Rozdział siódmy. Wolna rodzina

Jak już mówiłem, zamierzam zająć się tylko jednym najważniejszym przykładem: instytucją zwaną prywatnym domem lub ogniskiem domowym – podstawą i organem rodziny. Zastanowimy się po prostu nad sposobem, w jaki światowe i polityczne tendencje uderzają w ten dawny i jedyny w swoim rodzaju dach. O samej rodzinie powiem jedynie w kilku słowach. Pozostawiam na boku spekulacje dotyczące jej pochodzenia od zwierząt i szczegóły związane z jej społeczną odbudową; interesuje mnie tylko jej namacalna wszechobecność. Rodzina jest dla ludzkości koniecznością; jest dla niej (jeśli ktoś chce tak to ująć) pułapką. Jedynie obłudne ignorowanie kolosalnego faktu pozwala mówić o „wolnej miłości”, jak gdyby miłość była epizodem podobnym do zapalenia papierosa albo zagwizdania melodii. Wyobraźmy sobie, że za każdym zapaleniem papierosa z kłębów dymu wyłaniałby się ogromny dżin i podążał wszędzie za palaczem jak niewolnik. Wyobraźmy sobie, że za każdym zagwizdaniem melodii człowiek sprowadzałby z nieba anioła i musiał już na zawsze chodzić z serafinem na sznurku. Te katastroficzne wizje są jedynie dalekim porównaniem do niesłychanych konsekwencji, jakie natura związała z seksem. Od początku jest całkiem jasne, że nie można być wolnym kochankiem; albo jest się zdrajcą, albo jest się związanym. Drugim elementem budującym rodzinę jest to, że jej konsekwencje, choć ogromne, są stopniowe; papieros stwarza niemowlę-giganta, piosenka jedynie małego serafina. Stąd się bierze konieczność jakiegoś przedłużonego systemu współpracy; i stąd się bierze rodzina w swoim pełnym wymiarze wychowawczym.

Można powiedzieć, że instytucja ogniska domowego to jedyna instytucja anarchiczna. Jest starsza od prawa i nie podlega państwu. Niszczą ją lub wzmacniają nieokreślone siły zwyczaju bądź pokrewieństwa. Nie chodzi o to, że państwo nie ma nad rodziną żadnej władzy; do władzy państwa odwołujemy się i powinniśmy się odwoływać w wielu nienormalnych przypadkach. Ale w większości normalnych przypadków państwo nie powinno się mieszać do rodzinnych radości i smutków. Nawet nie tyle, że nie powinno, ile że nie ma jak. Tak jak istnieją dziedziny zbyt dla prawa odległe, tak istnieją te, które są zbyt bliskie; można zobaczyć biegun północny, nie ujrzawszy własnego kręgosłupa. Drobne i bliskie sprawy wymykają się kontroli co najmniej tak samo jak sprawy wielkie i odległe; a dobrym tego przykładem są prawdziwe bóle i radości rodzinne. Jeśli dziecko woła o gwiazdkę z nieba, to policjant nie może zdobyć gwiazdki, ale nie może też powstrzymać dziecka. Istoty tak sobie bliskie jak mąż i żona lub matka i dzieci posiadają moc uszczęśliwiania lub unieszczęśliwiania siebie nawzajem, do której nie ma zastosowania państwowy przymus. Gdyby małżeństwo można było rozwiązywać każdego ranka, to nie zwróciłoby to snu mężczyźnie, który nie może spać z powodu zrzędzenia żony; a na co się zda dawać człowiekowi wielką władzę, kiedy ten pragnie tylko trochę spokoju? Dziecko musi być zależne od najbardziej niedoskonałej matki; matka musi być oddana dzieciom, które najmniej na to zasługują; w takich sytuacjach próżna jest prawna zemsta. Nawet w nienormalnych przypadkach, kiedy prawo może zadziałać, ciągle napotyka się tę przeszkodę, o czym wie niejeden skonsternowany sędzia pokoju. Musi ocalać dzieci od głodu, zabierając im żywiciela. Często musi też złamać serce żony dlatego, że mąż rozbił jej wcześniej głowę. Państwo nie posiada wystarczająco delikatnego narzędzia, by zajmować się zakorzenionymi zwyczajami i splątanymi więzami rodzinnymi; obie płcie, szczęśliwe lub nie, są ze sobą sklejone zbyt mocno, abyśmy mogli rozdzielić je ostrzem prawnego scyzoryka. Mężczyzna i kobieta są jednym ciałem – nawet, kiedy nie są jednym duchem. Człowiek jest czworonogiem. Na tę starodawną i anarchiczną intymność rodzaje rządów mają niewielki wpływ bądź nie mają go wcale; ludzie są szczęśliwi lub nieszczęśliwi – zależnie od godziwości własnej płciowości i od własnego usposobienia – pod republiką Szwajcarii lub despotyzmem Syjamu. Nawet gdyby Syjam był republiką, to i tak nie zrobiłby wiele dla uwolnienia bliźniąt syjamskich.

Problem nie tkwi w małżeństwie, ale w seksie, i pojawiłby się w najbardziej swobodnym konkubinacie. Jednak ogromna większość ludzkości nie wierzy w tej dziedzinie w swobodę, ale w bardziej lub mniej trwałą więź. Plemiona i cywilizacje różnią się poglądami na temat powodów, dla których można tę więź rozluźnić, ale wszystkie zgadzają się, że istnieje więź, którą się rozluźnia, a nie po prostu powszechna swoboda. W tej książce nie będę omawiać mistycznego poglądu na małżeństwo, który sam wyznaję – wielkiej europejskiej tradycji, która uczyniła z małżeństwa sakrament. Wystarczy stwierdzić, że zarówno poganin jak i chrześcijanin uważają małżeństwo za więź, coś, co normalnie nie powinno być rozerwane. Krótko mówiąc, ta ludzka wiara w seksualną więź opiera się na zasadzie, którą współczesna umysłowość przestudiowała bardzo pobieżnie. Być może najlepszym do niej porównaniem jest zjawisko chwytania „drugiego oddechu” podczas chodzenia.

Owa zasada jest taka: we wszystkim, co warto mieć, a nawet w każdej przyjemności, występuje moment bólu albo znudzenia, który trzeba przetrwać, aby przyjemność mogła odżyć i trwać. Radość z bitwy przychodzi po strachu przed śmiercią; radość z czytania Wergiliusza po nudnej nauce; ciepło ogarniające ciało po kąpieli morskiej pojawia się po szoku wejścia do lodowatej wody; a sukces małżeństwa po rozczarowaniach miesiąca miodowego. Wszystkie ludzkie śluby, prawa i umowy są wielorakimi sposobami przetrwania tego punktu krytycznego, tego momentu potencjalnej kapitulacji.

We wszystkim, co na tej ziemi warto robić, następuje etap, kiedy nikt by tego nie robił, chyba że z konieczności lub przez wzgląd na honor. Właśnie wtedy instytucja podtrzymuje człowieka i pomaga mu dojść do pewniejszego gruntu. To, czy ta niezaprzeczalna prawda o ludzkiej naturze jest wystarczającym usprawiedliwieniem wzniosłego charakteru nadanego chrześcijańskiemu małżeństwu, to całkiem inna sprawa; ale jest ona wystarczającym usprawiedliwieniem dla powszechnego przekonania ludzkości, że małżeństwo jest czymś trwałym, a jego rozwiązanie winą lub co najmniej hańbą. Istotą jest tu nie tyle czas trwania, ile bezpieczeństwo. Dwoje osób musi być ze sobą związanych, żeby oddać sobie sprawiedliwość; przez dwadzieścia minut w tańcu lub przez dwadzieścia lat w małżeństwie. W obu przypadkach chodzi o to, że jeśli ktoś znudzi się po pierwszych pięciu minutach, to musi wytrwać i zmusić się do tego, by być szczęśliwym. Przymus jest rodzajem zachęty, a anarchia (lub to, co niektórzy nazywają wolnością) jest zasadniczo przytłaczająca, ponieważ zasadniczo działa zniechęcająco. Gdybyśmy wszyscy unosili się w powietrzu jak bańki mydlane i mogli w każdej chwili być uniesieni w dowolnym kierunku, to skutek byłby taki, że nikt nie miałby odwagi rozpocząć rozmowy. Byłoby bardzo kłopotliwe zacząć zdanie przyjacielskim szeptem, a następnie być zmuszonym drugą połowę wykrzyczeć do rozmówcy odlatującego w wolny i bezpostaciowy eter. Dwoje osób musi trzymać się razem, aby oddać sobie sprawiedliwość. Jeśli Amerykanie mogą się rozwodzić z powodu „niezgodności charakterów”, to nie mogę pojąć, dlaczego się wszyscy nie rozwiodą. Poznałem wiele szczęśliwych małżeństw, ale nigdy takiego, w którym występowałaby zgodność charakterów. W małżeństwie chodzi o to, żeby zmagać się i przetrwać moment, kiedy niedobranie staje się niezaprzeczalne; bo mężczyzna i kobieta jako tacy są niedobrani.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Co jest złe w świecie.