Rozdział siódmy. Proście, a będzie wam dane

Całe życie świętego Jana Bosko było jedną długą modlitwą. Prosił tylko o dusze – cała reszta była tylko środkiem do osiągnięcia celu. Prosił o budynki, żeby mieć gdzie umieścić swoich chłopców, o kościoły, prosił o księży, którzy pomogliby mu w pracy – i dostał to wszystko. Kiedy jego dzieło rozrosło się tak bardzo, że sam nie dawał sobie rady, zwrócił się do świeckich katolików i katoliczek – mieszkańców Turynu:

– Jest praca dla was wszystkich. Dla każdego zgodnie z jego upodobaniami i umiejętnościami. Jesteście rozpieszczanymi dziećmi Boga. Czy przyjdziecie Mu pomóc przy tych małych wyrzutkach społeczeństwa? – I przybywali zewsząd, żeby zrobić to, co im zlecił.

Mężczyźni proponowali pomoc w szkółce wieczorowej, opiekę nad młodymi robotnikami z fabryk, organizację zabaw dla nich, wizyty w ich domach i pomoc w znalezieniu pracy. Kobiety szyły dla nich nowe ubrania, naprawiały stare, sprzątały i odnawiały wszystko, co jeszcze mogło się przydać, uczyły maluchy higieny, myły je i czesały, żeby miały szansę dostać pracę, kiedy szły się o nią starać. Tak powstał zalążek wielkiej organizacji, znanej jako Współpracownicy Salezjańscy.

Nie mając złamanego grosza w kieszeni, don Bosko wybudował domy, kościoły, warsztaty; żywił i uczył setki dzieci, edukował przyszłych księży – a pieniądze zawsze w jakiś sposób się znalazły. Wprawdzie nie obyło się bez chwil niepewności i załamania, które wystawiały na próbę wiarę i zaufanie, ale te – jak u wielu wybitnych osób – musiały hartować się w ciężkich warunkach.

Pewnego razu, kiedy don Bosko przebywał w Rzymie, papież Pius IX w dowód uznania jego wspaniałego dzieła chciał mu nadać tytuł monsignore – prałata.

– Ach, Ojcze Święty, zaklinam cię! – zawołał don Bosko. – Jakże bym wyglądał w purpurze wśród moich małych chłopców w łachmanach? Nie poznaliby mnie i całkiem straciłbym ich zaufanie. Pomyśl też o tych wszystkich dobrych ludziach, którzy mi tak hojnie pomagają. Zdawałoby im się, że zostałem bogaczem, a ja nie miałbym odwagi błagać ich o pieniądze. Proszę, odrzuć ten pomysł, pozwól mi pozostać „biednym don Bosko”.

Papież, który przez całe życie był jego bliskim przyjacielem, zastosował się do tej prośby i uhonorował go w inny sposób – radą, przychylnością i hojnymi datkami. Kiedyś, gdy don Bosko wychodził z audiencji, papież wręczył mu dużą sumę pieniędzy.

– Proszę – powiedział. – Zorganizuj swoim chłopcom wielkie święto.

Innym razem, kiedy odwiedził Rzym w czasie konklawe, podczas którego wybierano następcę Piusa IX, na jednym z watykańskich korytarzy spotkał się twarzą w twarz z kardynałem Peccim.

– Czy mogę ucałować dłoń eminencji? – zapytał.

– Kim jesteś? – zdziwił się kardynał.

– Jestem tylko biednym księdzem, który chce ucałować waszą dłoń, zanim, za kilka dni… ucałuję wasze stopy.

– Zabraniam ci modlić się o coś takiego – powiedział kardynał Pecci.

– Nie możecie zabronić mi modlić się o spełnienie woli Bożej.

– Uważaj, bo zawieszę cię w obowiązkach duszpasterskich.

– Eminencjo, teraz nie możesz tego zrobić, ale kiedy już będziesz mógł, poddam się waszej woli. – Kimże jesteś, że zwracasz się do mnie w ten sposób?

– Jestem don Bosko.

– Zamilcz – powiedział kardynał. – Teraz nie ma czasu na żarty tylko na pracę.

Tydzień później został ogłoszony papieżem Leonem XIII.

W porównaniu z serdecznym, wesołym Piusem IX nowy papież wydawał się don Bosko bardzo dostojny i dość chłodny. Ale Leon XIII miał inne sposoby na zdobycie sobie ludzkich serc. Don Bosko wyszedł z pierwszej audiencji z radosnym przekonaniem, że w nowym papieżu ma równie dobrego przyjaciela co w poprzednim.

Pomoc przychodziła do niego z różnych dziwnych stron. Pewnego dnia stanął przed nim rozsierdzony robotnik, który domagał się zapłaty za swoją pracę. Don Rua, kwestor, którego kasa jak zwykle świeciła pustką, próbował go udobruchać, ale robotnik zaczął mu wygrażać i krzyczeć:

– Nie pozbędziesz się mnie. Żądam spotkania z don Bosko.

Zaprowadzono go do pokoju przylegającego do izby don Bosko, gdzie czekało już parę osób. Tam usiadł, wściekły, mrucząc pod nosem.

Nagle wszedł jakiś władczy dżentelmen i zdecydowanym głosem oznajmił, że chce spotkać się z don Bosko.

– Muszę natychmiast się z nim widzieć – powiedział.

– Czy zechce pan usiąść i poczekać na swoją kolej? – usłyszał.

– Nie mam czasu na czekanie – odparł ostro, podszedł do drzwi i głośno zapukał. W środku był jeden z interesantów. Don Bosko stanął w przejściu.

– Co mogę dla pana zrobić? – zapytał.

– Muszę z księdzem porozmawiać.

– Czy może pan poczekać parę minut?

– Nie mam czasu – odparł obcy i bezceremonialnie wepchnął się do pokoju. Chociaż jego zachowanie pozostawiało wiele do życzenia, don Bosko poprosił go, żeby usiadł.

– Nie chcę siadać. Proszę to wziąć. – Położył niewielką paczkę na stole. – Do zobaczenia, ojcze. Proszę się za mnie modlić – powiedział i wyszedł tak szybko, jak wszedł.

Następna była zaprzyjaźniona hrabina.

– Nic się ojcu nie stało? – zaniepokoiła się. – Nie podobał mi się ten człowiek.

– Nie skrzywdził mnie – powiedział z uśmiechem don Bosko i otworzył paczuszkę, w której był zwitek banknotów. Dokładnie tyle, ile był winien zdenerwowanemu robotnikowi. Wręczył mu je, kiedy ten wszedł, wzburzony, parę minut później. Robotnik stanął jak wryty i zaczął się tłumaczyć:

– Powiedzieli mi, że ksiądz mi nie zapłaci. Nie powinienem im wierzyć.

Innym razem trzeba było zapłacić wysoki podatek. Nadszedł ostateczny termin i grożono już oddaniem sprawy do sądu. Don Rua zaczął tracić głowę, więc poszedł szukać don Bosko.

– Nie mamy już ani centisima – powiedział.

– Módlmy się więc do Matki Bożej – odparł Święty i spokojnie zajął się swoją pracą. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Jakiś dżentelmen pytał o don Bosko.

– Ojcze – powiedział. – Nie jestem bogatym człowiekiem, ale odłożyłem tę niewielką sumę, którą chciałbym przekazać tobie.

Pieniędzy było dokładnie tyle, ile wynosił podatek.

Jeszcze innego dnia piekarz nalegał, żeby don Rua zapłacił wszystkie zaległe należności. Stanowczo oznajmił, że już nie będzie niczego dawał na kredyt. Hrabia A., który w tym krytycznym momencie przyjechał błagać o modlitwę za swoją chorą żonę, dał połowę potrzebnej sumy. Don Bosko kazał wszystkim swoim chłopcom modlić się, a parę dni później przyszedł ponownie taki sam datek od wdzięcznego hrabiego, którego żona zupełnie wyzdrowiała.

Planując budowę kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych don Bosko pojechał do Nicei, gdzie w towarzystwie kilku znajomych przyjrzał się planom architektonicznym.

– Projekt jest piękny – powiedział. – Ale same fundamenty będą kosztować trzydzieści tysięcy lirów.

– Obawiam się, że tyle nie uda się zebrać w Nicei – powiedział jeden z dżentelmenów.

– Potrzebuję tych pieniędzy – odparł don Bosko. – I to jak najszybciej.

Wieczorem, po kolacji, podszedł do niego prawnik.

– Muszę cię poinformować, don Bosko, że jeden z moich klientów właśnie dał mi trzydzieści tysięcy dla ciebie. Musisz tylko przyjść do mojego biura w dogodnym dla siebie terminie.

– Błogosławiona niech będzie Matka Boża Wspomożycielka Wiernych! – zawołał don Bosko z wdzięcznością.

Znów nadszedł dzień, jak wiele razy, kiedy don Rua musiał zapłacić rachunek, a nie miał z czego. Nie było tego dużo, ale każdy rachunek zdaje się wysoki, gdy nie ma go z czego zapłacić. Don Bosko był zajęty, bo następnego dnia udawał się w podróż.

– Zrób, co w twojej mocy – odpowiedział na żale don Ruy. Ten próbował sięgnąć do wielu źródeł, ale bez skutku.

– Nadal brakuje nam około trzydziestu lirów – jęknął don Rua. – Jeśli nasi wierzyciele nie dostaną tych pieniędzy do jutra, podadzą nas do sądu. Przecież nie wyjedziesz i nie zostawisz nas z takim problemem!

– Cóż mogę zrobić? – odparł don Bosko. Zrobił więc to co zwykle: zwrócił się o pomoc do Nieba. Następnego dnia don Rua ostatni raz desperacko próbował wpłynąć na swojego przełożonego. Nagle przed drzwiami stanął jeden z przyjaciół don Bosko, prosząc go o spotkanie.

– Przykro mi, ale spieszę się na pociąg.

– Chodzi o pieniądze.

– Daj je don Rui i chodź ze mną. Możemy porozmawiać w drodze na stację.

Ów człowiek był jednym z najważniejszych ofiarodawców towarzystwa – regularnie co tydzień przynosił datek. Kiedy wyszli razem, powiedział, że dziś rano coś go tknęło, by kupić parę losów na loterii organizowanej przez don Bosko. Na początku odrzucił tę myśl, bo zwykle przychodził w inny dzień tygodnia, ale ta myśl nie dawała mu spokoju, więc w końcu ruszył się i przyszedł.

– Ile kosztowały losy, które kupiłeś?

– Och, niewiele. Mniej więcej trzydzieści lirów.

Don Bosko się zaśmiał:

– Przez to miałem spóźnić się na pociąg? Idź do don Ruy. Opowie ci ciekawą historię. Dzięki tobie nie trafimy pod sąd, przynajmniej nie tym razem.

– Jeśli miał w kieszeni pensa, wydawał dwa i nigdy się przy tym nie wahał – mówił później jeden z jego starych przyjaciół. – Zawsze parł naprzód, chociaż robił to pokornie i cicho. Nikt nie mógł się z nim równać pod względem konsekwencji i wiary. Dzięki nim osiągał każdy cel. Samemu nie mając nic, zdobył wszystko, i jakkolwiek dzikie i niewyobrażalne mogły zdawać się światu jego pomysły, w końcu udawało mu się je zrealizować. To prawda, nie oszczędzał się. Całe jego dni wypełniała praca, noce były tak krótkie, że prawie nie spał. Gdy jego synowie błagali go, żeby odpoczął, odpowiadał: „Odpocznę w Niebie, nie na ziemi. Kiedy diabeł zrobi sobie odpoczynek od niszczenia dusz, ja też odpocznę od ich ratowania”.

Kiedy pewna bogata kobieta poprosiła go o radę, jak dobrze zainwestować swoją fortunę, wyciągnął w jej stronę otwarte dłonie.

– Nie pozwolę ojcu odejść, jeśli nie dostanę autografu – zażądała inna zamożna kobieta.

Don Bosko napisał na kartce: „Otrzymałem od madame X… sumę dwóch tysięcy lirów na rozwój naszego dzieła. Don Bosko” i z uśmiechem oddał jej papier.

Jednym ze skromnych ofiarodawców był również Józef Bosko, starszy brat Świętego. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżał do Turynu, składał wizytę w Valdocco, a gdy don Bosko jak zwykle zabierał grupę chłopców do Becchi na kilkudniowe wakacje, Józef nie szczędził środków, żeby uprzyjemnić im pobyt. Pewnego dnia, kiedy przybył do Turynu z zamiarem kupienia dwóch cielaków, zastał swojego brata w tarapatach finansowych.

– Weź to – powiedział i oddał mu wszystko, co miał przy sobie. – Chciałem wydać te pieniądze na targu, ale tobie są potrzebne o wiele bardziej niż mnie.

– A co z twoimi cielakami? – zmartwił się don Bosko.

– Mogą poczekać.

– Oddam ci te pieniądze, jak tylko będę mógł – zaproponował don Bosko.

– Nie, nie, przecież ty nigdy nie masz za dużo – odparł Józef. – To prezent. Ja mam wszystko, czego mi potrzeba.

Jakiś czas później Józef przyjechał dość niespodziewanie. Miał jakieś długi do spłacenia i chciał się wyspowiadać.

– Coś mi mówiło, żeby tego nie odkładać na później.

– Zostań z nami przez parę dni – powiedział don Bosko, ale nie mógł go przekonać. Wkrótce jednak Józef wrócił.

– Coś złego dzieje się w domu? – zaniepokoił się don Bosko.

– Nie, ale potrzebuję twojej rady. Dałem się namówić, żeby zostać czyimś żyrantem. Dopóki żyję, wszystko jest w porządku, ale co będzie, jeśli umrę?

– Wtedy ten ktoś będzie musiał spłacić dług.

– Nie chciałbym, żeby mój przyjaciel wpadł w tarapaty po tym, jak dałem mu swoje słowo.

– W takim razie – powiedział don Bosko – jeśli to cię martwi, ja mogę być gwarantem.

– Jak mam okazać ci wdzięczność? Teraz moja dusza jest spokojna – ucieszył się Józef.

Poszedł do domu, załatwił wszystkie sprawy tak, jakby spodziewał się śmierci, a parę tygodni później zachorował. Don Bosko przybył w porę, żeby ukoić go w ostatnich chwilach życia. Józef zmarł w jego ramionach.

Podczas pierwszej wizyty we Florencji, żeby zebrać fundusze, zaproszono don Bosko na spotkanie z damami i dżentelmenami z miasta.

– Dlaczego ksiądz wraca tak szybko? – pytali. – Czy nie mógłby ksiądz zostać z nami przez parę dni?

– Moi chłopcy czekają – odpowiedział.

– Niech poczekają. Przez kilka dni nic im się nie stanie. Co to ma za znaczenie?

– Ogromne – odparł don Bosko. – Nie będą mieli co jeść. Kto im zapewni chleb powszedni, jeśli tu zostanę?

– Gdyby ojciec miał z nami zostać, ile pieniędzy byłoby potrzebne, żeby nakarmić chłopców?

Podał im sumę.

– Jeśli uda nam się zebrać tyle pieniędzy, to zostanie ksiądz dłużej?

– Tak, o ile nic nie stanie na przeszkodzie.

– Bardzo dobrze. Będzie ksiądz miał te pieniądze. Jeszcze dzisiaj wyślemy je do arcybiskupa.

– W jaki sposób udaje się księdzu prowadzić te wszystkie przedsięwzięcia? – zapytał go pewnego razu jeden z polityków. – Nie potrafię tego zrozumieć.

– Prę naprzód niczym maszyna parowa – rzekł don Bosko.

– Tak, ale jak się napędza taką maszynę?

– Potrzeba ognia i czegoś, co ten ogień podsyci.

– Co ma ksiądz na myśli? – zainteresował się polityk.

– Ogień wiary i zaufanie do Boga, bo bez tego padają imperia i królestwa, a ludzka praca staje się po prostu bezużyteczna.

Te słowa i ton, jakim zostały wypowiedziane, zrobiły ogromne wrażenie na rozmówcy.

Zanim praca związana z jego własnymi przedsięwzięciami stała się zbyt wymagająca, don Bosko służył pomocą całemu duchowieństwu w Piemoncie. Nowenny, tridua, mowy jubileuszowe, panegiryki, rekolekcje, misje – prośbom nie było końca, a on spełniał je, jak umiał najlepiej. Dzisiaj, w czasach wygodnych podróży, trudno sobie wyobrazić, jak ciężko było przemieszczać się wciąż z miejsca na miejsce. Trzęsący się powóz – lodowaty zimą, a duszny latem – był jedynym środkiem lokomocji dla tych, których, jak don Bosko, nie było stać na wygodną karetę. A kiedy już dojeżdżał na miejsce, nie popisywał się elokwencją; wyróżniał się raczej przyjacielską, ojcowską rozmową, poważnym lecz łagodnym przekonywaniem do prawd Boskich, a przy tym najważniejszą rzeczą na świecie – szczerą postawą człowieka oddanego modlitwie. Nic dziwnego, że jego kazania były jak podmuch samego Ducha Świętego, który wiał w duszach wiernych, budząc ich, by zrozumieli, przynajmniej w podstawowym stopniu, kwestie wieczności. Matka była najbardziej cenionym przez niego krytykiem. We wczesnym okresie działalności czytał jej wszystkie kazania i dawał się prowadzić jej cennym wskazówkom. Przepisywał całe fragmenty od nowa, jeśli matka się z nimi nie zgadzała.

– Co ty właściwie przez to rozumiesz? – zapytała pewnego razu, kiedy użył dość zawiłego określenia, żeby opisać urząd św. Piotra.

– Miałem na myśli furtiana, matko.

– Dlaczego więc nie napiszesz wprost, że był furtianem? W ten sposób ludzie zrozumieją, co do nich mówisz.

Bardzo lubił wprowadzać do swoich kazań symulowaną dysputę, co otrząsało ludzi z letargu i kazało im się zastanawiać.

Wśród wszystkich dziwnych zdarzeń w życiu Jana Bosko jednym z najbardziej niezwykłych było pojawienie się psa Grigio – wielkiego charta, który zjawił się w chwili zagrożenia, a odszedł parę lat później, kiedy zagrożenie minęło. Nie szukał pokarmu ani schronienia, był niebezpieczny jak wilk wobec wrogów, ale łagodny niczym owieczka dla chłopców z oratorium, którzy nazwali go Grigio – Szary.

Pewnej nocy don Bosko szedł przez gęsto zaludnioną dzielnicę przylegającą do Valdocco. Okolica cieszyła się złą reputacją: w każdej chwili jakaś podejrzana postać mogła przyczaić się za kępą krzaków i zaatakować przechodnia. Małgorzata Bosko zawsze martwiła się, kiedy jej syn długo nie wracał. Don Bosko minął ostatnie zabudowania, gdy nagle ni stąd ni zowąd dołączył do niego wielki szary pies, który zaczął iść jego śladem.

Don Bosko zdziwił się, ale szybko się okazało, że pies nie ma złych intencji, więc pozwolił, by mu towarzyszył w drodze do oratorium. Kiedy stanęli przed drzwiami, pies odwrócił się i odszedł w przeciwną stronę. Od tamtej pory zdarzenie powtarzało się za każdym razem, kiedy don Bosko zostawał do późna poza domem. Pies czekał na niego zawsze, kiedy musiał przejść przez wyludnioną część miasta.

Pewnej nocy zauważył, że śledzą go dwaj podejrzani osobnicy. Szli za nim krok w krok. Kiedy przeszedł na drugą stronę ulicy, żeby ich zgubić, oni też przeszli. Postanowił odwrócić się i stanąć twarzą w twarz z nimi, gdy nagle ktoś zarzucił mu płaszcz na głowę, a do ust wepchnął chustkę. Próbował się uwolnić i zawołać o pomoc, ale bez skutku. Nagle usłyszał dziki skowyt, jak spod ziemi pojawił się Grigio i rzucił na napastników. Skoczył na tego, który trzymał płaszcz i zmusił do ucieczki, potem ugryzł drugiego i przewrócił na ziemię. Pierwszy próbował czmychnąć, lecz Grigio go dogonił, powalił w błoto i stanął nad obydwoma, wściekle warcząc.

– Zawołaj swojego psa! – krzyczeli do don Bosko.

– Zawołam go, jeśli pozwolicie mi spokojnie odejść – odrzekł.

– Zrobimy, co zechcesz, tylko go zabierz!

– Chodź, Grigio – powiedział don Bosko, a pies posłusznie podbiegł do niego, mężczyźni zaś pospiesznie się oddalili.

Innej nocy wracał do domu, gdy nagle ktoś strzelił do niego dwukrotnie zza drzewa. Strzały padły z tak bliska, że na pewno okazałyby się śmiertelne, gdyby nie fakt, że były chybione. Odrzucając pistolet, mężczyzna rzucił się na księdza. W tej chwili jednak Grigio zjawił się nie wiadomo skąd i odciągnął bandytę. Ten uciekł w popłochu, a pies znów odeskortował don Bosko do domu.

Przy innej okazji tajemniczy towarzysz uratował go przed całą bandą. Don Bosko znalazł się w odludnym miejscu, gdy nagle usłyszał za sobą kroki i odwrócił się. Zauważył mężczyznę, który zbliżał się z uniesioną pałką. Don Bosko był wtedy dobrym biegaczem, ale wróg był jeszcze szybszy, więc wkrótce go dogonił. Nawiązała się bójka. Don Bosko zadał cios pięścią, kładąc napastnika na ziemię. Krzyki ściągnęły jednak innych opryszków, którzy wyskoczyli zza krzaków, gdzie się ukrywali. Wszyscy byli uzbrojeni w ciężkie pałki. I znów w krytycznej chwili rozległ się przerażający skowyt. Grigio zaczął krążyć wokół don Bosko, warcząc i odsłaniając ostre kły tak długo, aż bandyci, jeden po drugim, odłączyli się od grupy i znikli w ciemności.

Którejś nocy, zamiast odprowadzić don Bosko, Grigio przyszedł do oratorium i nie pozwolił mu wyjść. Położył się przy drzwiach pokoju, warczał i jeżył się za każdym razem, kiedy ksiądz chciał go przepędzić.

– Nie wychodź, Janku – radziła matka. – Jeśli nie chcesz mnie słuchać, posłuchaj chociaż tego psa. Ma więcej rozsądku niż ty.

W końcu don Bosko się poddał, a pół godziny później przyszedł jeden z sąsiadów, żeby go ostrzec, iż podsłuchał dwóch opryszków, którzy planowali na niego napaść.

Pewnego wieczoru, po kolacji, pies wszedł do pokoju zabaw, a wszyscy chłopcy od razu zebrali się wokół niego i chcieli się z nim bawić. Poklepywali go, pociągali za uszy, głaskali po głowie, a najmniejsi próbowali jeździć na jego grzbiecie. Przyjmował te karesy ze spokojem, potem chłopcy zaprowadzili go do stołówki, gdzie don Bosko jadł późną kolację.

– Grigio, stary przyjacielu, co cię tu sprowadza? – zagadnął ksiądz. Grigio podszedł do niego, oparł ciężką głowę o blat, spojrzał na niego i zamachał ogonem.

– Czego chcesz, kolego? Sera? A może polenty? – Nie, nie chciał przyjąć jedzenia. – W takim razie niczego innego nie dostaniesz – powiedział jego pan, głaszcząc go po głowie. – Idź do domu, spać.

Grigio posłał mu długie, poważne spojrzenie i spokojnie podreptał do drzwi. Nagle wszyscy domyślili się powodu tej niezwykłej wizyty. Don Bosko spędził wieczór w towarzystwie swojego dobrego przyjaciela, markiza Fassati. W normalnej sytuacji ksiądz wracałby pieszo, ale tej nocy przyjaciel nalegał, że odwiezie go karetą. Grigio, który czekał na niego w jakimś ustronnym miejscu, nie zauważył swojego pana, więc przyszedł do oratorium, żeby upewnić się, że bezpiecznie wrócił do domu.

Ostatni raz don Bosko spotkał go pewnej nocy w Castelnuovo. Był akurat w drodze z Murialdo do Moncucco, gdy zapadł zmrok. Musiał przejść obok farm i winnic, strzeżonych przez groźne psy.

– Szkoda, że nie ma ze mną Grigio – powiedział do siebie. Jak na zawołanie, Grigio nagle się pojawił, poszczekując i machając ogonem, i towarzyszył mu przez całą drogę. Całe szczęście, że przyszedł, bo kiedy mijali jedną z farm, ruszyły w ich stronę dwa rozwścieczone psy. Grigio stanął w obronie swojego pana i po chwili obydwie bestie fruwały w powietrzu, trzymając swoje ogony w zębach. Gdy don Bosko stanął przed drzwiami domu, do którego zmierzał, cała rodzina przyjaciela dziwiła się, skąd wziął tak wspaniałego psa. Usiedli do kolacji, a Grigio położył się przy nich, ale kiedy don Bosko wstał, żeby nakarmić swojego towarzysza, nigdzie nie mógł go znaleźć. To było jego ostatnie spotkanie z Grigio. Wrogowie Świętego zmęczyli się knuciem przeciwko niemu.

Przed rokiem 1869 towarzystwo uzyskało papieskie błogosławieństwo, ale jeszcze nie zatwierdzono reguł ani konstytucji kongregacji. Kardynałowie, arcybiskupi i biskupi w Rzymie wciąż wyrażali swój zachwyt dziełem don Bosko, ale w rodzinnych stronach nadal miał potężnego wroga. Monsignore Gastaldi, nowy arcybiskup Turynu, bardzo utalentowany i żarliwy prałat, choć jednocześnie mało elastyczny w poglądach, był dobrym przyjacielem don Bosko, ale zupełnie nie popierał nowo założonego zakonu. Uważał, że kieruje się zbyt niezwykłymi zasadami i może odciągnąć tych, którzy czują powołanie, od archidiecezji. Tak zaciekle szerzył niepochlebne opinie, że nie mogły przejść bez echa w Rzymie. Dyscyplina u don Bosko nie była wystarczająco surowa; zaniedbywano edukację młodych księży; wykładowcy nauk teologicznych nie mieli odpowiedniego przygotowania; nowicjat prawie nie istniał; ćwiczenia w ascezie były wśród młodych salezjan niekompletne; fakt, że ucząc, kontynuowali własne studia, odbijał się niekorzystnie na obu, więc cierpiało na tym nauczanie albo studia.

Wychodząc naprzeciw nowemu zagrożeniu, don Bosko dwukrotnie odwiedził Rzym. Wydał książeczkę, w której dementował najniebezpieczniejsze zarzuty i rozprowadził ją wśród najbardziej wpływowych Rzymian. Potem zarządził trzydniową modlitwę, z udziałem księży, wiernych i chłopców, żeby wybłagać pomoc u Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych. Tego dnia, gdy dyskutowano owe kwestie, don Bosko przebywał w domu sekretarza kongregacji, czekając, aż ten wróci ze spotkania.

– Zapal latarnie, don Bosko! – zawołał sekretarz, wchodząc. – Zapal latarnie! Wreszcie zatwierdzono twoją regułę. Po szesnastu latach niepewności i wytężonej pracy Towarzystwo Salezjańskie wreszcie stanęło bezpiecznie na własnych nogach.

– Gdybym, wiedząc to, co wiem dzisiaj, miał zacząć od nowa całą pracę, którą włożyłem w stworzenie towarzystwa, i musiał znieść wszystkie cierpienia, które się z tym wiązały, nie jestem pewien, czy nie zabrakłoby mi odwagi – mówił.

By ulżyć nieco oratorium w Valdocco, don Bosko założył jeszcze jedno, poświęcone świętemu Alojzemu Gonzadze, w innej części miasta, gdzie don Borel, don Murialdo, a później również don Rua pracowali z młodzieżą z tamtejszej dzielnicy. Ten rejon był tak słabo zaludniony i biedny jak Valdocco, kiedy don Bosko zaczynał tam swoją działalność. Sąsiedztwo rzeki sprawiało, że okolicę wciąż nawiedzały praczki i chuligani, zawsze gotowi do psot. To miejsce i jego mieszkańcy czekali na don Bosko.

Niestety, waldensi (sekta protestancka) również zainteresowali się tym miejscem i wkrótce po otwarciu Domu Świętego Alojzego urządzili tam swoje centrum działania. Zbudowali duży kościół, szkoły i warsztaty. Należało podjąć zdecydowane działania, więc don Bosko, który dopiero co ukończył budowę kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych, postanowił postawić następną świątynię. Waldensi jednak zwietrzyli ten plan i wykupili ogromną część gruntów, potem zaś nie chcieli ich odsprzedać. Minęło osiem lat zanim don Bosko dostał to, czego chciał, wraz z królewskim dekretem, który mówił o konieczności zbudowania kościoła w tej dzielnicy.

Zaprojektowano budynek i położono kamień węgielny pod budowę. Dzięki szczodrości przyjaciół prace ruszyły bardzo szybko i już po czterech latach kościół był ukończony i poświęcony św. Janowi w hołdzie dla papieża Piusa IX, który, zanim zasiadł na Tronie Piotrowym, nazywał się Jan Mastai-Ferretti. Przy wejściu do kościoła don Bosko umieścił wielki marmurowy posąg, przedstawiający papieża. Kościół był darem dla tego wielkiego duchownego, który był tak dobrym przyjacielem Świętego.

Można by pomyśleć, że teraz don Bosko mógł już odpocząć od budowania kościołów, ale miało stać się inaczej. Kilka miesięcy przed śmiercią Piusa IX powstał za sprawą rzymskich katolików projekt kościoła pod wezwaniem Najświętszego Serca Jezusowego na wzgórzu Eskwilin, a papież sam kupił ziemię pod budowę. Ta część Rzymu szybko się rozwijała. Stało tam już kilka kaplic protestanckich, ale nie było żadnego dużego kościoła katolickiego. Papież Leon XIII zaapelował do katolickiej społeczności, żeby wspomogła budowę. Położono fundamenty, chociaż nie bez problemów, bo trzeba było kopać na mniej więcej siedemnaście metrów w dół, żeby ominąć tunele starej kopalni porfiru. Ta operacja pochłonęła wszystkie dostępne fundusze. Omawiając tę kwestię z kardynałami, Leon XIII nie krył żalu z powodu wstrzymania prac.

– Co mamy teraz zrobić? – pytał.

– Widzę tylko jedno wyjście z tej sytuacji, wasza świątobliwość – powiedział kardynał Alimonda.

– Jakie?

– Zlećmy nadzór nad budową don Bosko. Tylko jemu może się udać.

– Ale czy się tego podejmie?

– Znam go. Życzenie papieża będzie dla niego wystarczającą motywacją.

Papież posłuchał jego rady. Don Bosko przebywał akurat z wizytą w Rzymie, w związku ze sprawami misyjnymi. Zaproszono go na audiencję i przedstawiono mu ten dość uciążliwy zaszczyt. W Turynie skonsultował się ze swymi powiernikami, którzy zdecydowanie odradzili mu przyjęcia nowych zobowiązań, ale on przekonał ich do zgody. W końcu zdecydowano, że oprócz kościoła powinien tam powstać także duży dom dla biednych i bezdomnych chłopców. Święty zaczął zbierać fundusze. Wysłał okólniki do całego świata katolickiego, ruszyły loterie; arystokracja Rzymu sprezentowała dwanaście wielkich, granitowych filarów, na których miała opierać się konstrukcja, a katolicka część Włoch dostarczyła fasadę.

– Czy coś się ruszyło? – zapytał papież.

– Ruszyło i szybko postępuje naprzód – odparł Święty. – Tyle że coraz dotkliwiej zaczynam czuć ciężar pracy na swoich biednych starych ramionach.

– Weź to – powiedział papież, dając mu zwitek banknotów; w sumie pięć tysięcy lirów. – Niedawno ktoś mi to przekazał na ofiarę.

Ale pięć tysięcy lirów nie starczyło na wiele, więc budowę wstrzymano z powodu braku środków. Don Bosko postanowił pojechać do Francji. W Nicei próbowano stworzyć oratorium na wzór tego w Valdocco, w związku z czym wielokrotnie zapraszano go na spotkanie, by przysłużył się radą. Gospodarze od razu zabrali go na wizytę do wspaniałej posiadłości wystawionej na sprzedaż. Don Bosko pospiesznie obszedł budynek.

– Będzie nam służył doskonale – zawyrokował.

– Bez wątpienia – potaknął prawnik, który mu towarzyszył. – Moglibyśmy jednak rozejrzeć się za czymś tańszym. Chcą dziewięćdziesiąt tysięcy lirów, a przecież nie mamy nawet dość, żeby zapłacić za podpisanie umowy.

– To prawda – przyznał don Bosko. – Nie mam nic, ale wiem, że kiedy pokryjemy wszystkie wydatki, zostanie nam jeszcze mniej więcej dwanaście tysięcy lirów.

Prawnik nie znał sposobów i forteli księdza, więc popatrzył na niego z niedowierzaniem, zastanawiając się czy klient nie jest przypadkiem jednym z tych, których nie powinno się wypuszczać bez nadzoru na ulicę.

Ale don Bosko był coraz bardziej pewny siebie.

Monsignore Mermillod wygłosił płomienne kazanie w intencji powodzenia nowego przedsięwzięcia – tak wspaniałe, światłe i elokwentne, że don Bosko, chociaż był bardzo zmęczony, a jego znajomość języka francuskiego pozostawiała wiele do życzenia, siedział wygodnie, przepełniony spokojem, aż nadszedł czas zebrania pieniędzy na tacę. Z ofiary uzbierało się pięć tysięcy lirów. Datki zaczęły napływać taką falą, że po uregulowaniu kosztów budynku w kasie zostało jeszcze dwanaście tysięcy. Zdumiony prawnik musiał zrewidować swoją opinię. Tłumy ludzi przychodziły spotkać się z don Bosko; wszyscy zaczęli uważać go za świętego. Każdy z lokalnych notabli chciał go zaprosić na obiad lub kolację, a on przyjmował te propozycje, bo wraz z drzwiami otwierali przed nim sakiewki.

– Wcale nie jest świętym – szepnęła na uboczu jedna z dam swojej przyjaciółce, widząc, że gość je i pije tak samo jak wszyscy. Kiedy don Bosko wychodził, spotkał ją w drzwiach.

– Madame – powiedział łagodnie, spoglądając w jej stronę. – Czy pamiętasz słowa świętego Pawła: „Czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, na chwałę Bożą czyńcie”? A ponieważ niemożliwe, żeby przy obiedzie usłyszał jej uwagę, ona też musiała zmienić zdanie.

To była pierwsza z wielu wizyt we Francji. Parę lat później odwiedził Tuluzę i Marsylię, gdzie otoczył go taki tłum ludzi, że zdecydowano, by pojechał samochodem do sąsiedniego miasta i dopiero tam wsiadł do pociągu. Ksiądz, który go podwiózł, zatrzymał się po drodze przed domem jednego z chorych wiernych.

– Jesteśmy na miejscu? – zdziwił się don Bosko.

– Nie – odparł dobry ksiądz. – Ale chciałbym, żeby ojciec rzucił okiem na kogoś, kto tu mieszka.

Młoda dziewczyna, córka gospodarza, cierpiała na zapalenie gardła, które nie pozwalało jej nic przełykać, i umierała z pragnienia.

– Wypij szklankę wody – powiedział zdecydowanie don Bosko.

– Nie może – załkała jej matka.

– W takim razie módlmy się.

Modlili się przez kilka chwil, po czym don Bosko wstał.

– Wypij teraz – powiedział, a ona wypiła, płacząc z wdzięczności.

– Jestem zdrowa!

– Chwała niech będzie Bogu i Matce Jego – powiedział półgłosem don Bosko i ruszył w dalszą drogę.

Jego ostatnia podróż wiodła do Paryża. Podjął ją wbrew sobie. Kardynał Guibert, arcybiskup Paryża zasugerował, by Święty wygłosił kazanie w kościele Świętej Magdaleny w intencji powodzenia jego dzieła.

– Ależ, eminencjo, ja bardzo słabo mówię po francusku!

– Nie szkodzi – nalegał kardynał. – Paryż cię zrozumie.

I Paryż zrozumiał. Z ambony, z której najznakomitsi mówcy przemawiali do tłumów, słuchających z zapartym tchem, ten skromny, starszy, wiejski ksiądz wygłosił swoje kazanie. Jego francuski, rzeczywiście, był słaby, a akcent jeszcze gorszy. Miejscami przerywał, żeby posłużyć się słownikiem, a ludzie – ci, którzy wiedzieli, czym jest elokwencja – płakali. Używając swoich skromnych środków, otworzył przed zgromadzonymi serce i duszę, oni zaś wiedzieli, że to serce i dusza świętego.

Duży dom, w którym gościł, był oblegany przez wiernych. Ludzie czekali godzinami na możliwość zamienienia kilku słów z księdzem, dotknięcia jego znoszonej sutanny, albo ucałowania spracowanej, starej dłoni, która rozdawała medaliki z wizerunkiem Matki Bożej. W któryś dzień oblężenie bardziej przypominało szturm. Wierni tłoczyli się nawet na ulicy, na schodach i wszystkich piętrach domu. Nagle pojawił się między nimi skromny, starszy, wiejski ksiądz, który próbował przecisnąć się w ciżbie do drzwi pokoju don Bosko.

– Niech się ojciec tak nie przepycha! – zażądali ludzie, którzy czekali już od kilku godzin. – Prosimy stanąć na końcu i czekać na swoją kolej. Numerki rozdaje sekretarz. My też chcemy spotkać się z don Bosko.

– Ale nie spotkacie się z nim, jeśli mnie nie przepuścicie – odparł stary ksiądz. – To ja jestem don Bosko.

– Ty jesteś don Bosko! Myślisz, że uda ci się tak nabrać Paryżan? Idź opowiadać swoje bajki komuś innemu!

Tak więc don Bosko, którego nie wpuszczono do własnego pokoju, odwrócił się bez słowa i poszedł odwiedzić chorą kobietę, która błagała go o wizytę, ale przedtem musiał jej odmówić z braku czasu.

Kiedy don Bosko opuścił Francję, miał dość pieniędzy, żeby nakarmić wszystkie swoje dzieci i zapłacić za budowę kościoła Najświętszego Serca Jezusowego w Rzymie.

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Jan Bosko. Przyjaciel młodzieży.