Rozdział siódmy. Miłość Boga i miłość człowieka

Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem… a swego bliźniego jak siebie samego (Łk 10, 27).

Rozważyliśmy już dwa zarzuty podnoszone wobec katolicyzmu z przeciwnych stron, a mianowicie, że jesteśmy zbyt światowi i zbyt bujający w obłokach, zbytnio zajęci doczesnymi troskami, aby być naprawdę duchowi i zbyt metafizyczni, wyniośli oraz dogmatyczni, aby być naprawdę praktyczni. Przejdźmy do rozważenia tych samych dwóch zarzutów, by tak rzec, nieco rozszerzonych na zdecydowanie bardziej duchową płaszczyznę, zarzutów, w których obecnie oskarża się nas teraz o to, że zbyt wiele działamy w naszej posłudze dla ludzi i że zbyt wiele uwagi zwracamy na Boga.

To bardzo powszechny zarzut w stosunku do katolicyzmu, zarówno wobec świeckich, jak i duchownych, że w swych próbach nawracania są nadgorliwi. Prawdziwa i duchowa religia, słyszymy, jest tak intymną i osobistą sprawą, jak miłość między mężem i żoną. Jest zasadniczo prywatna i indywidualna. Jak powiedziano: „Religia wszystkich rozsądnych ludzi jest dokładnie tym, co zawsze zachowują dla siebie”. Dlatego tolerancja jest oznaką duchowości, ponieważ jeśli jestem naprawdę religijny, będę miał tyle szacunku dla religii mojego sąsiada, co dla mojej własnej. Nie będę starał się wtrącać w jego relacje z Bogiem bardziej, niż pozwoliłbym jemu wtrącać się w moje.

Katolicy są znani z nietolerancji. Nie chodzi jedynie o to, że istnieją nietolerancyjny katolicy, ponieważ nietolerancję można znaleźć u wszystkich osób o ciasnych horyzontach, ale że same zasady katolickie są nietolerancyjne, a każdy katolik, który żyje zgodnie z nimi, jest zobowiązany także być takim. Codziennie widzimy tego przykłady.

Po pierwsze, istnieje kwestia misji katolickich do pogan. Słyszymy, że nie ma misjonarzy tak niestrudzonych i tak pełnych poświęcenia, jak ci należący do Kościoła [katolickiego]. Ich gorliwość stanowi oczywiście dowód ich szczerości, ale jest to również dowód ich nietolerancji. Dlaczegóż bowiem, poza wszystkim, nie mogą pozostawić pogan w spokoju, skoro religia jest, w swej istocie, sprawą prywatną i indywidualną? Przedstawia się nam odpowiednio piękne obrazki wewnętrznego pokoju i szczęśliwości panującej pomiędzy plemionami Afryki Środkowej przed przybyciem Brata Kaznodziei (1) z jego destrukcyjnymi dogmatami. Proponuje się nam, abyśmy rozważyli wyrafinowane doktryny i ascetyczne życie braminów, znamienny symbolizm wyznawców hinduizmu i filozoficzne postawy wyznawców Konfucjusza. Informuje się nas, że różne relacje z Bogiem są całkowicie prywatną sprawą ludzi, którzy w nich żyją. A gdyby katolicy byli ludźmi naprawdę duchowymi, rozumieliby to i nie usiłowaliby zastąpić za pomocą systemu, który w każdym razie teraz stał się zasadniczo europejskim sposobem patrzenia na świat, owych starożytnych wyznań wiary i filozofii, które daleko lepiej pasują do wschodniego temperamentu.

Ale cała sprawa wygląda jeszcze gorzej. Można by argumentować, mówi współczesny człowiek ze świata, że mimo wszystko owe orientalne religie nie rozwinęły takich cnót i łask jak chrześcijaństwo. Można argumentować, że z czasem religia Zachodu (ponieważ misjonarze będą nadal pracować) podniesie wyznawcę hinduizmu wyżej, niż to się udało jego własnym plugawościom i że cywilizacja wytworzona przez chrześcijaństwo jest rzeczywiście wyższego typu, pomimo jej zgubnych produktów ubocznych, niż cywilizacja łowców głów z Borneo i okrutnych dzikusów z Afryki. Jakkolwiek, nie ma w każdym razie usprawiedliwienia dla nietolerancyjnego katolika, usiłującego nawracać w angielskim domu. Ponieważ, mówiąc ogólnie, jedynie katolikowi nie możecie ufać w waszym własnym domu. Prędzej czy później stwierdzicie, że – jeśli w ogóle żyje według swych zasad – przemyca pochwały swojej wiary i wytyka słabości waszej wobec waszych synów i córek uważając, że postępuje uczciwie. Nie myśli o waszym spokoju domowym wobec propagowania własnych zasad. Charakteryzuje go przede wszystkim ten dogmatyczny i nietolerancyjny duch, który jest dokładnym przeciwieństwem wszystkiego, co współczesny świat uznaje za ducha prawdziwego chrześcijaństwa. Zatem prawdziwe chrześcijaństwo, jak to zostało powiedziane, jest zasadniczo sprawą prywatną, osobistą i indywidualną pomiędzy daną duszą a jej Bogiem.

Drugi zarzut podnoszony wobec katolików jest taki, że czynią religię zbyt osobistą, zbyt prywatną i zbyt intymną, aby była uważana za religię Jezusa Chrystusa. Ilustrację owego zarzutu stanowi fakt, iż Kościół nadaje najwyższą wartość temu, co jest znane jako życie kontemplacyjne.

Jeśli bowiem istnieje w katolicyzmie jakiś element, który wybierze przeciętny człowiek, aby wyrazić swoje szczególne potępienie, to jest nim właśnie życie zakonów klauzurowych. Uważa się je za samolubne, chore, introspektywne, nierzeczywiste. Stawia się je w gwałtownym, dramatycznym kontraście do służebnego życia Jezusa Chrystusa. Uroczyście wylewa się na ich życie wciąż te same potoki oskarżeń, jakby nigdy wcześniej nie mówiono niczego podobnego. Mówi się, że „człowiek nie może odejść ze świata zamykając się w klasztorze”, że „człowiek nie powinien myśleć tak bardzo o własnej duszy, a raczej o tym, co dobrego może zrobić w świecie, w którym Bóg go postawił”, że „cztery bielone ściany” nie są odpowiednim środowiskiem dla chrześcijanina zajmującego się dobroczynnością.

A jednak czym jest życie kontemplacyjne jeśli nie dokładnie tym, co obecnie zaleca świat? Czyż jest możliwe, aby uczynić religię sprawą bardziej intymną, prywatną i osobistą, pomiędzy duszą a Bogiem, niż czynią to kartuzi albo karmelici?

Oczywiście faktem jest, że katolicy, cokolwiek robią, mylą się – zbyt skrajni we wszystkim, czego się podejmują. Są zbyt aktywni i niewystarczająco wycofani w swym prozelityzmie, zbyt wycofani i niewystarczająco aktywni w swojej kontemplacji.

Życie Naszego Pana pokazuje oczywiście zarówno elementy aktywne, jak i kontemplatywne, które zawsze wyróżniały życie Jego Kościoła.

Przez trzy lata angażował się w dzieło głoszenia swego Objawienia i tworzenia Kościoła, który miał być organem tego Objawienia przez wszystkie wieki. Dlatego wędrował, swobodnie i szybko, a to po miastach, a to po wsiach. Wykładał swoje Boskie zasady i przedstawiał swe Boskie dowody swej mocy na weselach, na rynkach, na wiejskich drogach, na zatłoczonych ulicach i w domach prywatnych. Dokonywał dzieł miłosierdzia, duchowych i cielesnych, które miały być typami wszystkich dzieł miłosierdzia dokonywanych kiedykolwiek potem. Zaprezentował nauczanie dotyczące ducha i ascezy na Górze Błogosławieństw, dogmatyczne zasady w Kafarnaum i na pustyni na wschód od Galilei, a mi styczne wykłady w jerozolimskim Wieczerniku i na dziedzińcach świątynnych. Jego dzieła i Jego nawrócenia były niezliczone. Przełamał kręgi domowe i rutynę urzędów. Wezwał młodzieńca z jego posiadłości, Mateusza z komory celnej, a Jakuba i Jana z łodzi rybackiej ich ojca. Dokonał ostatecznej demonstracji swego nieograniczonego prawa do ludzkości w swej procesji w Niedzielę Palmową, a w Dzień Wniebowstąpienia potwierdził i w swym niezwykłym poleceniu dla grupy Apostołów dał na zawsze swemu Kościołowi pełnomocnictwo do nawracania. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata (Mt 28, 19–20).

Należy jednak pamiętać, że nie było to całe Jego życie na ziemi, nie była to nawet bardzo znacząca jego część, jeśli oceniać według ilości lat. Przez trzy lata był aktywny, ale przez trzydzieści – wycofany, w domu w Nazarecie. A nawet owe trzy lata ciągle są przerywane okresami wycofania. A to przebywa przez czterdzieści dni na pustyni, a to na górze przez całą noc na modlitwie, a to nakazując swym uczniom, aby odeszli i sami odpoczęli. Szczyt Jego posługi także dokonał się w ciszy i samotności. Oddalił się na odległość jakby rzutu kamieniem (Łk 22, 41) w ogrodzie Getsemani od tych, którzy Go najbardziej kochali. Przełamał swe milczenie na Krzyżu, aby pożegnać jeszcze swą świętą Matkę. Przede wszystkim wyraźnie i stanowczo nakazał życie kontemplacyjnej modlitwy jako najdoskonalsze, jakie można przeżyć na ziemi, mówiąc Marcie, że działanie, nawet w najbardziej koniecznych obowiązkach, nie jest mimo wszystko najlepszym sposobem, w który można wykorzystać czas i miłość, ale że raczej Maria obrała najlepszą cząstkę… jedno, czego potrzeba i tego nie będzie pozbawiona (Łk 10, 42), nawet przez miłującą gorliwość siostry.

Wreszcie, w Jezusie Chrystusie, tak samo jak w Jego Kościele, stwierdzono przewinę dokładnie w tych dwóch punktach. Kiedy żył życiem ukrytym na wsi, ganiono Go, że nie poszedł na święto i nie ogłosił wyraźnie swoich praw – to jest, usprawiedliwiając poprzez działanie swoje pretensje do mesjaństwa. A kiedy to zrobił, błagano Go, aby nakazał oklaskującym Go milczenie (Dz 12, 17) – to jest, aby usprawiedliwił poprzez pokorę i wycofanie swoje pretensje do duchowości.

Dlatego w systemie katolickim bardzo łatwo jest znaleźć pogodzenie tych dwóch elementów.

Po pierwsze, to właśnie Boskość Kościoła wyjaśnia jego żarliwe uczucie wobec Boga. To jemu, jak żadnemu innemu na ziemi, została objawiona twarz Boga, jako absolut i skończone piękno, które leży poza granicami wszelkiego stworzenia. Można powiedzieć, że Kościół w swej Boskości nawet podczas swego pobytu na ziemi cieszy się ową dającą wieczne szczęście wizją, która przez cały czas zachwycała święte człowieczeństwo Jezusa Chrystusa. Zatem w towarzystwie całych niebios, z Maryją Niepokalaną, z Serafinami i ze świętymi Boga w chwale, Kościół wytrwał, jakby [na oczy] widział Niewidzialnego (Hbr 11, 27). Nawet kiedy oczy ludzkości są zaciśnięte, kiedy ludzcy członkowie Kościoła według wiary, a nie dzięki widzeniu postępują (2 Kor 5, 7), Kościół w swej Boskości, którą stanowi gwarantowana obecność w nim Jezusa Chrystusa, już mieszka na wyżynach niebieskich (Ef 1, 3) i już przystępuje do góry Syjon, do miasta Boga żyjącego i do Boga samego (Hbr 12, 22–23), który jest światłem, a w nim wszystkie sprawiedliwe rzeczy są widziane jako sprawiedliwe.

Czy zatem jest dziwne, że od czasu do czasu jakieś wybrane dziecko Kościoła chwyta odbity w lustrze fragment tego, co sam Kościół ogląda z odsłoniętą twarzą? Czy jest dziwne, że od czasu do czasu jakaś katolicka dusza, wybrana i wezwana przez Boga do tego niezwykłego przywileju, nagle dostrzega, jak nigdy przedtem, że Bóg jest jednym jedynym absolutnym pięknem i że, w porównaniu z kontemplacją tego Piękna (która to kontemplacja stanowi, poza wszystkim, ostateczne życie w wieczności, do którego ma dojść każda odkupiona dusza) wszystkie działania ziemskiego życia są niczym, i że w swym żarliwym uczuciu dla tego godnego uwielbienia Boga owa dusza musi udać się do ukrytego pokoju, zamknąć drzwi i modlić się do swego Ojca, który jest w ukryciu (Mt 6, 6), i tak pozostać modląc się, jako ukryty kanał życia dla całego tego Ciała, którego jest członkiem, jako pośredniczka dla całej społeczności, której jeden z elementów stanowi? Zatem tam, w ciszy, siedzi u stóp Jezusa i słucha głosu, który jest jak głos wielu wód (Ap 1, 15). Pośród bieli swej celi ogląda Tego, którego twarz jest jak płomień ognia (Ap 19, 12 i Wj 3, 2) i w surowości, poszcząc, kosztuje i widzi, jak dobry jest Pan (Ps 34, 9).

Oczywiście jest to nic innego jak szaleństwo i głupota dla tych, którzy znają Boga jedynie w Jego stworzeniu, którzy wyobrażają Go sobie tylko i wyłącznie jako duszę świata i witalność stworzonego życia. Dla takich jak oni ziemia jest Jego najwyższym Niebem, a piękno świata – najszlachetniejszą wizją, jaką można sobie wyobrazić. Jednak taka dusza, która jest katolicka, która rozumie, że odwieczny tron jest rzeczywiście ponad gwiazdami i że transcendencja Boga jest tak samo w pełni prawdziwa, jak Jego immanencja, że Bóg sam w sobie, z dala od wszystkiego co utworzył, jest nieskończenie piękny i całkowicie wystarczający w swym pięknie, taka dusza jak ta, jeśli zostanie wezwana do tego życia, nie potrzebuje, aby Kościół wyraźnie deklarował, że życie kontemplatywne jest najdoskonalsze. Ona już to wie.

Zatem po pierwszym przykazaniu miłości w sposób nieunikniony następuje drugie, a katolicka interpretacja tego drugiego jest uważana przez świat, który także go nie rozumie, za równie ekstrawagancką, jak interpretacja pierwszego.

Bowiem ten Boski Kościół, który zna Boga, jest także społecznością ludzką, mieszkającą między ludźmi, a ponieważ sam w sobie jednoczy Boskość i człowieczeństwo, nie może spocząć, póki ich nie zjednoczy wszędzie.

Kiedy bowiem zwraca swoje oczy od Boga ku ludziom, widzi tam dusze nieśmiertelne, uczynione na podobieństwo Boga i uczynione dla Niego i tylko dla Niego, poszukujące zadowolenia w stworzeniu, zamiast w Stwórcy. Kościół słyszy, jak świat głosi świętość temperamentu i świętość indywidualnego punktu widzenia, jakby w ogóle nie było transcendentnego Boga i jakby nigdy nie dokonał On żadnego obiektywnego odwiecznego Objawienia. Kościół widzi, jak ludzie, zamiast starać się dostosować do Boskiego Objawienia samego Boga, próbują raczej dostosować te fragmenty owego Objawienia, które do nich dotarły, do swego punktu widzenia. Słucha, jak mówi się o „aspektach prawdy”, o „szkołach myślenia” i „wartościach doświadczenia”, jakby Bóg nigdy nie przemówił ani w grzmotach Synaju, ani cichym głosem Galilei.

Czy zatem jest coś dziwnego w tym, że prozelityzm Kościoła wydaje się takiemu światu równie przesadny, jak jego kontemplacja, jego żarliwe uczucie dla ludzi – równie nierozsądne, jak jego żarliwe uczucie dla Boga, kiedy ten świat widzi Kościół przychodzący ze swych klasztorów i swych sekretnych miejsc, aby obwieszczać jak przy dźwiękach trąb te żądania Boga, które objawił, te prawa, które ogłosił i te nagrody, które obiecał? Cóż innego może czynić Kościół, który spoglądał na najchwalebniejszą twarz Boga, a potem na puste i pełne samozadowolenia twarze ludzi – on, który zna Boską nieskończoną zdolność zadowolenia ludzi i niemal nieskończoną ludzką niezdolność do poszukiwania Boga – kiedy widzi jakąś biedną duszę zamykającą się rzeczywiście wewnątrz śmiertelnych i zimnych murów jej „temperamentu” i „indywidualnego punktu widzenia”, podczas gdy ziemia i niebo oraz Pan ich obu czekają na nią na zewnątrz?

Kościół zatem jest zbyt mocno zainteresowany ludźmi i za bardzo zaabsorbowany Bogiem. Oczywiście jest zbyt mocno zainteresowany i za bardzo zaabsorbowany, ponieważ tylko on zna wartość zdolności ich obu. On, który jest sam w sobie zarówno Boski, jak i ludzki. Dla niego bowiem religia nie jest eleganckim wypełnieniem eleganckiej filozofii, ani ujmującego schematu przypuszczeń. Jest płomienną więzią pomiędzy Bogiem i człowiekiem, z których żaden nie może być spełniony bez drugiego, Jeden w cnocie swej miłości, a drugi w cnocie swego stworzenia. Zatem tylko Kościół potrafi zrozumieć i pogodzić ten wspaniały paradoks prawa, które jest zarówno stare, jak i nowe. Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem… a swego bliźniego jak siebie samego (Łk 10, 27).

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Zakon Kaznodziejski (Ordo Predicatorum) to oficjalna nazwa dominikanów.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Paradoksy katolicyzmu.