Rozdział siedemnasty. Nowa przygoda

– Mamo, mam ci coś ważnego do powiedzenia – oznajmił Dominik tuż po przyjeździe do domu.

– Co, kochanie?

– Wiem, że wystraszę ciebie i tatę, ale muszę wam powiedzieć, że niedługo umrę.

Brygida Savio była zszokowana. Rajmonda zatrzymała się w połowie drogi przez kuchnię. Karol Savio, nie wiedząc, co robić, pocierał ręce i wodził wzrokiem od jednej osoby do drugiej.

– Co? Niedługo umrzesz? – powtórzyła jak echo matka. – Na miłość Boską, dziecko drogie, nie mów czegoś takiego!

– Ale to prawda, mamo – przekonywał ją Dominik.

– Idź na poddasze, synku – powiedział w końcu ojciec. – Przygotowaliśmy je, gdy usłyszeliśmy, że wracasz. Po całym dniu podróży potrzebujesz odpoczynku.

Dominik poszedł za ojcem wąskimi schodami. Karol i Rajmonda krzątali się jeszcze przez chwilę po jego pokoju, dopasowując i przestawiając sprzęty, po czym wyszli. Dominik leżał na łóżku i słuchał dochodzących do niego znajomych wiejskich dźwięków. Na dole rodzice rozmawiali o czymś cicho. Słuchał ich przez chwilę, aż niewyraźne głosy rozpłynęły się i zasnął.

Karol i jego żona rozmawiali w kuchni.

– Nie wierzysz, że coś jest w tym, co powiedział, prawda, Karolu? – spytała Brygida.

– Nie, przynajmniej patrząc na niego dzisiaj – odparł Karol.

– Jak dla mnie wyglądał pięknie – powiedziała Brygida. – Jego twarz jest bardziej rumiana niż moja. A jednak ksiądz Bosco napisał…

– Była taka rumiana – wtrąciła Rajmonda – że pomyślałam, że pił wino.

– Ciekawe, co mu nasunęło takie myśli? – zastanawiała się Brygida.

– Pewnie dlatego, że widział śmierć Massaglii i paru innych, wyobraża sobie, że on też odejdzie – powiedział Karol.

– Tak, tak – rzekła Brygida. – To musi być powód.

Weszła do kuchni i wróciła z dwoma jajkami w ręku. Zanim je rozbiła, znów zwróciła się do męża.

– Może jednak – powiedziała – powinniśmy wezwać lekarza. Nie żeby coś mu było, ale by go uspokoić.

– To nie zaszkodzi – zgodził się Karol.

W środę tego samego tygodnia doktor Cafasso przyszedł zbadać Dominika. Ocenił stan chłopca jako poważny, rozpoznając pneumonię. (To była ówczesna nazwa zapalenia płuc.) Miał przyjść następnego dnia, by spróbować puszczania krwi.

Leczenie chorób przez puszczanie pacjentom krwi miało w tamtych czasach szerokie zastosowanie. Jego powodzenie, jak łatwo sobie wyobrazić, było nader niepewne. Była to jednak przyjęta praktyka i doktor Cafasso postąpił zgodnie z tradycją, próbując na swoim pacjencie „małego puszczania”, jak to nazywał. Powinien był się jednak zastanowić, zwłaszcza że musiał powtarzać ten zabieg dziesięć razy w ciągu czterech dni.

Kiedy przyszedł po raz pierwszy, wyłożył narzędzia w równym rządku na małym stoliku przy łóżku.

– Teraz, synku – powiedział pogodnie – wszystko będzie dobrze. Nie trzeba się bać. Nie chcę tylko, żebyś patrzył. Mógłbyś się przestraszyć, wiesz. Odwróć się teraz. Dzielny z ciebie chłopiec!

– Niech pan się o mnie nie martwi, doktorze – powiedział spokojnie Dominik. – Nie sądzę, bym się wystraszył.

– Nie, nie! – powiedział stanowczo lekarz. – Wszyscy tak mówią, a kiedy widzą nóż, wpadają w panikę.

– Ale czym jest taki mały nożyk – powiedział Dominik – w porównaniu z gwoździami, które przebiły dłonie i stopy Naszego Pana?

Skalpel zatrzymał się w pół drogi. Doktor wytrzeszczył oczy, ale tylko na chwilę, a potem skupił się całkowicie na zabiegu. Szybkim ruchem nadgarstka zagłębił czubek ostrza w ręce pacjenta…

– Ten chłopak jest jak święty – skomentował to potem krótko. Od tamtej chwili zaczął patrzeć na Dominika innymi oczami.

Po upuszczeniu krwi werdykt doktora był optymistyczny. Nie ma czym się martwić, powiedział. Pacjent wkrótce będzie zdrów jak ryba. Może trochę osłabiony, ale matka z łatwością wzmocni go dobrym jedzeniem.

– Dobre kuchenne powietrze i zupa na piwnicznym winie – uśmiechnął się, cytując stary włoski medykament.

Kiedy wieść o chorobie Dominika rozprzestrzeniła się, zaczęło go odwiedzać zdumiewająco wielu przyjaciół i sąsiadów. Dobrze go znali i lubili go tak samo jak ich dzieci. Przynosili mu prezenty, duże i małe – owoce, jedzenie i wino. Hojne podarki tych, których było na nie stać, Dominik przekazywał biednym. Przy wyjściu każdego z gości wołał:

– Do zobaczenia – w niebie!

Mówił im także:

– Zjedzcie orzechy i przynieście mi łupiny, bo je zbieram.

W wyniku całej tej troski i uwagi jego wygląd zaczął się poprawiać. Wyglądał na zdrowszego i silniejszego niż przedtem, a jego policzki nabrały trochę koloru. Rodzice byli zadowoleni, sąsiedzi też, a najbardziej zadowolony był sam lekarz. Karol zapytał syna, co on o tym sądzi.

– Myślę, że już czas – powiedział Dominik – bym przyjął Wiatyk przed śmiercią.

Spokój, z jakim to powiedział, i widoczna niestosowność tej uwagi sprawiły, że rodzice przez moment zwątpili, czy ich syn jest przy zdrowych zmysłach.

– Nie dajmy się zaskoczyć – odpowiedział Dominik na ich sprzeciwy. – Lepiej przyjąć sakramenty za wcześnie niż za późno.

Dopiero po długich naleganiach ze strony Dominika zgodzili się wezwać księdza. Przyszedł i udzielił chłopcu sakramentu ostatniego namaszczenia. Kiedy było po wszystkim, Dominik poczuł się uspokojony. Zdawało się, że w największy niepokój wprawia go myśl, iż sprawia tyle kłopotu.

– Nie chcę być ciężarem dla moich bliskich – mówił. – Dość się o mnie troszczą. Żałuję tylko, że nie mogę im się za to odwdzięczyć.

Następnego dnia doktor przyszedł z poranną wizytą, nie wiedząc, co się stało w przeddzień. Rodzice Dominika też nie mieli odwagi powiedzieć mu o tym. Bali się, jak lekarz przyjmie brak zaufania do jego diagnozy.

– Pokonaliśmy chorobę, chłopcze! – powiedział doktor z entuzjazmem. – Teraz nie musimy się już niczym martwić.

– Pokonaliśmy świat, doktorze – odpowiedział Dominik. – Teraz musimy się tylko przygotować na to, by stanąć przed Bogiem.

Tym razem doktor zwątpił w stan umysłu chłopca. Opuścił dom z uczuciem niepokoju.

Dominik zaczął liczyć dni i godziny z matematyczną wprost dokładnością. Jednak mimo wszystko ani na chwilę nie stracił dawnej wesołości.

Dwa dni później, 9 marca w południe, miał nawrót choroby. Upuszczenie krwi podkopało resztę sił jego wątłego ciała, nie zostawiając odrobiny energii na pokonanie następnych ataków.

Wezwano księdza, tym razem pilnie. Wyspowiadał pacjenta, po czym udzielił mu Komunii Świętej oraz papieskiego błogosławieństwa dla umierających [połączonego z odpustem zupełnym].

– Ojciec Święty przesyła ci swoje błogosławieństwo – powiedział.

– Bogu niech będą dzięki! Bogu niech będą dzięki! – To było wszystko, co odrzekł chory chłopiec.

Kiedy kapłan był jeszcze w domu, Dominikowi bardzo się poprawiło i niemal powrócił do normalnego stanu. Teraz ksiądz poczuł się zakłopotany, proponując modlitwy za umierających komuś, kto zdawał się być tak bardzo żywotny.

– Czy może mi ksiądz podsunąć choć jedną myśl, nad którą mógłbym medytować? – błagał pacjent.

– Myśl o Męce Naszego Pana – odrzekł kapłan.

Dominik zapadł w drzemkę, a ksiądz opuścił dom, mówiąc, że wróci, gdyby sprawy przybrały poważniejszy obrót.

Rodzice Dominika także czuli się nieswojo, bo w tym rodzinnym dramacie było już tyle niespodziewanych zwrotów. Teraz mogli tylko czekać. Brygida wyszła z pokoju chorego, by zająć się domowymi obowiązkami, a Karol został przy łóżku. Po długim i męczącym czuwaniu zobaczył, że chłopiec się poruszył.

– To nadchodzi, tato – szepnął Dominik.

– Ee… co, synku? Chcesz czegoś?

– Nadszedł już czas, tato – powiedział chłopiec cicho, lecz wyraźnie. – Weź, proszę, mój modlitewnik i przeczytaj mi modlitwy o szczęśliwą śmierć.

Karol Savio sięgnął po małą książeczkę, którą ksiądz Bosko napisał dla swoich wychowanków. Było w niej kilka modlitw za umierających. Głos mu się łamał – może dlatego, że natrafiał czasem na nieznane słowo, a może dlatego, że przytłaczała go myśl o nieuchronnej stracie. Za każdym razem, gdy syn odpowiadał na modlitwy, przypominał sobie, jak śpiewali razem psalmy w kuźni. Teraz odmawiali wspólnie modlitwy za umierających. Czasami bardzo trudno jest przyjąć wolę Bożą.

Gdy zbliżali się do końca modlitw, do pokoju wbiegła matka Dominika. Wystarczyło jej jedno spojrzenie. Od razu zrozumiała i upadła na kolana, kryjąc twarz w dłoniach.

– Chyba nie płaczesz, mamo – powiedział Dominik – widząc, jak idę do nieba!

Po tych słowach skierowanych do matki Dominik dość niespodziewanie przestał zwracać uwagę na otoczenie. Nie odpowiadał już na pytania ojca, ani nie patrzył na płaczącą przy jego łóżku matkę. Oczy mu błyszczały, a twarz się rozjaśniła. Patrzył na coś bardzo pięknego i chciał powiedzieć innym, co to jest. Był podekscytowany i uniósł się na łóżku. W końcu wyprężył się, ożywiony entuzjazmem.

– Patrz, tato! – zawołał, wskazując na coś. – Czy nie widzisz cudownej… pięknej… – Wyciągnął ręce, by dotknąć tego, co widzi.

Nikt się już nigdy nie dowiedział, co zobaczył Dominik w swoim ostatnim uniesieniu, ani kto przyszedł poprowadzić jego duszę do Boga. Ramiona opadły mu bezwładnie na łóżko, a ciało spoczęło na poduszkach. Dominik nie żył.

***

Don Bosko dowiedział się o tym następnego dnia z listu, który napisał do niego ojciec chłopca.

„Piszę do Ciebie ze łzami w oczach, Wielebny Ojcze – czytał – by oznajmić Ci smutną nowinę. Mój drogi synek Dominik, Twój uczeń, jak dziecko, jak drugi święty Alojzy, oddał swoją duszę Bogu wieczorem 9 marca [1857 roku], przyjąwszy wcześniej sakramenty i błogosławieństwo papieskie”.

Oratorium zamarło w milczeniu.

Od pierwszej wiadomości o śmierci Dominika niektórzy chłopcy zaczęli się modlić nie za, tylko do niego.

„Wieść o śmierci Dominika – pisał don Bosko – została przyjęta przez jego kolegów z konsternacją. Jedni czuli, że stracili w nim przyjaciela i doradcę, inni – wzór katolickiego chłopca. Kilku chłopców zebrało się na modlitwę o spokój jego duszy, ale większość stwierdziła, że jest święty i poszedł już do nieba. Zaczęli polecać mu swoje intencje. Kilku wybrało się na poszukiwanie rzeczy, które należały do niego”. Uważali już te przedmioty za relikwie świętego.

11 marca odbył się pogrzeb Dominika. Wielki tłum, jak na taką małą miejscowość, zebrał się wokół trumny, którą położono w skromnym grobie na małym cmentarzu w Mondonio. Ksiądz Pastrone, późniejszy proboszcz Mondonio, wspominał potem, że ci, którzy odwiedzali grób, zdejmowali nakrycie z głowy i klękali, by ucałować ziemię, w której spoczywał święty nastolatek.

W Oratorium nie zostało żadne zdjęcie Dominika, ponieważ fotografia nie była wtedy jeszcze powszechnie stosowana. Ksiądz Bosko szukał więc innych sposobów, by utrwalić podobiznę chłopca, aby pokazywać go rówieśnikom do nauki i naśladowania.

Wezwał Tomatisa, który uczęszczał na kursy sztuki na Uniwersytecie Królewskim w Turynie i poprosił, by odtworzył portret Dominika z pamięci. Choć ukończona praca potwierdza prawdziwość krytycznych uwag, że Tomatis był zaledwie początkującym malarzem, udało mu się uchwycić przynajmniej najważniejsze cechy przyjaciela.

Następnie, w roku 1900, pojawił się portret pędzla innego artysty, który specjalizował się w poprawianiu portretów fotograficznych. Zmienił nieco rysy Dominika i stworzył z niego nowego chłopca – uduchowione, bezwolne stworzenie o smutnych oczach, zupełnie pozbawione charakteru i determinacji. Jednak w wyniku zapotrzebowania na obrazki świętego Dominika Savio ten właśnie portret został dość niefortunnie spopularyzowany na całym świecie.

Wreszcie w roku 1941 M. Caffaro-Rorè, sławny artysta, podjął się zadania przywrócenia Dominika do życia. Używając oryginalnego portretu Tomatisa jako modelu, oraz całej dokumentacji, jaką zdołał zgromadzić, dał nam obraz Dominika Savio, jaki znamy dzisiaj. Został przyjęty przez tych, którzy śledzili sprawę wizerunku chłopca z zainteresowaniem, jako najwierniejsza podobizna uzyskana do tej pory.

Dominik nie był mocno zbudowany, ale pełen wdzięku, raczej średniego wzrostu. W porównaniu z innymi chłopcami miał dość bladą cerę. Jego jasnoniebieskie oczy z miejsca zwracały uwagę i wraz z jasną cerą tworzyły jaśniejszy koloryt, niż zwykle kojarzymy z Włochem, choć w północnych Włoszech ten typ urody wcale nie jest taki rzadki. Dominik miał małe i kształtne usta, zwykle uśmiechnięte, co nadawało mu pogodny i żywy wygląd. Miały jednak zdecydowany wyraz, który wskazywał na wytrwałość w dążeniu do celu. Czesał się zwyczajnie, bo zgodnie z duchem Oratorium unikał ekstrawagancji.

Ten ogólny portret pasuje do tego, co wiemy o Dominiku – chłopcu o ładnych rysach, obdarzonym pogodną, choć wrażliwą naturą.

cdn.

Peter Lappin

Powyższy tekst jest fragmentem książki Petera Lappina Dominik Savio. Nastoletni święty.