Rozdział siódmy. Podrzutki

Wincenty szedł pewnego dnia ulicami Paryża, zajęty jedną ze swych dobroczynnych misji, gdy zobaczył żebraka próbującego okaleczyć nowo narodzone dziecko, aby wzbudzało potem litość wystawione na widok publiczny. Wyrwał biedne stworzenie z rąk oprawcy i zaniósł do przytułku św. Landericusa – instytucji mającej opiekować się bezdomnymi dziećmi porzuconymi na ulicach.

Wygląd tego miejsca wzbudził w nim przerażenie. Przytułkiem zarządzała pewna wdowa, która dysponując pomocą jedynie dwóch służących; przyjmowała co rok około czterystu dzieci. Nieszczęsne, całkowicie zaniedbane i na wpół zagłodzone stworzenia stłaczano w dwóch obrzydliwych zagłębieniach, gdzie większość umierała z powodu chorób. Krzyki części ocalałych tłumiono przy pomocy opium, zaś z pozostałymi radzono sobie przy pomocy jeszcze innych metod, które akurat przyszły do głowy okrutnej kobiecie.

Wystarczyłoby jedno spojrzenie na taki przytułek, by napełnić oburzeniem serce każdej matki. Wincenty zabrał tam jedną czy dwie spośród pań miłosierdzia i poczekał, aż same osądzą sytuację. Rezultatem było postanowienie, by za wszelką cenę uratować młodociane ofiary.

Nietrudno było wejść w posiadanie dzieci; nieludzcy opiekunowie mieli w zwyczaju odsprzedawać je każdemu, kto zechciałby uwolnić ich od kłopotu, licząc sobie skromnie po jednym franku za sztukę. Koszty utrzymania były jednak sprawą poważniejszą. Wynajęto dom w pobliżu Collége des Bons Enfants, gdzie dwanaścioro biednych małych sierot, świeżo wykupionych z niewoli, trafiło pod opiekę Luizy le Gras i Sióstr Miłosierdzia.

Był to jednak dopiero początek. Praca wydawała się Paniom Miłosierdzia tym ważniejsza, że większość z przebywających w przytułku dzieci nie została ochrzczona. Chodziło o ratowanie nie tylko ciała, ale i duszy; dołożyły więc wszelkich wysiłków, by całkowicie opróżnić przytułek. Oddały, często za cenę prawdziwych wyrzeczeń, wszystkie pieniądze, jakie mogły; także Ludwik XIII i jego królowa hojnie przyłożyli się do sprawy. W ciągu dziesięciu lat założona przez Wincentego instytucja rozrosła się tak bardzo, że była w stanie przyjąć wszystkie sieroty w Paryżu.

Adoptowano i roztoczono opiekę już nad czterema tysiącami dzieci, tymczasem ich liczba ciągle rosła. Budżet był napięty do granic możliwości – w pewnej chwili wydawało się, że wydatki staną się niemożliwe do pokrycia. Szalała wciąż Wojna Trzydziestoletnia, która przeobraziła wschodnie prowincje Francji, służące narodom za pole bitwy, w obraz nędzy i rozpaczy. Wielu zgłaszało pretensje do kiesy Pań Miłosierdzia; nadszedł czas, w którym smutna decyzja o wycofaniu się z przedsięwzięcia, które okazało się przekraczać ich siły, wydawała się jedyną możliwą.

Sama myśl o takim rozwiązaniu łamała Wincentemu serce; postanowił więc zdobyć się na ostatni wysiłek, zgromadziwszy więc w jednym miejscu wszystkie Panie Miłosierdzia, przedstawił im sprawę z całą prostotą.

– Proszę was tylko o jedno słowo – powiedział. – Będziecie pracować dalej – tak czy nie? Jesteście całkowicie wolne, niezwiązane żadną obietnicą. Zanim jednak zdecydujecie, zastanówcie się przez chwilę nad tym, co robicie i już zrobiłyście. Wasza pełna miłości troska uratowała życie wielkiej liczby dzieci, które bez tej pomocy przepadłyby na wieczność; te niewinne stworzenia poznały Boga i zaczęły Mu służyć od chwili, gdy nauczyły się mówić. Niektóre z nich zaczynają pracować i osiągają samowystarczalność. Czy tak dobry początek nie obiecuje jeszcze lepszych wyników w przyszłości?

– Litość i miłosierdzie powodowały wami, gdy przyjmowałyście te maleństwa jak własne dzieci. Byłyście ich matkami z dobroci serca, kiedy naturalne matki zawiodły. Czy zamierzacie je teraz porzucić? Jeżeli przestaniecie być matkami tych dzieci, staniecie się ich sędziami; ich życie leży w waszych rękach. Poproszę teraz o głosowanie; możecie teraz wydać wyrok i zdecydować, że zabrakło wam litości, by je oszczędzić. Jeżeli w swoim miłosierdziu będziecie opiekować się nimi dalej, przeżyją; jeżeli nie – z pewnością umrą. Nie da się zaprzeczyć temu, co musi potwierdzać wasze własne doświadczenie.

Wincenty przerwał; głos drżał mu z powodu emocji. Odpowiedzią były łzy zgromadzenia – zdecydowano, że Szpital Podrzutków należy utrzymać za wszelką cenę. Pracę kontynuowano. Praktyczny problem pokrycia kosztów pozostał jednak aktualny; mimo że król zwiększył swój coroczny wkład, pieniędzy stale brakowało. Panie Miłosierdzia zdobyły się jednak na jeszcze większą ofiarność; Siostry Miłosierdzia ograniczyły się do jednego posiłku dziennie, zaś Wincenty, który już wcześniej wybrał zupełne ubóstwo, dołożył wszelkich wysiłków, by pomóc.

Szpital Podrzutków funkcjonował więc dalej, aż do chwili, gdy w kilka lat po śmierci Wincentego odpowiedzialność za sieroty przejęło państwo, zaś praca przestała opierać się na dobrowolnym wsparciu.

Mówi się, że ze wszystkich dobroczynnych dzieł, jakim poświęcił się Wincenty, to właśnie było mu najdroższe. Znał po imieniu każde dziecko w Szpitalu Podrzutków, śmierć któregokolwiek z nich była powodem głębokiego smutku; odwiedzał je w najbardziej nieoczekiwanych godzinach. Dziecięca niewinność i szczęście budziły w nim wielką radość, uwielbiał więc przyglądać się ich zabawom. Widząc jego życzliwą, swojską twarz, dzieci gromadziły się wokół, czepiając się dłoni i habitu, pewne uśmiechu lub pieszczoty. Wiele z tego, co widział w życiu Wincenty, nie było ani ładne, ani niewinne; był człowiekiem, który nigdy nie osądzał innych surowo i zawsze dostrzegał obraz Stwórcy w nawet najbardziej zdemoralizowanym bliźnim. Jednak czystość i niewinność jego własnej duszy sprawiała, że szukał ukojenia w towarzystwie małych stworzeń, które wyratował od podwójnej śmierci. Były jego ucieczką w chwilach przygnębienia, których muszą doświadczać wszyscy pracujący dla dobra ludzkości i które są tym silniejsze, im większy cechuje ich zapał.

Oskarżono go pewnego dnia, w okresie gdy trudności z zapewnieniem sierotom utrzymania były największe, że wydał na nie środki przeznaczone na wsparcie działalności misyjnej.

– Ach! – wykrzyknął. – Czy sądzicie, że Nasz Pan okaże nam mniejszą przychylność, ponieważ przedłożyliśmy dobro tych biednych dzieci nad własne? Jeżeli łaskawy Zbawca powiedział swoim uczniom „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie”, czyż my, którzy pragniemy Go naśladować, możemy odrzucić przychodzące do nas dzieci?

Chociaż pokaźna część serca Wincentego zarezerwowana była dla podrzutków, było ono wystarczająco duże by objąć wszystkich cierpiących i znajdujących się w rozpaczliwym położeniu. Nędza w prowincjach Lotaryngii i Pikardii była niemal nie do opisania; ludzie dosłownie umierali z głodu. Panie Miłosierdzia pospieszyły szlachetnie z pomocą, ale Szpital Podrzutków pochłaniał wszystkie ich fundusze, nie mogły więc zrobić wiele. Wincenty wpadł jednak na pomysł drukowania ulotek opisujących cierpienie ludzi i próby pomocy podejmowane przez Księży Misjonarzy. Sprzedawano je przy drzwiach kościołów, na placach i ulicach, ludzie kupowali je zaś tak ochoczo, że Wincenty szybko zdobył niewielki ale stały dochód.

W okresie, kiedy nie znano czegoś takiego jak gazety, regularne wiadomości z prowincji były równie potrzebne, jak nieoczekiwane.

– Bóg zesłał na naszą pracę takie błogosławieństwo – powiedział Wincenty – że coraz większa liczba czytających te opowieści wyciąga dłoń, by ulżyć ubogim.

Następnym krokiem było założenie we wszystkich dotkniętych głodem rejonach ogólnodostępnych kuchni, gdzie między ubogich rozdzielano pożywną zupę, przygotowywaną w najtańszy z możliwych sposobów. Sam Wincenty szczegółowo instruował kucharzy, wybierając składniki tak, by można było utrzymać jak największą liczbę ludzi jak najmniejszym kosztem.

W wielu spustoszonych ogniem i mieczem miejscach zmarli leżeli całymi dniami i tygodniami bez pogrzebu. Stosy śmieci i odpadków gniły na ulicach i przy drzwiach domów; zaraza i gorączka panowały niepodzielnie. Również tutaj Księża Misjonarze i Siostry Miłosierdzia podejmowali się pracy, której nie chciał wykonać nikt inny. Łącząc się w niewielkie grupy krążyli po okolicy chowając zmarłych, opiekując się chorymi i oczyszczając ulice; wielu z nich zaraziło się przy tym i zmarło.

Równie potrzebne były próby przywrócenia jakiegokolwiek dobrobytu zniszczonemu krajowi. Chłopom rozdawano nasiona i zboże do siewu, zachęcając ich do uprawy roli i ucząc najlepszych metod. Wszystkie te przedsięwzięcia prowadzone były z rzetelnością i zdrowym rozsądkiem właściwym synom Wincentego á Paulo, przyzwyczajonym do trudu i znoszenia zagrożeń bez troski o własne bezpieczeństwo.

Ich przełożony, wymagając wiele od innych, sam dawał przykład hojności. Mówiono o nim, że nie potrafi zatrzymać na własny użytek ani ubrania, ani pieniędzy; wszystko, co trafiło w jego ręce, od razu wędrowało do ubogich. U św. Łazarza zdarzały się dni, w których trudno było przewidzieć, skąd przyjdzie powszedni chleb, a nawet czy w ogóle się pojawi; jednak Wincenty pokładał zaufanie w Bogu, na którym nigdy się nie zawiódł i rozdawał wszystko, co było do rozdania.

Kilkakrotnie w okresie, gdy organizował pomoc dla zniszczonych wojną prowincji, ogrom leżącej przed nim pracy doprowadzał go na skraj załamania; właśnie w jednej z takich chwil ośmielił się stanąć twarzą w twarz z budzącym grozę Richelieu, aby domagać się pokoju w imieniu cierpiących.

– Panie! – krzyczał, stojąc ze łzami na policzkach przed dostojnym kardynałem. – Daj nam pokój! Miej litość nad Francją i zawrzyj pokój.

Serce Richelieu z pewnością nie należało do najmiększych, ale nawet on wydawał się poruszony przez ten szczery apel. W każdym razie, nie okazał gniewu.

– Pragnę pokoju – oznajmił – i podejmuję odpowiednie środki, by go osiągnąć, nie wszystko jednak zależy ode mnie.

Odprawił go z niezwykłą dla siebie uprzejmością. Nie był jedyną osobą, której harde usposobienie złagodniało w zetknięciu ze świętym Wincentym á Paulo. Miłość, jaką Wincenty darzył bliźnich była zaraźliwa, ponieważ wypływała z miłości do Chrystusa.

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Wincenty a Paulo. Apostoł Miłosierdzia.