych, bardziej namacalnych korzyści wiążących się z tą lokalizacją. Z drugiej strony, ten, kto pokochał całym sercem obraz „człowieka pośród pól i łąk” oraz słodko-kwaśny smak żywiołów i natury, nigdy nie zazna szczęścia w mieście.

Chesterton pisze, iż woli siedzieć na polu i patrzeć na mijające go samochody, nie znosi zaś siedzenia w samochodzie i przyglądania się mijanym polom i łąkom. Ten wybór mam na myśli, pisząc niniejsze słowa. Wszyscy lubią spoglądać na naturalne piękno, lecz jedynie prawdziwy mieszkaniec wsi pragnie, by natura dotykała go, wywierała nań wpływ. Dobrze jest dysponować schronieniem przed szalejącymi żywiołami, lecz ten, kto chce przemienić ochronę w szczelną izolację, tak by naturę oglądać wyłącznie przez okno, będzie szczęśliwy wyłącznie w mieście.

Ekonomiczne, kulturalne, rodzinne, społeczne i zdrowotne zalety mieszkania na wsi są jednym z niewielu faktów wspaniale dowiedzionych dotąd na gruncie empirycznym, a pomimo to, niewielu one przekonują. Dlaczego? Sądzę, iż przyczyna tkwi w niemożności rozwiania uroku miasta przez argumenty tego typu. Trzeba przyznać, że szeroki wybór towarów dostępnych w miejskich sklepach przemawia do nas o wiele silniej niż ograniczony wachlarz produktów żywnościowych uzyskiwanych z przydomowego ogródka. Nie sposób zaprzeczyć, iż jest coś urzekającego w spędzaniu dnia za dniem wśród niezliczonych rzeszy nieznajomych, gdy porównamy to do codziennego spotykania samych znajomych twarzy. Przekręcenie pokrętła kaloryfera, by w mieszkaniu zrobiło się cieplej, zapewnia uczucie władzy, którego na próżno szukać w wysypywaniu popiołu z własnego domowego pieca. Ten, kto może sobie pozwolić na miejskie śniadanko złożone z jajek na bekonie, odczuwa przy brzęku widelca i noża swoisty sukces, zaspokojenie, którym mieszkaniec wsi musi podzielić się z kurą i świnią, jakkolwiek upokarzające by się to mogło wydawać.

Wieś emanuje swoistym romantyzmem, a miasto ma swoje uroki, zaś cenę za próbę skorzystania z obu najlepiej znają świadomi potęgi pieniądza, lecz rozczarowani mieszkańcy przedmieść. W naturalnym porządku rzeczy obie te przyjemności stanowią alternatywę. Tylko jedno z dwojga dążeń może mieć decydujący wpływ na znalezienie przez daną osobę miejsca, które ją zadowoli. Nie oznacza to jednak, iż każdy z nas został z góry zaplanowany przez naturę jako mieszkaniec wsi lub miasta. Jeżeli weźmiemy pod uwagę styl życia, do jakiego został wychowany, przekonanie mieszkańca miasta do przeprowadzki na wieś jest w większym stopniu wynikiem rozczarowania niż reedukacji. Taka osoba nie wyprze się swoich rozbudzonych apetytów wyłącznie z powodu argumentów dotyczących zdrowia, stabilizacji czy oszczędności. Jej fałszywe idole muszą lec w gruzach, jeden po drugim. Jedynie wtedy stanie się podatna na uroki wsi.

Dzieci

Nie ma niczego, co ściślej wiązałoby się z tematem ucieczki na wieś. Współczesny człowiek skupia się przede wszystkim na tym, co dotyczy jego oraz czasów, w których żyje, zapomina zaś o przodkach i przyszłych pokoleniach, co przejawia się w odbieraniu przez niego swoim dzieciom praw przynależnych okresowi dzieciństwa. Współczesne miasto przemysłowe to uzewnętrznienie dorosłości. Dzieci, którym zezwala się na przyjście na świat, spędzają przymusowo całe dzieciństwo w ciasnych gettach zwanych dowcipnie placami zabaw. Padają ofiarą uporczywego ryku samochodów, niepowstrzymanego rozwoju przemysłu, zionących gniewem właścicieli wynajmowanych mieszkań i strzegącej wszelkiej własności policji. Dzieci, podobnie jak bezrobotni, stanowią kłopot, uzyskujący wymuszoną opiekę instytucji charytatywnych. Rodzicom przypomina się na każdym kroku, że ich dzieci wszystkim przeszkadzają. Wybiegają wprost pod samochody, nie okazują szacunku dla cudzej własności, zabierają miejsce w lokalach przeznaczonych dla osób dorosłych, płaczą w kościele, utrudniając dorosłym zapadnięcie w pobożną półdrzemkę, obniżają wartość nieruchomości – jednym słowem, zbędna niedogodność. Każde osiedle ma mnóstwo barów, teatr, klub bilardowy, restaurację, wszystko dla wypoczynku dorosłych, dla dzieci jednak nie sposób znaleźć czegokolwiek.

Jeśli rodzice pragną dla dziecka miejsca do zabawy, domu, w którym nie będzie nikomu przeszkadzało, warsztatu, w którym naprawią spowodowane przez dziecko nieuniknione zniszczenia, społeczności, w której dzieci są postrzegane jako błogosławieństwo, jedynie zamieszkanie na wsi zapewni im to wszystko. Nazywajcie to ucieczką, jeżeli chcecie, ja wolę spoglądać na przeprowadzkę z miast jako ponowne podjęcie przez wielu ludzi rodzicielskiej odpowiedzialności.

Sąsiedzkość

Jednym z faktów, które uprzedziły sporą liczbę ludzi do życia na wsi, jest zdominowanie wiejskiego życia w Stanach Zjednoczonych przez protestantów. Podkreślam ten fakt nie dla jego wydźwięku socjologicznego, lecz znaczenia, jakie niesie dla religii. Ludzie, którzy chcą regularnie uczestniczyć w nabożeństwach, zwykle mieszkają bliżej siebie niż ci, dla których chodzenie do kościoła nie stanowi życiowego obowiązku. Znacznie oddalone od siebie gospodarstwa wiejskie, tak charakterystyczne dla wczesnego okresu istnienia amerykańskiej wsi, nigdy nie zaistniałyby w kraju katolickim. Owa izolacja geograficzna, wstrętna ludzkiej naturze i nie do zaakceptowania dla katolików z uwagi na ich zobowiązania parafialne, nie musi być cechą charakterystyczną życia na wsi i nie jest, chociażby w Europie, gdzie wiejskie domy cisną się wokół kościoła parafialnego jak kurczęta wokół kwoki. A jednak to właśnie takiej izolacji obawiają się ludzie myślący o opuszczeniu miasta, choć nie jest ona konieczna ani zalecana.

Z drugiej strony, za sprawą czynników handlowych i przemysłowych osiągnęliśmy w naszych miastach tak nieznośną koncentrację ludności, że najczęstszą reakcją na nowego sąsiada jest rozgoryczenie.

Wybaczcie mi wskazanie oczywistego paradoksu – mieszkańcy miast są zbyt blisko siebie, żeby nawiązać bliższe relacje. Sam problem transportu w mieście jest tak palący, iż brak czasu na jakieś gesty miłosierdzia. Zaiste, w wielu przypadkach jedynym sposobem okazania szczodrości sąsiadowi jest zejście mu z drogi i ulżenie mu swą nieobecnością. To właśnie robi większość sąsiadujących ze sobą mieszkańców miast.

Przy odpowiednim podejściu do sprawy, utrzymanie współczesnego miasta jako jednego z elementów konstrukcyjnych społeczeństwa wynika z braku szacunku dla społecznej natury jednostki ludzkiej. Boskiego zalecenia, iż żaden człowiek nie powinien pozostawać samotny, nie można w najśmielszych marzeniach zastosować do Times Square czy innego, równie zatłoczonego miejsca. Miasto w obecnym kształcie istnieje głównie dlatego, że utrzymanie dużej liczby ludności działa na korzyść pewnych wpływowych czynników. Nowy Jork istnieje, ponieważ stanowi: po pierwsze, olbrzymi rynek pracy; po drugie, siedzibę gigantycznego elektoratu; po trzecie, niezmierzoną siłę nabywczą w osobach mieszkańców i przyjezdnych. Wszystkie ludzkie i osobiste problemy bledną przy korzyściach wyrażonych przez powyższe liczby.

Tak oto mieszkaniec miasta zdaje sobie sprawę z bliskości otaczających go współpracowników, współwyborców i współnabywców, nie postrzega ich natomiast jako sąsiadów. Temu złu nie da się zapobiec ani przeciwdziałać poprzez nawoływanie do okazywania większej miłości bliźniego. Pamiętajmy o słowach katechizmu: musisz znać i kochać Boga oraz Mu służyć. Dlaczego musimy poznać Boga? Ponieważ nie możemy kochać kogoś, kogo nie znamy. Podobnie jest w przypadku miejskich sąsiadów. Nie możemy pokochać swoich miejskich sąsiadów, ponieważ jest ich zbyt wielu, abyśmy mogli wszystkich poznać.

Na wsi każda rodzina zna całe swoje otoczenie, a zarazem jest w nim znana. Wspólnota, której częścią staje się mieszkaniec wsi, jest mu bliska i zrozumiała w sposób, którego nigdy nie będzie w stanie doświadczyć mieszkaniec miasta. Człowiek mieszkający na wsi może kochać, jeśli tego pragnie; może być bliźnim dla tego, kto jest w potrzebie; może wspólnie z innymi dążyć do osiągnięcia wspólnego dobra; może być człowiekiem pomiędzy ludźmi, a nie mało istotnym trybikiem w machinie miasta.

Własność

Często nie dostrzega się, iż pogodzenie się z dręczonym ciągłymi zatorami życiem w mieście oznacza pogodzenie się z niekończącym się masowym brakiem jakiejkolwiek własności. Akceptacja miasta przemysłowego to zgoda na to, że w żaden sposób nie da się zapewnić ludziom możliwości zaspokojenia ich naturalnego prawa do własnej nieruchomości i pragnienia jej posiadania. Chęć gospodarowania na własnym kawałku ziemi wystarczy jako zachęta do przeprowadzki na wieś. Nie ma innego miejsca, gdzie można nabyć produktywną nieruchomość. Poszukiwanie ziemi na własność nie jest żadną sielankową mrzonką!

Dla katolika pragnienie oddziaływania na sprawy społeczności, do której przynależy, oznacza, iż musi posiadać obszar podporządkowany jego kontroli. Jeżeli jego rodziną rządzi właściciel mieszkania, przełożony, rząd, jeśli zmusza się ją do podążania tam, gdzie zawieje wiatr świeckiego kaprysu, jakże on sam może realizować chrześcijańskie ideały posiadania i postępowania?

Dla samotnego apostoła posiadanie czegokolwiek może stanowić zbyteczne obciążenie, lecz dla rodziny, która nie ma ani skrawka ziemi, stanowi to przeszkodę w realizowaniu życiowych planów. Zmusza się ją do zaakceptowania środowiska, nad którym nie sprawuje żadnej kontroli.

Wnioski

Doświadczenie mówi mi, iż argumenty dotyczące romantyczności, dzieci, sąsiadów i własności mają pierwszeństwo przed kwestiami stosownej pory, kompostowania, ucieczki duchowej czy maszynerii. Życie na wsi narzuca nam pewną logikę nadającą właściwy wymiar wszystkim pozostałym sprawom.

Ucieczka na wieś jest logicznym krokiem na drodze ku odrodzeniu ludzkich społeczności, parafii i miast.

Ed Willock

Powyższy tekst jest fragmentem książki Eda Willocka Rola ojca w rodzinie katolickiej.