Rozdział szósty. Nawrócenie. Rzeczywiste trudności, cz. 2

Do tego paradoksu trzeba dopisać postscriptum czy też drobną uwagę; wiem, że wielu jej nie zrozumie. Przyjęcie katolicyzmu poszerza horyzonty; zwłaszcza jeśli chodzi o powody przyjęcia katolicyzmu. Stojąc w centrum, gdzie zbiegają się wszystkie drogi, spogląda się po kolei na każdą z nich i zaczyna rozumieć, że biegną ze wszystkich zakątków niebios. Dopóki idzie się jedynie własną drogą, trudno dostrzec, a czasem nawet wyobrazić sobie inne. Na przykład wielu ludzi, którzy nie zostali jeszcze katolikami, nazywa siebie samych mediewistami. Ale człowiek, który jest tylko mediewistą, bardzo poszerza swoje horyzonty, stając się katolikiem. Sam jestem mediewistą, w tym znaczeniu, że moim zdaniem współczesność powinna się wiele nauczyć od średniowiecza; że gildie są lepszym systemem społecznym niż kapitalizm; że mnisi są znacznie mniej odpychający niż filantropi. Ale teraz jestem znacznie bardziej rozsądnym i umiarkowanym mediewistą niż wówczas, gdy byłem tylko mediewistą. Dla przykładu, uważałem za konieczne ciągle przeciwstawiać architekturę gotycką architekturze greckiej, ponieważ pierwsza była chrześcijańska, a druga pogańska. Ale teraz nie robię już wokół tego hałasu i wiem, co miał na myśli Coventry Patmore, mówiąc spokojnie, że tak samo katolicką dekoracją kominka byłaby Wenus z Milo, jak i Matka Boża. Jako mediewistę wciąż największą dumą napawa mnie gotyk, ale jako katolik jestem dumny z baroku. Ta żarliwość, która wydaje się niemal ciasna i ograniczona, bo zwęża się jak średniowieczne okno, jest bardzo typowa dla ostatecznej koncentracji, która przychodzi tuż przed konwersją. Dokładnie w ostatnim momencie konwertyta często czuje się tak, jakby patrzył przez ukośny otwór w ścianie kościoła przeznaczony dla trędowatych. Patrzy przez małą szczelinę, która zdaje się maleć w oczach, ale widać przez nią ołtarz. Dopiero po wejściu do Kościoła odkrywa, że wewnątrz jest on znacznie większy niż na zewnątrz. Zostawia za sobą asymetryczność okienka i w pewnym sensie wąskość gotyckich drzwi; znajduje się pod rozległymi sklepieniami, otwartymi jak renesans i uniwersalnymi jak republika świata. Może wypowiedzieć w sensie nieznanym wszystkim współczesnym pewne starożytne i uroczyste słowa: „Romanus civis sum”; nie jestem niewolnikiem.

Na razie jednak chodzi o to, że na ogół osiągnięcie tego normalnego stanu poprzedza, delikatnie mówiąc, okres wielkiej nerwowości. W pewnej mierze jest to strach towarzyszący wszystkim radykalnym i nieodwołalnym decyzjom. Mówią o nim stare dowcipy o zdenerwowaniu panny młodej podczas ślubu albo rekruta, który po zaciągnięciu się do wojska upija się, żeby to uczcić, ale i zapomnieć. Tu jednak chodzi o pełnię sakramentów i potężniejszą armię. Konwertyta, rzecz jasna, dawno już porzucił niedorzeczne mniemanie, że owe sakramenty go otrują, a armia zabije. Prawdopodobnie ma już za sobą etap, który zazwyczaj przychodzi wcześniej czy później, kiedy zastanawia się, czy to wszystko nie jest przypadkiem niezwykle inteligentnym i pomysłowym oszustwem. Nie znajduje się na etapie, który można by nazwać ostatnią fazą prawdziwego zwątpienia. Mam na myśli okres, kiedy zastanawiał się, czy to, co inni przedstawiali jako tak złe, że nie do przyjęcia, nie jest przypadkiem zbyt piękne, aby było prawdziwe. Tu ponownie sprawdza się powracająca reguła: przeszkoda jest dokładnym zaprzeczeniem tego, co podkreślała protestancka propaganda. Jeżeli konwertyta wciąż sądzi, że złapano go w pułapkę, to nie sądzi już, że się go oszukuje. Nie obawia się, że odnajdzie Kościół, ale raczej, że Kościół odnajdzie jego.

Te uwagi na temat etapów konwersji są z konieczności bardzo chłodne i niedostateczne. Ostatnia sekunda czy milimetr oddzielające żelazo i magnes to otchłań pełna niezgłębionych mocy wszechświata. Przestrzeń między podjęciem a niepodjęciem tego kroku jest tak mała, a zarazem tak ogromna. Można tylko podać argumenty za katolicyzmem, ale nie da się uchwycić tego, co sprawia, że się go przyjmuje. Próbowałem przedstawić tu pewne spostrzeżenia i doświadczenia, które stopniowo sprawiają, że ci, których nauczono myśleć źle o Kościele, zaczynają myśleć o nim dobrze. Jeśli coś przedstawiane jako bardzo złe nagle okazuje się bardzo dobre, to samo w sobie jest to intrygującą przemianą, mającą posmak czegoś sensacyjnego i dziwnego. Tego, kto przychodzi, by przeklinać, a zostaje, by błogosławić, kto przychodzi, by drwić, a zostaje, by się modlić, zawsze otacza atmosfera zdumienia i blask nieoczekiwanego dobra.

Co innego jednak uznać, że katolicyzm jest dobry, a co innego uznać, że ma rację. Co innego uznać, że ma rację, a co innego uznać, że ma zawsze rację. Nigdy nie dałem wiary tradycji, według której jest diaboliczny; szybko zwątpiłem w ideę, że jest nieludzki, ale to oznaczało tylko jeden logiczny wniosek, że jest ludzki. Daleka stąd droga do wniosku, że jest Boski. Kiedy dochodzimy do przekonania o Boskim autorytecie, dochodzimy do bardziej tajemniczej kwestii Boskiej pomocy. Innymi słowy, dochodzimy do niezgłębionej idei łaski i daru wiary; nie mam najmniejszego zamiaru zgłębiać tego zagadnienia. Jest to niezwykle złożona kwestia teologiczna i co innego uznawać ją za fakt, a co innego definiować jako prawdę. Wystarczy, że wspomnę tylko o jednej czy dwóch sprawach dotyczących koniecznego usposobienia, które przygotowuje na przyjęcie łaski. Po pierwsze, w pewnym sensie najgorsi bigoci są tak naprawdę najlepszymi filozofami. Kościół rzeczywiście przypomina Antychrysta w tym sensie, że jest jedyny, tak jak Chrystus. Jeśli nie jest Chrystusem, być może jest Antychrystem, ale na pewno nie Mojżeszem, Mahometem, Buddą, Platonem ani Pitagorasem. Im bardziej poznajemy ludzkość, im bardziej się z nią solidaryzujemy, tym lepiej widzimy, że kiedy jest tylko ludzka, jest po prostu pogańska; a imiona jej poszczególnych miejscowych bogów, plemiennych proroków albo wielce szanowanych mędrców są drugorzędne w porównaniu z tym ludzkim i pogańskim charakterem. W dawnym pogaństwie Europy i w obecnym pogaństwie Azji mamy wszelkiego rodzaju bogów, kapłanów, proroków i mędrców, ale żadnej instytucji tego rodzaju. Kulty pogańskie umierają bardzo powoli; nie powracają też nazbyt prędko. Nie głoszą czegoś, co mogłoby stać się punktem zwrotnym, a następnie kolejnymi punktami zwrotnymi aż do końca dziejów. Wszystko, czego ludzie obawiają się w Kościele, wszystko, czego w nim nienawidzą, wszystko, przed czym najbardziej zatwardzają swoje serca i czasami (chciałoby się powiedzieć) głowy, wszystko, co sprawia, że świadomie i nieświadomie traktują Kościół katolicki jako niebezpieczeństwo, jest dowodem na istnienie czegoś, na co nie możemy patrzeć ospale i obojętnie. Moglibyśmy tak patrzeć na Hotentotów tańczących podczas nowiu księżyca albo Chińczyków palących papier w porcelanowych świątyniach. Chińczyk i turysta mogą świetnie ze sobą żyć, gardząc sobą nawzajem. Ale w pojedynku Kościoła i świata nie ma tarczy pogardy. Kościół nie pozwoli sobie na wzgardzenie duszą kulisa ani nawet turysty, zaś szaleńcza nienawiść do Kościoła jest tylko daremną próbą wyrażenia wobec niego pogardy.

Inną sprawą, znacznie głębszą, delikatniejszą i trudniejszą do opisania jest bezpośredni związek tego, co najbardziej majestatyczne i starożytne, z tym, co najbardziej osobiste i indywidualne. Samo w sobie jest cudem, że coś tak olbrzymiego i historycznego pod względem czasu i formy może mieć w sobie tyle uczucia. To tak, jakby ktoś odnalazł swój salon i kominek we wnętrzu Wielkiej Piramidy. To tak, jakby okazało się, że ulubiona lalka dziecka jest najstarszym świętym wizerunkiem na świecie, czczonym w Chaldei lub Niniwie. To tak, jakby dziewczyna w ogrodzie, do której zalecał się mężczyzna, była również, w jakiś tajemniczy i podwójny sposób, posągiem stojącym w tym miejscu od wieków. To właśnie tutaj wszystko to, co uważano za słabość, ujawnia pełnię swojej siły. Wszystko, co w katolicyzmie nazywano sentymentalizmem – pamiątki, kwiatki, kiczowate niemal świecidełka, figury o miłosiernych gestach i łagodnych oczach, wyraźnie ludowa żałość i to wszystko, co miał na myśli Matthew Arnold, mówiąc o chrześcijaństwie i jego przynoszących ulgę łzach – wszystko to jest oznaką wrażliwości, barwności i żywotności czegoś bardzo wielkiego, stabilnego i uporządkowanego. Nie ma nic podobnego do ciepła Bożego Narodzenia pośród pradawnych wzgórz posiwiałych od śniegów antyku. Nawet do wszechmogącego Boga można zwracać się zdrobniale; ileż Boskiego Serca wyrażają szaty liturgiczne! Ale ci, którzy wiedzą, że Kościół pełen jest tych żywych emocji, podobnych do drgających płomyków, czerpią niemal ironiczną satysfakcję z jego olbrzymich i topornych rozmiarów, którymi przypomina prehistorycznego potwora; z jego strzelistych wież i mitr podobnych do rogów gigantycznych stad albo z jego kolosalnych kamieni węgielnych podobnych do czterech stóp słonia. Bez trudu można by opisać, z czysto artystycznego punktu widzenia, osobliwość zewnętrznych elementów religii katolickiej. Powinna się wówczas wydać prymitywna i nie z tej ziemi, jak religia aztecka czy afrykańska. Mówiłoby się o niej jak o jakimś mamucie albo monstrualnym słoniu, starszym od epoki lodowcowej i górującym nad epoką kamienia, przywodzącym na myśl kataklizmy pierwszych dni istnienia ziemi, prehistoryczne rośliny, powietrze i światło; jak o ostatniej pozostałości zaginionego świata. Ale ten prehistoryczny potwór jest w ogrodzie zoologicznym, a nie w muzeum historii naturalnej. To wymarłe zwierzę wciąż żyje. Wszystko, co w jego zewnętrznej formie dziwaczne i nieznane, uwydatnia zdumiewającą naturalność i swojskość jego umysłu. To tak, jak gdyby sfinks zaczął nagle mówić o bieżących sprawach. Ten super-słoń jest nie tylko zwierzęciem oswojonym, ale domowym; i mały chłopiec będzie go poganiał.

W chwili, gdy decyzja konwertyty się krystalizuje, w jego umyśle pojawia się kolejne wrażenie. Widzi zbieżność tego wszystkiego, co majestatyczne i odległe, i tego, co osobiste i pełne czułości. Jednak o wiele trudniej jest pisać o tym wszystkim, co dotyczy samego aktu wiary niż o początkowych racjonalistycznych i historycznych dociekaniach. W tym miejscu zajmuję się tylko wstępnym usposobieniem do przyjęcia prawdy. W kolejnych rozdziałach poruszę dwa ważne zagadnienia z tym związane; nie dlatego, że same w sobie są ważniejsze niż wiele innych istotnych zagadnień tego tak szerokiego tematu, ale ponieważ równoważą się wzajemnie i tworzą coś na kształt antytezy tak bardzo charakterystycznej dla wszystkich prawd katolickich. W pierwszym z pozostałych rozdziałów spróbuję wyjaśnić, jak to jest, że kiedy chwalimy Kościół za jego wielkość, mamy na myśli nie tylko jego rozmiary, ale, w dość niezwykłym i wyjątkowym sensie, jego uniwersalność. Mamy na myśli to, że może być kosmosem i zawierać w sobie inne rzeczy. W drugim rozdziale natomiast przedstawię coś, co, jakby się mogło zdawać, przeczy tej prawdzie, ale tak naprawdę tylko ją równoważy. Chodzi o to, że cenimy Kościół dlatego, że jest Kościołem Wojującym; a czasem nawet wojującym przeciw nam samym. Kościół jest czymś więcej niż kosmos, w tym sensie, że jest pełnią natury czy też pełnią ludzkiej natury. Udowadnia, że jest czymś więcej, kiedy czasem ma rację tam, gdzie człowiek się myli. Te dwa aspekty należy rozważyć osobno, mimo że łączą się w mocne przekonanie, które pojawia się tuż przed konwersją. W tym rozdziale jednak przedstawiłem jedynie kilka etapów konwersji pojmowanej jako praktyczny proces, a zwłaszcza te trzy etapy, przez które musi przejść wielu protestantów czy agnostyków. Wiele osób, które uśmiechają się na ich wspomnienie, nie obrazi się, jeśli pierwszy nazwę protekcjonalnością wobec Kościoła, drugi odkrywaniem Kościoła, a trzeci uciekaniem od Kościoła. Kiedy przejdzie się przez te trzy fazy, zaczyna się widzieć szerszą prawdę; jest zbyt szeroka, by ją opisać i teraz przejdziemy do jej opisania.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Nawrócenie i magia.