Rozdział siódmy. Rozczarowanie w Rzymie

Wracaliśmy do domu z ciężkim sercem, chociaż tato za wszelką cenę starał się mnie pocieszyć barwnymi opisami wielu wspaniałych zabytków, które zobaczymy w trakcie naszej pielgrzymki do Rzymu.

– A więc naprawdę tam jedziemy, tatusiu?

– Tak, moja mała. I nie miej już takiej smutnej miny. Wprawdzie biskup nie wyraził zgody, żebyś wstąpiła do Karmelu w Boże Narodzenie, ale wszystko może się zmienić, gdy porozmawiamy z Ojcem Świętym.

Słowa te sprawiły, że poczułam się znacznie lepiej. Cztery dni później, kiedy tatuś, Celina i ja wyruszyliśmy do Paryża, czułam się naprawdę szczęśliwa. To była moja pierwsza wizyta w najwspanialszym mieście we Francji. Perspektywa spędzenia tam trzech dni spędzała mi sen z powiek. Tak wiele było do zobaczenia! Tak wiele do zrobienia!

Jednakże, jak się okazało, nie muzea, pomniki, sklepy, piękne aleje i parki, zrobiły na mnie największe wrażenie, lecz niewielki kościół Matki Bożej Zwycięskiej. To właśnie tam kilka lat temu tatuś zamówił dla mnie nowennę, kiedy byłam tak bardzo chora. Tu Królowa Niebios dokonywała niezliczonych cudów dla tych, którzy z ufnością wznosili błagania o pomoc. Cóż, teraz, gdy nadarzyła się okazja, ja też poprosiłam o małą przysługę. Zwróciłam się z prośbą do Najświętszej Panny, aby zaspokoiła moją ciekawość w następującej kwestii: „Czy naprawdę uśmiechnęła się do mnie i mnie uleczyła, gdy miałam dziesięć lat?”.

Ta modlitwa została bardzo szybko wysłuchana. Gdy uklękłam przed Jej figurą w kościele Matki Bożej Zwycięskiej, Najświętsza Panna sprawiła, że zrozumiałam całą prawdę. „Cud” z 13 maja 1883 roku nie był tylko wytworem mojej wyobraźni, czego obawiały się niektóre zakonnice w Karmelu. Matka Boża naprawdę mnie uzdrowiła. Nie pomyliłam się także w sprawie pięknego uśmiechu, który ujrzałam na twarzy figurki przy moim łóżku.

7 listopada tatuś, Celina i ja zgromadziliśmy się wraz z innymi pielgrzymami w bazylice Najświętszego Serca. Odmówiliśmy akt konsekracji, a potem wyruszyliśmy w procesji na dworzec kolejowy. Celina była tak samo podekscytowana jak ja. W dniach, które nastąpiły, nieustannie wydawałyśmy okrzyki zachwytu na widok otaczających nas wspaniałości. Nigdy wcześniej nie widziałyśmy tak pięknych krajobrazów jak w Szwajcarii, z górami i jeziorami, malowniczymi miastami i miasteczkami. Chłonęłam wszystko wzrokiem. Obiecywałam sobie, że kiedy już zostanę karmelitanką, mając za całą scenerię tylko ubogą celę i skrawek nieba, będę wówczas wspominać jeziora, wspaniałe góry i lasy, które teraz mijaliśmy.

„Ale będę też pamiętać o tym, że w niebie jest jeszcze piękniej” – pomyślałam. „Piękniej niż ktokolwiek jest w stanie sobie wyobrazić!”

Zatrzymaliśmy się w Lucernie, Como, Mediolanie, Wenecji, Padwie i Bolonii. Zwiedzaliśmy kościoły i oglądaliśmy zabytki historyczne. Wspaniałych wrażeń dostarczył nam krótki pobyt w Loreto, gdzie zachowany jest dom, w którym niegdyś mieszkała Święta Rodzina. Celina i ja przystąpiłyśmy do Komunii w bazylice, w której obecnie znajduje się święty dom. Dotknęłyśmy różańcami drewnianą miskę, której, jak głosi tradycja, używało Dzieciątko Jezus. Jednak nawet to wspaniałe wydarzenie było zaledwie przygotowaniem do prawdziwego punktu kulminacyjnego naszej podróży. Za kilka godzin mieliśmy sycić się widokiem Rzymu, potem zaś porozmawiać z Ojcem Świętym, wikariuszem Chrystusa na ziemi!

– Bóg był dla nas bardzo łaskawy – stwierdziła Celina, gdy pociąg turkotał przez włoskie wioski. – Tereso, nigdy wystarczająco mu nie podziękujemy za to, że natchnął tatę, aby nas ze sobą zabrał w tę podróż.

Przytaknęłam jej. Maria, Paulina i Leonia też byłyby na pewno zachwycone naszym cudownym pasmem przygód, gdyby tylko wyjazd ten miał miejsce przed ich wstąpieniem do klasztoru.

– Zdaję sobie sprawę, że Bóg okazał nam dobroć – powiedziałam. – Oczywiście nie zrobiłyśmy nic, żeby na to zasłużyć.

Kilka godzin później dotarliśmy do Wiecznego Miasta. Była już późna noc, więc natychmiast wyruszyliśmy do naszego hotelu. Jednak następnego ranka wstaliśmy wcześnie, aby uczestniczyć w Mszy Świętej i rozpocząć zwiedzanie najciekawszych miejsc. Jednym z pierwszych zabytków, które podziwialiśmy, było Koloseum, miejsce igrzysk i rozrywek pogan w starożytnym Rzymie.

– Oddały tu życie tysiące męczenników – wyszeptała Celina z szacunkiem. – Ścinano im głowy, a wielu rozszarpały na kawałki dzikie zwierzęta. Tereso, czy nie sądzisz, że powinnyśmy ucałować ziemię?

Zgodziłam się z nią. Lecz nagle obydwie uświadomiłyśmy sobie, że od czasów męczenników upłynęły setki lat. Ziemia, która niegdyś nasiąkła krwią, znajdowała się już głęboko pod powierzchnią.

– Prowadzą tu jakieś wykopaliska – zauważyła moja siostra, pokazując mi oddaloną część Koloseum odgrodzoną linami. – Może tam podejdziemy?

Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Ku zdumieniu całej naszej grupy, a zwłaszcza tatusia, pomknęłyśmy z Celiną do miejsca, w którym prowadzono wykopaliska. Gdy dotarłyśmy do ziejącego pustką wykopu i ujrzałyśmy wielkie sterty ziemi oraz pojedynczych kamieni, trochę nas to zmartwiło. Jak bez pomocy zejdziemy na dół? Jednak nasze pragnienie, by ucałować ziemię uświęconą męczeństwem, było silniejsze niż strach. Puszczając mimo uszu ostrzeżenia, które wykrzykiwali do nas tatuś i pan przewodnik, przeszłyśmy pod barierką i zaczęłyśmy zsuwać się w dół ciemnego wykopu. Ze zdumiewającą łatwością ześliznęłyśmy się po stromych ścianach. Nagle w odległości kilku metrów zauważyłyśmy płaski kamień. Znajdował się na nim znak krzyża.

– Pamiętasz, co mówił przewodnik? – krzyknęła Celina. – Ten kamień spoczywa dokładnie w miejscu męczeństwa, Tereso. Pospiesz się!

W końcu obydwie dotarłyśmy do małego symbolu. Ze czcią złożyłyśmy na nim pocałunek. Wielkie wrażenie robiło na nas to, że klęczymy dokładnie w miejscu, w którym setki lat temu dzielne dusze odeszły do Boga. Potem w zamglonym świetle, w głębokich podziemiach współczesnego Rzymu, odmówiłam krótką modlitwę.

– Kochany Panie Boże, mnie też pozwól zostać męczennicą! – błagałam. – Proszę!

Nasza przygoda nie trwała zbyt długo. W ciągu kilku minut wdrapałyśmy się po stromych zboczach wykopu. Byłyśmy umorusane i trochę brakowało nam tchu. Obydwie niosłyśmy kilka drobnych kamyków, pamiątek naszej wizyty. Kiedy tato zobaczył, jakie byłyśmy zadowolone, że dotknęłyśmy nasiąkniętej krwią ziemi męczenników, nie był w stanie nas skarcić. Tak naprawdę to nasza odwaga odrobinę napawała go dumą.

Potem tego samego dnia zwiedziliśmy jeszcze inne święte miejsca, między innymi katakumby. Tam Celinie i mnie przypadł w udziale wyjątkowy zaszczyt położenia się na kamiennej płycie, na której spoczywało niegdyś ciało świętej Cecylii. Nigdy wcześniej szczególnie nie interesowałam się świętą Cecylią, patronką muzyków. Teraz jednak odnosiłam wrażenie, że zaliczała się do grona moich bliskich przyjaciółek. Wydawało mi się, że ta subtelna mała święta podała mi rękę i pocieszała mnie, opowiadając o Bożym Miłosierdziu. Jej zdaniem postępowałam słusznie poświęcając całe swoje życie Panu. On jest najlepszym z ojców i nigdy nie zapomni o swojej córeczce. Potem tego samego uczucia doświadczyłam przy grobie świętej Agnieszki.

Oczekiwała mnie jeszcze jedna wielka radość. Po zwiedzaniu nasza gromadka dotarła w końcu do bazyliki Świętego Krzyża z Jerozolimy. Tam okazaliśmy cześć kawałkom prawdziwego krzyża, dwóm cierniom i jednemu poświęconemu krwią Chrystusa gwoździowi. Gdy zakonnik, który pełnił pieczę nad tymi cennymi relikwiami, chciał je już odłożyć, zapytałam, czy mogę jednej z nich dotknąć.

– Ależ proszę – powiedział uprzejmie, ale po jego twarzy błąkał się uśmieszek świadczący o tym, że szczerze wątpi, czy uda mi się to zrobić.

Spojrzałam na relikwiarz, potem na swoją dłoń. W obudowie znajdowała się mała szczelina, przez którą, jak sądziłam, uda mi się wsunąć mały palec. Ku zaskoczeniu zakonnika zdołałam to uczynić z wielką łatwością. Tak, przypadł mi w udziale wyjątkowy zaszczyt dotknięcia jednego z poświęconych gwoździ, niegdyś skąpanego we krwi naszego Zbawiciela!

Nasza audiencja u Ojca Świętego została wyznaczona na 20 listopada. Rankiem tego szczególnego dnia wraz z Celiną wyglądałyśmy przez okno hotelowego pokoju. Padał deszcz. Natychmiast poczułam, że serce zamiera mi z trwogi. Od wczesnego dzieciństwa zauważyłam sprawdzającą się w moim życiu zasadę, że radosne wydarzenia miały miejsce przy ładnej pogodzie, smutek zaś nawiedzał mnie wtedy, kiedy przyroda była w burzliwym nastroju. Teraz miałam przeczucie, że z pewnością otrzymam złe wiadomości. Ponieważ padało, Ojciec Święty nie spełni mojego wielkiego marzenia, by w Boże Narodzenie wstąpić do Karmelu!

– Nie wolno ci tak myśleć – stwierdziła stanowczo Celina. – Gdzie twoja wiara, Tereso?

Zgodziłam się, że przekonanie o tym, iż pogoda ma jakikolwiek wpływ na przyszłe wydarzenia, dowodzi głupoty. Tak więc ze wszystkich sił starałam się być radosna. Wkrótce byłam gotowa stawić czoła wielkim wydarzeniom tego dnia. Miałam na sobie czarną aksamitną suknię, a na głowie koronkową woalkę. Kiedy zobaczył mnie tatuś, roześmiał się na widok mojej uroczystej miny.

– Nie bój się, Królewno. Wszystko będzie dobrze.

O wpół do ósmej dotarliśmy do Watykanu. Natychmiast wprowadzono nas do ogromnej sali, obwieszonej czerwonymi draperiami z jedwabiu. W jednym końcu był ołtarz, przy którym Ojciec Święty miał wkrótce odprawić dla nas Mszę Świętą. Kiedy o tym myślałam i uświadomiłam sobie fakt, że niedługo będę klęczeć u stóp papieża i ucałuję jego pierścień, mój nastrój znacznie się poprawił. Tato miał rację. Bez względu na deszcz, który teraz lał strumieniami, to był naprawdę wspaniały dzień.

Punktualnie o ósmej w sali pojawił się Ojciec Święty i udzielił błogosławieństwa oczekującemu tłumowi. Ubrany był na biało, a na ramionach miał purpurową pelerynę. Zgromadzeni wierni obserwowali go w ciszy i uroczystym nastroju. Uklęknął na chwilę przed ołtarzem, a potem powoli przygotowywał się do odprawienia Mszy Świętej. Obydwie z Celiną ledwo śmiałyśmy oddychać. Właśnie patrzyłyśmy na papieża Leona XIII, następcę świętego Piotra i duchowego ojca milionów katolików!

Papież Leon odprawił Mszę Świętą z ogromnym skupieniem. Każdy gest świadczył o jego głębokiej pobożności i szczerej wierze. Wtedy całkiem zapomniałam o ostatnich kilku dniach, które upłynęły nam na zwiedzaniu. Nadarzyło się wówczas tak niewiele sposobności, żeby się pomodlić. U papieża zgromadziliśmy się tam jak jedna wielka rodzina, by Bogu Ojcu poświęcić najwspanialszy uczynek na świecie: ofiarę Jego Syna. A naszym duchowym przywódcą był sam papież, biskup Rzymu!

Po drugiej Mszy, którą odprawił jeden z kapelanów, przeszliśmy do sali audiencyjnej. Tam pielgrzymi mieli zostać przedstawieni Ojcu Świętemu, który teraz zasiadał w fotelu. Celina i ja chłonęłyśmy wszystko wzrokiem w pełnym zachwytu milczeniu. Uroczystość rozpoczęła się. Każdy pielgrzym klękał u stóp Ojca Świętego i był przedstawiany. Następnie otrzymywał papieskie błogosławieństwo, kilka serdecznych słów oraz medalik.

Nagle serce mi zamarło, gdyż ujrzałam znajomą postać, która mierzyła mnie surowym wzrokiem. To był ojciec Révérony, wikariusz generalny Bayeux, który uczestniczył w naszym spotkaniu z biskupem. Jego spojrzenie zdawało się przeszywać moją duszę. Aż za dobrze zdawałam sobie sprawę, co było tego przyczyną. Ojciec Révérony, który miał przedstawić naszą grupę papieżowi, obawiał się, że zamierzam porozmawiać z Ojcem Świętym na temat wstąpienia do Karmelu. Był gotowy na wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Zwykły dzieciak nie ma prawa niepokoić papieża Leona XIII sprawą, w której decyzję mogą podjąć inni duchowni.

– Niech nikt nawet nie myśli o rozmowie z Ojcem Świętym! – rozkazał nagle, wciąż wpatrując się we mnie. Zrozpaczona odwróciłam się do Celiny. A więc zupełnie niepotrzebnie przyjechaliśmy do Rzymu? Czy nie mogę zamienić z Ojcem Świętym jednego słowa o tym, że pragnę zostać karmelitanką?

Celina uśmiechnęła się na widok mojej zmartwionej miny.

– Powiedz! – rzekła miękko.

Wkrótce nadeszła kolej naszej grupy. Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi, a moje ręce były zimne jak lód. Nie miałam odwagi spojrzeć na ojca Révérony’ego. Gdy długi sznur pielgrzymów przesuwał się w stronę papieża, Celina znowu się do mnie uśmiechnęła. Nie odezwała się tym razem, ale i tak zrozumiałyśmy się bez słów. W tak ważnej chwili nie wolno mi się bać.

Kiedy nadeszła moja kolej, szybko uklękłam, ucałowałam stopy papieża, a potem chwyciłam go za rękę. Oczy miałam pełne łez, gdy spojrzałam na jego miłą, dobrotliwą twarz.

– Ojcze Święty, czy dla uczczenia twojego jubileuszu pozwolisz mi wstąpić do Karmelu w wieku piętnastu lat?

Nareszcie! Słowa, od których zależał mój los, zostały w końcu wypowiedziane! Drżąc oczekiwałam na wyrok. Jednak zanim jego świątobliwość zdołał przemówić, ojciec Révérony wyprostował się sztywno.

– Ojcze Święty to jest dziecko, które pragnie zostać karmelitanką. Władze kościelne dopiero rozważają tę kwestię.

Papież uśmiechnął się.

– Cóż, moje dziecko, zastosuj się do decyzji władz kościelnych.

Słowa były uprzejme, ale nie takich spodziewałam się usłyszeć. Nie zważając na zasady, na wcześniejsze instrukcje, złożyłam ręce i położyłam je na kolanach papieża. Potem z całą siłą, jaką miałam, spróbowałam ponownie.

– Och, Ojcze Święty, gdybyś tylko powiedział „tak”, wszyscy inni też by się zgodzili!

Przez dłuższą chwilę papież Leon XIII wpatrywał się we mnie z powagą. W końcu przemówił:

– Cóż, moje dziecko, wstąpisz do zakonu, jeśli taka jest wola Boga.

Moje zachowanie zdumiało pozostałych pielgrzymów. Kim była ta dziewczyna, która śmiała rozmawiać z Ojcem Świętym? Położyć ręce na jego kolanach? Ojciec Révérony podzielał powszechne oburzenie. Niecierpliwym gestem przypomniał mi o tym, że powinnam już zwolnić miejsce dla tych, którzy stali za mną. Odmówiłam, nie chciałam odejść i właśnie miałam zamiar ponowić swoją prośbę, kiedy dwóch strażników rozkazało mi powstać. Widząc, że nie mam zamiaru ich posłuchać, że łzy strumieniami płynęły mi po twarzy i że nadal klęczałam z rękami na kolanach Ojca Świętego, zbliżyli się do mnie i usiłowali mnie podnieść. Tymczasem ja nawet nie drgnęłam. W końcu sam ojciec Révérony musiał przybyć im na pomoc. Wciąż szlochając zostałam wyprowadzona z sali audiencyjnej.

– Kochany Boże! – myślałam. – Co ja teraz zrobię?

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Teresa z Lisieux.