Rozdział siódmy. Rozbitkowie wśród gór lodowych

Dawno temu – naprawdę było to dawno temu, to nie bajka – w Nismurak, małej wiosce rybackiej w Danii mieszkał Krzysztof Christensen. Krzysztof był bardzo, bardzo biedny i tylko z wielkim trudem udawało mu się zdobyć jedzenie dla swojej żony i dzieci. Poza tym, jak dobrze wiecie, w Danii jest bardzo mroźno zimą, a biedne dzieci Christensena były źle ubrane i niedożywione, więc wszyscy bardzo cierpieli z tego powodu.

W tamtych czasach nie było dużych szans na to, aby dzieci mogły wykonywać inny zawód niż ich ojcowie, ludzie biedni nie mieli możliwości podróżować, bo nie istniały koleje, a pewne regiony Danii nie były zbyt gęsto zamieszkane, więc nie było tam także powozów ani koni do wynajęcia.

W Nismurak prawie wszyscy byli rybakami i musieli chodzić piechotą wiele kilometrów w głąb lądu, aby sprzedać złowione przez siebie ryby. Mimo wielu kłopotów i zmęczenia nie zarabiali zbyt wiele, więc w zimie, gdy nie było dobrych połowów, całymi tygodniami jadali tylko czarny chleb.

Krzysztof nie był niedobrym człowiekiem, jednak zmartwienia i bieda sprawiły, że był popędliwy i często bardzo szorstki wobec swoich dzieci, a szczególnie wobec trzeciego syna – Eryka – małego chłopca, który miał zaledwie dziesięć lat, kiedy wydarzyła się opowiadana przez nas historia.

Eryk był bardzo dobrym, łagodnym chłopcem i nikt nie potrafił zrozumieć dlaczego Krzysztof był dla niego niemiły, ponieważ był jedynym z jego dzieci, które nigdy się o nic nie wykłócało i nigdy nie uderzyło rodzeństwa.

Od najmłodszych lat był bardzo wrażliwy i większość czasu spędzał siedząc nad brzegiem morza, z najmłodszym z dzieci w ramionach, marząc o przyszłości i życiu, które go czekało, pragnąc i mając nadzieję, czasem wątpiąc czy jego najgłębsze pragnienie spełni się. Tego życzenia nie miał odwagi wyjawić nikomu, nawet najstarszej siostrze, Małgorzacie, która była miła i czuła wobec Eryka i wiele razy ochraniała go przed gniewem ojca, gdyż w przeciwnym wypadku spotkałoby go srogie lanie. Nawet ojcu Benedyktowi, staremu mnichowi z Zakonu Świętej Hildy, nie powiedział, że pragnie zostać duchownym, aby dzień i noc śpiewać pochwały na cześć Boga, uczyć innych tak jak jego uczono, i kochać Zbawiciela ludzkości.

Jednak myśl ta była ciągle obecna w jego głowie, nie było dnia, aby nie wstawał o czwartej rano i nie biegł do klasztoru przy kościele, gdzie spędzał godziny na modlitwie, tak gorliwej i skromnej jednocześnie, że mnisi zwrócili uwagę na chłopca i także modlili się za niego, aby uniknął wszystkich pułapek i podstępów wroga i pozostał do końca życia niewinny niczym dziecko.

Jakże wielkie było przerażenie Eryka, gdy pewnego dnia ojciec wrócił do domu z Kuwaod, pobliskiego miasta, z informacją, że znalazł posadę dla jednego z chłopców, a ponieważ dwaj starsi synowie byli mu potrzebni w domu, postanowił i praktycznie już przyrzekł, że pośle do miasta Eryka. Dziecko wstrzymało oddech, nie mając odwagi, by przemówić, lecz jego matka zapytała niespokojnie o jaką posadę chodzi.

– Będzie pływał do Zimnych Krain – odpowiedział ojciec krótko. – Obiecałem go kapitanowi statku wielorybniczego, a jeśli Eryk będzie sumienny i pracowity, pewnego dnia stanie się bogaty i przysłuży się wszystkim.

– Ale – sprzeciwiła się matka – to dziecko nie jest dostatecznie silne. Skoro tutaj ciągle mu coś dolega, co będzie w Zimnych Krainach, gdzie przez cały rok leży śnieg i lód i gdzie nie ma letniego ciepła i światła?

– Ech – powiedział Krzysztof – to wszystko dlatego, że za bardzo się z nim cackasz i traktujesz jak małe dziecko, dlatego zmienił się w słabe stworzonko. Tak czy inaczej – sprzedałem go.

– Ach, ty nieszczęsny łajdaku – zakrzyknęła matka. – Za parę monet, które wkrótce wydasz, sprzedałeś własnego syna! Ty nieludzki, nieczuły człowieku, modlę się do Boga, aby nie zesłał na ciebie okropnej kary, na którą sobie zasłużyłeś.

Wybuchła płaczem i gorzko łkała. Dzieci zgromadziły się wokół niej i także zanosiły się zgodnym płaczem. Mimo, że podśmiewały się z Eryka ze względu na jego fizyczną słabość, to kochały go mocno za jego łagodność i bezinteresowność.

To jednak jeszcze bardziej rozdrażniło Krzysztofa i w końcu wpadł w taką furię, że chwycił Eryka za ramię i bił go tak długo, aż chłopiec był cały w siniakach. Później odpychając go od siebie tak brutalnie, że dziecko upadło na podłogę, kazał mu następnego dnia przygotować się do wyjazdu do miasta, aby mógł go zobaczyć jego nowy pan.

Biedny Eryk położył się na kupce wodorostów przykrytej szmatami, która służyła mu za łóżko, lecz nie mógł zasnąć. Przez całą noc po jego policzkach cicho płynęły łzy, podczas gdy drżące usta szeptały słowa modlitwy: „Bądź wola Twoja, jako na w Niebie tak i na ziemi”. O trzeciej rano wstał i poszedł do kościoła, aby się dalej modlić, lecz gdy usłyszał śpiewających na chórze mnichów i jak sądził po raz ostatni ujrzał ojca Benedykta, swojego dobrego, starego przyjaciela, nie wytrzymał i zaczął głośno szlochać. Tak okropnie lamentował, że nie zauważył, kiedy skończyła się Msza święta i nie usłyszał kroków ubranego na biało mnicha, który zbliżył się do niego i położył dłonie na kędzierzawej głowie chłopca.

– Pójdź ze mną – powiedział, prowadząc go do zakrystii. – Opowiedz mi, co cię trapi, mój przyjacielu.

Eryk ponownie wybuchnął płaczem, lecz opowiedział mnichowi swoją przygnębiającą historię, a ten po chwili zastanowienia powiedział:

– Moje dziecko, twój ojciec i matka są bardzo biedni i bardzo dobrze wiesz jak trudno im wykarmić wszystkie dzieci. Wydaje mi się, że będziesz dobrze traktowany na statku, bo kapitan to dobry człowiek, a dzięki temu pomożesz swym niezmiernie ubogim rodzicom. Poza tym, przypomnij sobie o Panu Jezusie: jaki był posłuszny matce i przybranemu ojcu kiedy był dzieckiem, jak pracował ciężko jako biedny cieśla i jak cierpiał chłód i głód, a nawet opuścił swoje królestwo niebieskie. Dlatego zawsze o Nim pamiętaj, Eryku, nie zapominaj modlić się do Niego rano, w południe i wieczorem i ufaj Mu, a w wybranej przez Niego porze spełni twoje najgłębsze pragnienie.

Obejmując je czule, dobry mnich zawiesił mały krucyfiks na szyi dziecka i odesłał do domu podniesione na duchu, a nawet pełne nadziei. Eryk musiał mocno zmagać się ze sobą, żeby oderwać się od braci i sióstr, a gdy matka przyciągnęła go do piersi w ostatnim, długim, czułym uścisku, miecz smutku raz za razem przebijał jego małe serce. Nawet ojciec był poruszony bezgłośną udręką chłopca i sposobem w jaki zagryzał wargi i zaciskał dłonie, aby nie wybuchnąć płaczem.

W końcu Eryk został zaciągnięty przez ojca do miasta i przedstawiony kapitanowi statku wielorybniczego. Wydawał się bardzo miłym człowiekiem i przemawiał do onieśmielonego chłopca łagodnie i zachęcająco, klepiąc go po ramieniu i przekonując, że pewnego dnia napełni jego kieszenie złotem, co było słabym pocieszeniem dla dziecka ze złamanym sercem, którego największą ambicją było stać się biednym mnichem nie posiadającym niczego na własność poza szorstkim habitem.

Pamiętał jednak pożegnalne słowa ojca Benedykta i postanowił, że będzie dzielny i obowiązkowy, i będzie podążał za przykładem posłuszeństwa i pracowitości danym mu przez Zbawiciela.

Po godzinie czy dwóch ojciec zostawił go z kapitanem, który przekazał go pod opiekę jednemu z marynarzy i pod wieczór wyruszyli do portu gdzie był zakotwiczony ich statek. Na początku Eryka otoczyło tyle nowych i zaskakujących widoków, że zapomniał o tęsknocie za domem. Nigdy przedtem nie widział jeszcze tak wielkiego statku i przez cały dzień biegał pomiędzy marynarzami zadając mnóstwo pytań. Wydał im się bardzo inteligentnym młodzieńcem i byli dla niego mili – to prawda, czasem dostawał kuksańca, gdy się zniecierpliwili, ale ogólnie był zupełnie szczęśliwy – to znaczy – tak szczęśliwy, jak może być mały chłopiec w takich okolicznościach. Tylko dwóch marynarzy zachowywało się wobec niego nieżyczliwie, byli grubiańscy i brutalni, i jeśli tylko wszedł im w drogę, spadały na niego razy i kopniaki – działo się tak dlatego, że istnieją ludzie, dla których okrucieństwo stanowi rozrywkę.

Gdy wpłynęli na wody podbiegunowe Eryk bardzo marzł, ale był ubrany lepiej i najedzony bardziej niż kiedykolwiek, co pomagało mu lepiej znosić trudy codziennego życia. Nigdy nie zapominał o porannych, południowych i wieczornych modlitwach, a w ciągu dnia często unosił serce ku Panu, który nigdy nie śpi, lecz zawsze pamięta o swych dzieciach.

W końcu dotarli do gór lodowych, a Eryk zachwycał się połyskującymi górami lodu, mieniącymi się w słońcu wszystkim kolorami tęczy. Pewnego dnia, gdy mył podłogi w kabinach pod pokładem, usłyszał na górze okrzyki radości i pobiegł sprawdzić co się stało. W pewnym oddaleniu ujrzał unoszące się wody, w których od czasu do czasu ukazywało się coś czarnego, a następnie znikało, aby pojawić się w innym miejscu. To był wieloryb, a kiedy zbliżył się do statku, mężczyźni zaczęli rzucać w niego harpunami, aż woda zabarwiła się od krwi. Wieloryb rozjuszył się, nurkował i pływał coraz bliżej statku, a Eryk wywnioskował ze zdenerwowania marynarzy, że zbliżało się niebezpieczeństwo. Nagle statek uniósł się i upadł na burtę, następnie znów go coś dźwignęło i pociągnęło kilka metrów w prawą stronę. Pod statkiem znajdowały się dwa wieloryby, oba rozwścieczone ranami, które im zadano. W końcu krzyki marynarzy zamarły i wszyscy wstrzymali oddech. Nawet tych o najodważniejszych sercach opanował lęk, zbledli, a twarze im stężały.

Statek zmierzał wprost na górę lodową i tylko Bóg mógł ich ocalić! Unosił się i zanurzał w wodzie. Nagłe uderzenie i trzask połamanych desek powiedziały im, że statek zderzył się z górą lodową i zniknęła nadzieja na ocalenie. Wszyscy rzucili się do dwóch łodzi ratunkowych, które wkrótce były pełne. Ci, którzy pozostali na tonącym statku, czepiali się masztów.

Eryk stał przez moment na pokładzie, a widząc pustą beczkę u stóp trapu zdecydował, że będzie w niej bezpieczniejszy. Wyciągnął ją na pokład – sam nie wiedział jak – wszedł do niej i ufając w litość Boską, ukląkł i modlił się. Przez parę chwil beczka stała nieruchomo na unoszącym się pokładzie a później, gdy statek zaczął powoli tonąć, spłynęła do morza. Eryk usłyszał okrzyki rozpaczy i zobaczył, jak statek wywrócił się do góry dnem, mężczyźni zaczęli się zmagać z falami, a wieloryby zanurzały się pod wodą, nurkowały i znów się ukazywały, aby wzburzone wody nie pozwoliły marynarzom pływać.

Nie ocalał także żaden z uciekinierów w łodziach ratunkowych. Gdy w końcu wieloryby odpłynęły cicho i wszystko się uspokoiło, Eryk zobaczył dwóch mężczyzn z załogi statku na górze lodowej, dających mu jakieś znaki. Jednak był zdany na łaskę fal i na szczęście nie mógł sterować beczką. Na szczęście, ponieważ mężczyźni chcieli mu ją zabrać i pozostawić chłopca na pewną śmierć na górze lodowej.

Beczka jednak bujała się na falach, dryfując z wiatrem, ponieważ każda rzecz stworzona przez Boga podlega Jego rozkazom, a Jego świętą wolą było, aby Eryk nie umarł w tym miejscu. Minęły dwa dni, Eryk nie wiedział jednak o tym, ponieważ w tej zimnej krainie dzień nie różnił się od nocy. Był coraz bardziej niespokojny i rozpaczliwie głodny i spragniony. Dryfował na południe, choć nie był tego świadom i powoli zbliżał się do rejonu odwiedzanego często przez angielskich wielorybników. Straszny ból przewiercał mu żołądek i myślał, że zaraz oszaleje. Ogarnęła go okropna słabość – czyżby to śmierć zbliżała się do niego? Z modlitwą w sercu i imieniem Jezusa na spieczonych ustach, osunął się omdlały na dno beczki.

Gdy się ocknął, leżał na stercie koców, a dwóch mężczyzn rozcierało mu stopy i dłonie, a trzeci wlewał mu coś do gardła. Beczkę wyłowił angielski statek wielorybniczy i chłopiec dostał się w dobre ręce. Wszyscy byli bardzo mili dla niego podczas długiej choroby jaką wywołały u niego strach, zimno i głód, i pomału nauczył się jak z nimi rozmawiać, ponieważ żaden z marynarzy nie mówił w jego języku. Wyjaśnił im, że pochodzi z Danii, że jego statek zatonął, a wszyscy towarzysze zginęli.

Kapitan szczególnie upodobał sobie Eryka i chciał go nawet adoptować, był dla niego bardzo dobry, jednak chłopiec pamiętał o swym powołaniu i tęsknił jedynie za powrotem do domu, chcąc błagać ojca, by pozwolił mu zostać mnichem i nie wystawiał go już na takie niebezpieczeństwa. Zabrano go więc do Anglii, a gdy nadarzyła się okazja, przetransportowano z powrotem do Danii, kapitan dał mu nieco pieniędzy, jako nagrodę za dobre zachowanie na pokładzie statku. Gdy pojawił się w Kuwaod była właśnie Wigilia Bożego Narodzenia i wszyscy przygotowywali się do święta. Jakaś dobra kobieta zaoferowała Erykowi nocleg, lecz on tak bardzo śpieszył się zobaczyć ojca i matkę, że od razu ruszył do Nismurak. Nie był jednak jeszcze dostatecznie silny i udało mu się dotrzeć zaledwie do klasztoru, gdy po ośnieżonej okolicy rozległ się dźwięk dzwonów oznajmiających czas Pasterki. Wszedł do kościoła i ukląkł przed ołtarzem, aż do świtu składając płomienne podziękowania. Gdy wszyscy opuścili kościół, poszedł do klasztoru i poprosił o widzenie z ojcem Benedyktem. A kiedy opowiedział przyjacielowi historię o rozbitym statku, pospieszył do małej chaty nad brzegiem morza, nacisnął klamkę i wszedł w momencie, gdy ojciec i matka całowali i błogosławili dzieci przed obiadem, jak nakazuje tradycja w pewnych regionach Danii.

Przyjęli go niczym kogoś, kto zmartwychwstał. Tym biednym, niewykształconym ludziom czas rozłąki wydawał się bardzo długi, tym bardziej, że nie mieli żadnych wiadomości o chłopcu. Opowiedział im o wraku statku, o tym jak został uratowany z beczki, gdy umierał z głodu i oddał ojcu prezent otrzymany od angielskiego kapitana.

A ojciec, zdając sobie wreszcie sprawę z tego, na jakie okropne niebezpieczeństwa naraził syna i jak wielka była litość Boga, że go ocalił i przyprowadził do domu, obiecał, że nigdy więcej nie pośle syna na morze. Eryk ukląkł przed ojcem ze łzami w oczach i zaklinał go na miłość do ukochanego Zbawiciela, którego narodziny tak wesoło właśnie świętowali, aby pozwolił mu zostać mnichem. Ojciec nie mógł już odmówić i kilka dni później sam zaprowadził chłopca do klasztoru i oddał pod opiekę zakonnikom. I tak, dzięki temu, że czekał wytrwale na Boga, w pokorze, cierpliwie i z odwagą, mały Eryk spełnił swe najgłębsze pragnienie i służył wiernie swojemu Panu i Władcy na ziemi, aż On postanowił powołać go do swego królestwa.

A. Fowler Lutz

Powyższy tekst jest fragmentem książki A. Fowlera Lutza Krzyżowiec Wilfred oraz inne fascynujące opowieści.