Rozdział siódmy. Początek pracy

W parę minut później barwna procesja zatrzymała się niedaleko nich i dziesiątki możnych panów i duchownych wyszły z powozów. Jakież było zdumienie dzieci, gdy spostrzegły, że uwaga całego towarzystwa skupiona jest na człowieku niosącym ich wiązki chrustu! Potem, na ich oczach, książę Krakowa Leszek Biały zbliżył się do Jacka, upadł twarzą w pył drogi i leżał tak, dopóki mnich go nie podniósł.

– Wasza książęca mość, jestem tylko człowiekiem – zaprotestował Jacek. – Nie zasługuję na takie przyjęcie.

Twarz Leszka była blada, gdy wzniósł drżącą rękę.

– Ale na pewno ją widziałeś, ojcze?

– Kogo widziałem, wasza książęca mość?

– Jak to, Najświętszą Dziewicę! Kilka minut temu jakby otworzyło się niebo. Ujrzałem Naszą Panią stojącą wśród chmur i dającą ci swoje błogosławieństwo. Upadłem na twarz przed Jej pięknością.

Przy tych słowach szmer zdziwienia przeszedł przez tłum i wszystkie oczy spojrzały w górę. Ale wizja trwała tylko parę sekund i jedynym, który ją zobaczył, był Leszek. Bóg chciał najwidoczniej, by książę Krakowa docenił znaczenie przybycia Jacka do jego miasta i zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby pomóc mnichom kaznodziejom w ich pracy misyjnej wśród Polaków.

Przez następne dni Leszek i inni panowie nie szczędzili wysiłków, by godnie przyjąć Jacka i wspierać jego pracę na wszystkie możliwe sposoby. Szybko okazało się, że dom blisko katedry, który przeznaczył dla niego biskup Iwo, jest o wiele za mały. Już trzydziestu młodych mężczyzn z dobrych krakowskich rodzin ubiegało się o przyjęcie do zakonu. Gdyby powołań miało nadal przybywać, potrzebny był klasztor i naprawdę duży kościół.

– W Krakowie są tylko dwa kościoły – katedra i kościół Świętej Trójcy – powiedział któregoś dnia biskup Iwo, uśmiechając się do siostrzeńca. – Czy wiesz, synu, że postanowiliśmy oddać ci ten drugi? Książę, panowie, kler – każdy jest za tym, byś go miał. Ale trzeba go oczywiście przystosować i dobudować do niego klasztor. Prace te potrwają prawdopodobnie rok lub dwa i będą opłacone z dobrowolnych ofiar. Książę przyrzekł pierwszą darowiznę.

Oczy Jacka zabłysły. Kościół mnichów kaznodziejów w Krakowie – to coś wspaniałego!

– Wujku Iwo, jak mam ci dziękować? – rzekł wzruszonym głosem. – Wydaje mi się, że dzień po dniu następują nowe cuda. A gdy narastają trudności, Bóg zmniejsza ciężar przez takie radości jak dzisiejsza. Będę szczęśliwy, mając kościół Świętej Trójcy! Kiedy zobaczysz księcia, powiedz mu, że Bóg wynagrodzi jego szczodrość bardziej, niż może sobie wymarzyć.

I tak na początku roku 1221 rozpoczęły się naprawy i przeróbki w kościele i klasztorze Świętej Trójcy. Trzydziestu nowicjuszy Jacka, których udało się pomieścić w domu ofiarowanym mu przez biskupa Iwo, zawsze chętnie chodziło na wycieczki organizowane przez ukochanego ojca Jacka, ale szczególnie lubili je teraz, gdy często bywały wyprawami do ich przyszłego domu. Jak wspaniale było wędrować przez cele, korytarz kapituły i refektarz, słuchając, jak ojciec Jacek opowiada o swoim życiu nowicjusza w klasztorze Świętej Sabiny w Rzymie i ojcu Dominiku Guzmanie, hiszpańskim kaznodziei, który założył ich zakon!

– Jakże bym chciał, by ojciec Dominik mógł tu przyjechać i zobaczyć nasz nowy klasztor – powiedział któregoś dnia brat Florian. – Czy myślisz, ojcze Jacku, że to możliwe?

Jacek popatrzył uważnie na swego młodego rozmówcę, po czym odwrócił się gwałtownie.

– Nie, bracie. To już nigdy nie będzie możliwe.

W jego głosie brzmiało takie napięcie, że brat Florian zaniepokoił się. Czy zrobił coś niewłaściwego, zadając to pytanie? Jeśli tak, jest mu bardzo przykro i postara się to naprawić. Ale gdy szukał słów, którymi mógłby wyrazić swoje uczucia, Jacek łagodnie położył dłoń na jego ramieniu.

– Nie, synu. Wszystko w porządku. Twoje pytanie nie było niewłaściwe, tylko trochę mnie zaskoczyło. Widzisz, ostatniej nocy Bóg dał mi znać, że ojciec Dominik jest teraz z Nim w niebie. Już nigdy, przynajmniej na tym świecie, nie zobaczę swojego drogiego ojca i przyjaciela.

Ostatniej nocy – 6 sierpnia 1221 roku! Nowicjusze spojrzeli na siebie skonsternowani, nie tyle wiadomością o śmierci ojca Dominika, ile spokojnym stwierdzeniem ojca Jacka, że dowiedział się o tym w nadzwyczajny sposób. Więc może jest prawdą to, co mówią o nim ludzie – że jest święty?

Na widok trzydziestu posępnych i wystraszonych twarzy Jacek uśmiechnął się szeroko.

– Moi synowie, śmierć tego, który wiernie służył Bogu, nie może nigdy zasmucać. Chodźcie – opowiem wam więcej o ojcu Dominiku i wspaniałych rzeczach, jakie zrobił dla ludzkich dusz na Południu.

Nowicjusze znów się więc zebrali, by wysłuchać opowieści o założeniu zakonu przez Dominika. Teraz, mniej więcej po piętnastu latach, składał się on z trzech rodzajów członków. Pierwszą grupę stanowili bracia kaznodzieje i bracia świeccy, drugą zakonnice klauzurowe. Obie grupy, czyli zakony, składały śluby zakonne. Jednak stopniowo formowała się kolejna grupa. Ten Trzeci Zakon składał się z ludzi świeckich, mężczyzn i kobiet, żyjących w małżeństwie lub stanie wolnym. Nie składali ślubów w religijnym sensie tego słowa, lecz przyrzekali, że będą się więcej modlić, pościć w niektóre dni i praktykować inne drobne ofiary. Przez całe życie członkowie Trzeciego Zakonu mieli dzielić zasługi braci kaznodziejów, braci świeckich i klauzurowych mniszek. Po śmierci mogli być pochowani w habicie zakonnym. Zawsze pamiętano o nich w modlitwach i dobrych dziełach całego zakonu.

– Jak wam wiadomo, moja matka i babka należały do Trzeciego Zakonu – zakończył radośnie. – Moi synowie, gdy będziecie gotowi wyjść głosić kazania, zróbcie wszystko, by zachęcić ludzi do takiego sposobu życia. To będzie dla nich wiele znaczyć.

Opinia o świętości Jacka umacniała się w Krakowie. Wszyscy byli zgodni, że nie mieli jeszcze w mieście tak wspaniałego kaznodziei. Pałał wprost miłością do grzeszników, a jego kazania w katedrze prowadziły do cudownych nawróceń. Ludziom, którzy nie potrafili się uwolnić od powtarzanego ciągle grzechu, nienawidzili sąsiada, posiadali nieuczciwie nabyte dobra lub świętokradczo przyjmowali sakramenty wystarczyło, że posłuchali przez pięć minut ojca Jacka, a nim dzień dobiegł końca, klęczeli u jego stóp, odbywając szczerą spowiedź.

– Myślę, że Bóg może być zadowolony z naszego kraju – powiedział któregoś dnia książę Leszek do biskupa Iwo. Wiarę przyjęliśmy dopiero w dziesiątym wieku. Teraz, w trzynastym, co tydzień jeden lub kilku młodych mężczyzn przychodzi do ojca Jacka, prosząc, by przyjął ich do zakonu.

Biskup uśmiechnął się i potrząsnął głową, słysząc cień zadowolenia z siebie w głosie księcia.

– Wasza łaskawość, wiesz, że w Polsce jest więcej miast niż Kraków i więcej młodych ludzi, niż tych kilkudziesięciu, którzy starają się o przyjęcie do zakonu. Nie możemy zapominać, że droga do nieba jest drogą Krzyża – dla jednej ludzkiej duszy i dla całego narodu.

Oczy księcia zwęziły się.

– Chcesz powiedzieć, że…

– Chcę powiedzieć, że przez ostatni rok ojciec Jacek tylko zasiał ziarno, i to w jednym mieście. Musimy trochę poczekać na prawdziwe żniwa.

– Ojciec Jacek musi nas zatem opuścić i wyruszyć do innych miast?

– Czemu nie, wasza łaskawość? Teraz wzywa go Sandomierz i Opawa. Nie możemy zatrzymać go dla siebie. To byłoby samolubne.

Książę powoli kiwał głową, a w jego oczach pojawił się wyraz zaskoczenia.

– Wspomniałeś, że droga Krzyża jest jedyną drogą do nieba – powiedział. – Biskupie Iwo, to nie może być prawdą! Do Boga na pewno prowadzą drogi łatwiejsze niż cierpienie.

Biskup zawahał się. Właśnie tego ranka rozmawiał z ojcem Jackiem, który mówił o tym bardzo wyraźnie. Zaczął od opisu Raju, idealnego miejsca, w którym Adam i Ewa mogli cieszyć się do woli tym, co Bóg dla nich stworzył. Nie było strachu, bólu i brzydoty, aż do tej okropnej chwili, kiedy w serca pierwszych rodziców wkradła się pycha i zaczęli zastanawiać się nad kuszącą propozycją szatana. Powiedział im, że po zjedzeniu zakazanego owocu mogą stać się równi Bogu i nie będą już musieli być Mu posłuszni.

– Czy możesz w to uwierzyć?! – wykrzyknął biskup z niedowierzaniem. – Dwie istoty stworzone przez Boga z prochu ziemi ośmieliły się myśleć, że mogą być równe Jemu!

Leszek milczał. Co to wszystko miało wspólnego z dojściem do nieba drogą Krzyża?

Iwo przeczuł niewypowiedziane pytanie i szybko streścił swoją opowieść, uwydatniając straszne rozczarowanie, jakie czekało Adama i Ewę, kiedy okazali Bogu nieposłuszeństwo. Zamiast stać się równymi Stwórcy, byli teraz jeszcze mniejsi niż przedtem. W rzeczy samej, znacznie ustępowali dwóm wspaniałym ludzkim istotom, nad którymi nie miały władzy choroba i śmierć. Niespodziewanie zamieszkał w ich sercach straszny wirus – wirus grzechu. Odtąd musieli go zawsze w sobie nosić, tak jak potem ich dzieci. Ludzka zdolność pojmowania okryła się mrokiem, a wola osłabła na tyle, że mężczyznom i kobietom częstokroć łatwiej było czynić zło niż dobro. A wirus grzechu (to znaczy owa słabość) miał odtąd być obecny w każdym ciele i duszy, czyniąc ostatecznie ludzi ofiarami chorób i śmierci.

– W rzeczywistości był to początek ludzkiej drogi Krzyża – powiedział w zamyśleniu biskup. – Widzisz, z chwilą, gdy Adam i Ewa zgrzeszyli przeciw Bogu, nie nadawali się już do Raju. Częścią ich kary było opuszczenie rajskiego ogrodu i przejście przez takie życie, jakie znamy. Musieli poznać znaczenie bólu i pracy. Musieli patrzeć w oczy swoim dzieciom, wiedząc, że odtąd każdy człowiek narodzony na świecie będzie musiał żyć daleko od Boga i radości nieba, ponieważ dźwiga brzemię grzechu pierworodnego. Nawet śmierć nic nie zmienia, ponieważ w otchłani dusze nadal będą oddzielone od Boga.

– Tak, ale Chrystus umarł na Golgocie i odkupił Adama i Ewę oraz każdą duszę dla nieba – wtrącił szybko książę. – Odkupił grzech pierworodny najstraszniejszym cierpieniem. Dlaczego ono nie wystarcza? Dlaczego mówisz, że jedyną drogą do nieba – dla jednego człowieka i dla całego narodu – jest droga Krzyża?

Biskup zawahał się. Było kilka odpowiedzi na to ważne pytanie, ale on da księciu taką, która zawsze do niego przemawiała.

– Chrystus nie odzyskał dla nas przywileju wejścia do Raju – powiedział. – Jego cierpienie i śmierć wystarczały aż nadto, by odpokutować za grzech pierworodny. Ale widzisz, wasza miłość, jesteśmy wciąż niedoskonałymi dziećmi Adama i Ewy. Nawet gdybyśmy mieli szansę wejść teraz do Raju, nie dalibyśmy rady tego zrobić.

– Co?

– A jednak to prawda. Raj jest miejscem doskonałym i nie możemy do niego wejść, zanim sami nie staniemy się doskonali. A to może się stać tylko wtedy, gdy uczynimy to, w czym pycha przeszkodziła Adamowi i Ewie.

– Czyli co?

– Zjednoczymy się we wszystkim z wolą Ojca niebieskiego, co oznacza, że nigdy, nawet przez chwilę, nie będziemy kwestionować zdarzeń, które zsyła w naszym codziennym życiu. Albo, innymi słowy, przyjmiemy Jego wolę całkowicie, tak jak to czynił Chrystus w czasie swego życia na ziemi.

– Więc to masz na myśli mówiąc o drodze Krzyża?

– Tak, wasza miłość. A ci, którzy wiernie nią postępują na tym świecie, nie będą musieli iść do czyśćca. Staną się doskonali tu na ziemi.

Książę Leszek milczał przez chwilę, po czym głęboko westchnął.

– Wspaniale jest żyć tą nauką – powiedział powoli. – Ale to chyba zbyt wzniosłe dla przeciętnego człowieka?

Biskup uśmiechnął się.

– Święty Stanisław mógłby zmienić twoje zdanie w tej kwestii – powiedział. – Przebywa dzisiaj w chwale dzięki drodze Krzyża. Może poprosisz go o pomoc?

Przez następne tygodnie Leszek starał się postępować zgodnie z sugestią biskupa. Nie było dnia, by nie klęczał w kaplicy królewskiej, prosząc świętego Stanisława o łaskę życia zgodnego z wolą Bożą. I nie był sam w tych modlitwach. W ostatnim czasie Jacek wzbudził zwiększone zainteresowanie pierwszym polskim męczennikiem i ogłoszono właśnie, że jego relikwie zostaną przeniesione. Przez kilka pokoleń czczono je we wsi Skałka po drugiej stronie Wisły. Teraz miały być umieszczone w bardziej odpowiednim miejscu – w krakowskiej katedrze. Ceremonię przeniesienia zaplanowano na 27 grudnia 1221 roku.

Rankiem tego wielkiego dnia Jacek wybrał się z całą wspólnotą na brzeg rzeki. Ulice były zatłoczone, bo książę i jego dwór, kler, mężczyźni i kobiety ze wszystkich stanów mieli przejść przez Wisłę i wziąć udział w pielgrzymce na Skałkę. Wśród pozdrawiających się ludzi wyczuwało się atmosferę podekscytowania, ale Jacek nie zauważał znajomych twarzy, kiedy szedł przez ulicę za swymi młodymi braciszkami. Wolał oddać się modlitwie – i był ku temu powód, bo tego ranka miał wygłosić w małej kaplicy na Skałce główne kazanie o biskupie Stanisławie.

Ale kilka minut później, gdy wszedł do łodzi, która miała zabrać go na drugi brzeg, zamyślił się. „Wszyscy nazywali Stanisława świętym – rozważał Jacek – ale on przecież nigdy nie został kanonizowany. Jak dobrze by było, gdyby bracia kaznodzieje mogli się przyczynić do umieszczenia go pośród oficjalnie uznawanych bohaterów Kościoła”.

– Ojciec Dominik na pewno byłby za tym – powiedział do siebie. – Tak, jestem przekonany, że gdyby był na moim miejscu, uczyniłby wszystko, by biskup Stanisław stał się znany i kochany.

Ale choć ta myśl była frapująca, nie był to odpowiedni moment, by się nad tym zastanawiać, więc Jacek posłusznie wrócił do rozmyślań o wielkim polskim męczenniku. Powtarzał w pamięci relację z życia biskupa, jaką zamierzał przedstawić.

Stanisław urodził się w roku 1030. Był dobrym i wykształconym człowiekiem, więc z czasem został biskupem Krakowa. Próbował przekonać króla Bolesława Śmiałego, że nawet królowie muszą być poddani Bogu i Jego władzy. Wolno im mieć tylko jedną żonę w tym samym czasie, nie mogą kłamać i kraść ani być okrutni w bitwie. Ale nauczyć Bolesława nie było łatwo i nadszedł dzień, kiedy Stanisław znalazł się w niebezpiecznym położeniu. Król prowadził niegodne życie, śmiejąc się otwarcie z przykazań, a teraz fałszywie oskarżył biskupa o to, że nie zapłacił za kawałek ziemi, który nabył w imieniu Kościoła. Co można było zrobić, by położyć kres tak skandalicznemu postępowaniu?

Ekskomunika! Samo brzmienie tego słowa przejmowało Jacka dreszczem. Tak, po wielu ostrzeżeniach Stanisław ekskomunikował króla. Ale zamiast się po tym nawrócić, Bolesław wpadł w gniew. Rozkazał swym żołnierzom, by poszli do pałacu biskupa i zabili go. Wybrał trzech silnych mężczyzn, lecz w decydującym momencie zabrakło im odwagi. Nie potrafili podnieść mieczy na dobrego biskupa. Wtedy Bolesław poszedł sam. Zastał Stanisława przy ołtarzu, w trakcie odprawiania Mszy Świętej, ale nawet to go nie powstrzymało. Jednym świśnięciem miecza ściął biskupowi głowę. Stało się to 8 maja 1079 roku. Stanisław miał wtedy czterdzieści osiem lat.

– Ojcze Jacku! – usłyszał z daleka głos młodego brata Benedykta. – Ojcze Jacku!

Mnich podniósł wzrok. Jak to, przepłynęli rzekę znacznie szybciej niż zwykle? Przynajmniej połowa łodzi dotarła już na drugi brzeg. Był to malowniczy widok, ale Jacek tylko prześlizgnął po nim wzrokiem, szukając brata Benedykta.

– Tak, wołałem cię – powiedział zakonnik, wyłaniając się nagle z tłumu i wyciągając rękę, by pomóc przeorowi wyjść na brzeg. – Och, ojcze, stało się coś strasznego! Czy możesz tu szybko przyjść?

Jacek wyskoczył z łodzi.

– Oczywiście. Co się stało?

Brat Benedykt wskazał na brzeg rzeki o kilka metrów dalej. Zebrała się tam grupka kobiet, a jedna z nich płakała, jakby miało pęknąć jej serce.

– Nazywa się Falisława, ojcze. Jest wdową, a jej jedyny syn utonął ostatniej nocy, próbując przepłynąć rzekę. Widzisz? Jakiś rybak ciągnie teraz ciało do brzegu. Kiedy Jacek wzniósł rękę w geście współczującego błogosławieństwa, usłyszał szloch. Falisława, na wpół oszalała z żalu, dowiedziała się o jego przybyciu.

– Och, pomóż mi, ojcze! – łkała, przeciskając się przez zaciekawiony tłum i padając u jego stóp. – Oddaj mi syna!

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Jacek Odrowąż.