Rozdział piętnasty. Królowa Elżbieta

W 1207 roku na zamku w Wartburgu zebrał się wielki tłum minstreli i poetów pod opieką tamtejszego pana, landgrafa Turyngii, panowało wśród nich wielkie podniecenie, ponieważ wedle uzgodnionych zasad ten, którego pieśń zyska palmę pierwszeństwa, otrzyma nagrodę a resztę spotka śmierć. Lecz kiedy wszyscy zaśpiewali równie słodkie pieśni, nikt nie potrafił zdecydować, która jest najlepsza. W końcu postanowiono odwołać się do sądu sędziwego minstrela z węgierskiego dworu, którego imię znał cały świat – sławnego Klingsora.

Klingsor przybył do Wartburga, a powitali go wszyscy, i wielcy i maluczcy.

– Jakie przywozisz wieści ze swojego kraju? Ludzie z twoich stron są tutaj rzadkością! – wykrzykiwali mieszczanie z Eisenach i dworzanie, tłocząc się wokół minstrela w ogrodzie gospody. Klingsor nie odpowiedział im od razu. Najpierw popatrzył w niebo, a dopiero potem rzekł:

– Wiem, że dzisiejszej nocy na Węgrzech wzeszła gwiazda, której jasność oświetli cały świat. Królowi urodziła się córka, która zostanie ochrzczona imieniem Elżbieta i wydana za mąż za syna waszego pana. Ta księżniczka okaże się świętą i będzie prawdziwym cudem i pociechą dla całego chrześcijaństwa.

Następnego dnia wczesnym rankiem rycerze, którzy usłyszeli proroctwo Klingsora, pojechali do zamku, aby przekazać wieść o tym landgrafowi. Ten wysłuchał ich ze zdumieniem i poważną twarzą, ale nic nie powiedział, tylko kilka godzin później pojechał wraz z rycerzami zabrać minstrela do Wartburga. Kiedy zostali sami w komnacie landgrafa, rozmawiali długo o sprawach Węgier, a następnie Klingsor wstał, pospiesznie się ukłonił i powiedział, że musi jechać ponieważ obiecał być sędzią w konkursie poetyckim i wskazać zwycięzcę.

Minstreli było tak wielu, a śpiewali tak dobrze, że niełatwo było wybrać tego najlepszego. Ostatecznie nagrodę otrzymał Henryk von Ofterdingen, a ponieważ nic nie wiemy o śmierci jego mniej szczęśliwych rywali, pozostajemy w nadziei, że znaleziono sposób, by ocalić im życie.

Historie o dobroci księżniczki Elżbiety opowiadano niemal od dnia jej narodzin, a landgraf Turyngii, który zawsze dbał, by wiedzieć, co się dzieje wokół niego, uznał, że jego najstarszy syn Ludwik będzie szczęśliwy, jeśli otrzyma ją za żonę. Z tą myślą w 1211 roku wysłał na Węgry uroczyste poselstwo, złożone z dam i rycerzy, które miało oficjalnie prosić o rękę księżniczki. Wspierał ich w tym zadaniu Klingsor, który był ulubieńcem króla Węgier, a roztoczył przed nim taki obraz bogactwa Turyngii i przymiotów księcia Ludwika, że król i królowa od razu zgodzili się na małżeństwo.

Landgraf nakazał posłom, by przywieźli ze sobą Elżbietę (która miała wtedy cztery lata), aby wychowała się na zamku w Wartburgu wraz ze swym przyszłym mężem. Z ciężkim sercem królowa przygotowała dziewczynkę do podróży przez góry, aż wreszcie ucałowała ją po raz ostatni i własnymi rękami umieściła w srebrnej kołysce, w której miała odbyć podróż, przez cały czas z całych sił powstrzymując łzy, które omal jej nie zadławiły, aby nie spadły na główkę Elżbiety i nie sprowadziły na nią nieszczęścia.

„Będę miała dość czasu na płacz po jej odjeździe” – pomyślała. Kiedy orszak prowadzony przez sławnego rycerza Waltera von Varilę, jadącego przy boku wielkiego i silnego konia, który niósł kołyskę z księżniczką, minął bramę zamku, nieszczęsna matka zeszła z wieży i zamknęła się w ciemnym pokoju, sama ze swym smutkiem.

Elżbieta przespała większość długiej podróży przez góry, gdyż koń stąpał powoli, a jej kołyska była bardzo miękka i wygodna. W końcu dotarli na miejsce, a jej przybycie uczczono za pomocą bali, uczt i pieśni. Landgrafini Zofia spała pierwszej nocy u boku Elżbiety, na wypadek gdyby dziewczynka obudziła się i przestraszyła, że jest sama w nocy w obcym miejscu, a książę był zachwycony swoją narzeczoną o smagłej buzi. Następnego dnia odbyły się zaręczyny, na które prócz dworzan zaproszono również mieszkańców miasta Eisenach i ich żony, a wielka była radość tych kobiet na widok młodej pary. Ludwik był wysokim i przystojnym jedenastolatkiem, siedem lat starszym od Elżbiety, a mała narzeczona była całkiem zadowolona ze swego losu, wcale nie okazywała nieśmiałości i wkrótce bardzo polubiła „brata”, jak nazywała swego przyszłego męża. Nie brakowało jej dzieci do zabawy, gdyż miała towarzystwo siedmiu dwórek Ludwika i jego rodzeństwa: Henryka, Konrada, Agnieszki i jeszcze jednej Elżbiety, która potem została zakonnicą. Kiedy znużyła ją zabawa, wzywała jednego ze strażników, po czym szli razem stromą ścieżką prowadzącą z zamku Wartburg do miasta Eisenach, którego domy miały tak spadziste dachy, że śnieg zupełnie nie mógł na nich zalegać, a potem dalej, na łąki nad rzeką, gdzie rosły kwiaty. Elżbieta kochała kwiaty, ptaki i wszelkie zwierzęta. Nauczyła się wypatrywać na wiosnę powrotu bocianów, które mają zwyczaj stawać na jednej nodze przy kominach, i słuchać jak przylatujące z zimowych kwater jaskółki opowiadają sobie o swoich przygodach, budując gniazda pod okapami dachów.

Wśród wszystkich rzeczy, jakimi Elżbieta musiała się interesować z racji swej pozycji, jedna przede wszystkim rządziła jej myślami i czynami, jak się mieli już wkrótce przekonać ci, którzy z nią przebywali. Uwielbiała modlić się w samotności, a jeśli nie mogła tego zrobić, znajdowała jakiś inny sposób na modlitwę. Opowiadano wiele historii o jej dzieciństwie. Podobno nawet zabawy stawały się dla niej sposobnością przypomnienia towarzyszom o Bogu. Jeśli ktoś proponował wyścigi, Elżbieta tak wszystko układała, żeby metą były drzwi kaplicy. Jeśli były otwarte, wchodziła na chwilę do środka i klękała, ale jeśli były zamknięte, musiała się zadowolić złożeniem na nich pocałunku.

– Przekonajmy się, kto jest najwyższy – wykrzyknęła pewnego dnia. – Połóżcie się wszyscy na ziemi, a ja będę się kładła obok każdego po kolej i zobaczymy, czyje nogi sięgają dalej niż moje.

I za każdym razem, kiedy się kładła, odmawiała krótką modlitwę, na przykład Ojcze nasz. Kiedy dorosła wspominała te dziecięce sztuczki ze śmiechem, ale kiedy była dzieckiem traktowała je bardzo poważnie.

„Ten modli się najlepiej, kto najlepiej kocha wszystkie stworzenia małe i duże” – pisał sto lat temu angielski poeta (1), a Elżbieta z pewnością „modliła się najlepiej”, gdyż kochała wszystko i wszystkich, a przede wszystkim biednych ludzi mieszkających w pobliżu zamku. W zimie, kiedy na wiele miesięcy głębokie śniegi pokrywały góry, oddawała im wszystkie pieniądze, jakie dostawała od landgrafa, aby mogli sobie kupić jedzenie i ciepłe ubrania. Można ją też było spotkać w korytarzu prowadzącym do wielkich zamkowych kuchni, obładowaną resztkami jedzenia, które osobiście zanosiła dzieciom. Rządcy i kucharze gniewali się na ten zwyczaj Elżbiety, ponieważ uważali, że te resztki należą do nich, ale nie śmieli się skarżyć, gdyż landgraf zawsze pozwalał jej robić, co chciała, a Elżbieta nie miała oczywiście pojęcia, że mają powody do skarg.

Na nieszczęście, kiedy miała dziewięć lat, a Ludwik szesnaście, zmarł landgraf Hermann. W jego osobie straciła wielkiego przyjaciela, który zawsze pomagał jej w planach czynienia dobra. Natomiast teściowa Elżbiety, Zofia, i jej szwagierka, sławna z urody Agnieszka, myślały zupełnie inaczej i wyśmiewały jej niestosowne zachowanie. Zaś kiedy dwórki zauważyły, jak jest teraz traktowana, również zaczęły ją wyśmiewać. Nieuprzejmi stali się dla niej nawet dworscy urzędnicy, których jedynym celem było obecnie zadowolenie landgrafini, najbardziej wpływowej osoby w całym państwie. Tylko Ludwik brał stronę narzeczonej, ale często musiał wyjeżdżać w odległe zakątki księstwa, ucząc się jak rządzić, albo ćwiczył się w szermierce na dziedzińcu zamku, czy wreszcie ruszał na dwu- lub trzydniowe łowy. A ponieważ Elżbieta zawsze była przy nim radosna i nigdy się na nic nie skarżyła, nie miał pojęcia jak okrutnie była prześladowana. Coraz częściej pozostawała w swoich komnatach mając za towarzyszki jedynie biedne dziewczynki, których rodzicom pomogła.

Przez dłuższy czas Elżbiecie udawało się unikać kłótni z landgrafinią Zofią, a jeśli wziąć pod uwagę, że była jeszcze dzieckiem, można to uznać za prawdziwy cud. Sytuacja robiła się jednak coraz gorsza, aż wreszcie tlący się płomyk gniewu wybuchł w pożar. Było to w święto Wniebowstąpienia, 15 sierpnia. Zarówno dwór, jak i mieszkańcy Eisenach traktowali ten dzień jako wolny od pracy i składali w kościele dary z owoców i kwiatów. Na polecenie landgrafinii Zofii Agnieszka, Elżbieta i ich dwie dwórki przywdziały najlepsze suknie i złote opaski na włosy i udały się wraz z nią do kościoła. Zofia uklękła przed wielkim krzyżem, mając po obu bokach księżniczki, ale kiedy zobaczyła, że Elżbieta zdejmuje swoją koronę i kładzie ją na ławce obok, a potem pochyla się do samej ziemi, wpadła w złość i zapominając, gdzie jest, wykrzyknęła głośno:

– Co się z tobą dzieje Elżbieto? Chcesz, żeby wszyscy się z nas śmiali? Młode damy powinny klęczeć wyprostowane, a nie słaniać się, niczym stare zakonnice albo zmęczone konie. Czyżby ciążyła ci korona? Dlaczego nie zachowujesz się tak, jak my?

Na te przykre słowa Elżbieta poderwała się na równe nogi, a choć jej twarz była czerwona z gniewu, odpowiedziała spokojnie.

– Droga pani, nie gniewaj się na mnie. Jak mogę nosić na głowie koronę ze złota i drogich kamieni, skoro mój Pan nosił koronę z cierni? – a potem uklękła z powrotem i okryła twarz welonem, żeby nie było widać łez.

Po owym zdarzeniu na dworze pojawiły się plotki, że małżeństwo Ludwika i Elżbiety nigdy nie dojdzie do skutku i że narzeczona wkrótce zostanie odesłana do ojca. Jej matka już nie żyła, zamordowana cztery lata wcześniej przez bandę buntowników, co głęboko wstrząsnęło Elżbietą. Król Węgier wcale nie troszczył się o córkę, więc landgrafini nie sądziła, by poczuł urazę, gdyby Ludwik wziął sobie bogatszą żonę z lepszego rodu.

– Zdarzało się tak wcześniej i zdarzy się i tym razem – oświadczyła.

Elżbieta z pewnością zostałaby wygnana w niesławie z Wartburga, gdyby nie sam Ludwik, który nie chciał słuchać rad matki, siostry i przyjaciół. Im bardziej na niego nalegali, tym bardziej zbliżał się do Elżbiety, gdyż w jej towarzystwie zawsze zaznawał spokoju. I nigdy nie wyjeżdżał nawet na jeden dzień, żeby nie przywieźć jej prezentu jako dowód na to, ile o niej myśli – a to koralowy różaniec, a to torebkę, nożyk, krzyż, czy parę rękawiczek – a ona przyjmowała wszystko z wielką wdzięcznością, gdyż bardzo go kochała. Tylko raz zapomniał o podarku, a wówczas jej wrogowie zaczęli otwarcie triumfować i znów podjęli prześladowania. Wówczas Elżbieta – niemal podupadłszy na duchu – zwierzyła się ze swych trosk Walterowi von Varili, rycerzowi, który przywiózł ją do Turyngii.

– Zachowaj cierpliwość jeszcze przez chwilę, póki nie porozmawiam z moim panem – powiedział Varila.

Tydzień później Ludwik polował w jego towarzystwie w górach niedaleko Wartburga. W południe, kiedy zgłodnieli, zasiedli w lesie do jedzenia, a ponieważ landgraf był w szczególnie dobrym humorze, Varila uznał, że nadszedł właściwy moment.

– Czy pozwolisz panie, że cię o coś zapytam? – odezwał się.

– Pytaj śmiało o co tylko zechcesz – odparł Ludwik.

– No więc, mówiąc wprost, co zamierzasz uczynić z księżniczką Elżbietą, którą ci przywiozłem? Czy pojmiesz ją za żonę, czy raczej złamiesz słowo i odeślesz ją do ojca? Ludzie o tym mówią i uważam, że powinieneś wiedzieć.

Na te słowa Ludwik wstał i z powagą wyciągnął dłoń w kierunku Inselbergu, najwyższej góry w Turyngii.

– Widzisz tę górę? – zapytał. – Nawet gdyby była zrobiona cała ze złota i ktoś mi ją oferował w zamian za odesłanie Elżbiety, nie uczyniłbym tego. Znaczy dla mnie więcej, niż ktokolwiek na świecie.

– Czy mogę jej to powiedzieć, mój panie? – spytał Varila.

– Oczywiście i poproś, aby się uspokoiła i przyjęła ode mnie ten dar – tu wyciągnął małe lusterko, na którym widniała postać Naszego Pana.

Elżbieta była wówczas wysoką, zgrabną dziewczyną o ciemnej karnacji, natomiast jej o siedem lat starszy mąż znany był z pięknej, bladej twarzy i doskonałych manier, choć świetnie potrafił zmusić ludzi do posłuszeństwa. Kiedy Elżbieta wyszła za mąż, wszystkie prześladowania dobiegły końca i mogła odtąd odwiedzać ubogich sąsiadów ile tylko chciała.

Można było wręcz odnieść wrażenie, że ci ludzie zajmowali wszystkie te myśli, których nie poświęcała mężowi, a to czasami powodowało, że zapominała o obowiązkach związanych z jej pozycją, więc nagany, jakich nie szczędziła jej teściowa nie zawsze pozbawione były podstaw. Trudno się dziwić, że Zofia była zła, skoro na uczcie weselnej jej córki, pięknej Agnieszki i księcia Austrii, Elżbiety nigdzie nie można było znaleźć, choć zgodnie ze zwyczajem powinna była, jako gospodyni przyjęcia, obejść gości z wielką misą wody, w której wszyscy obmywali palce.

– Gdzie ona się podziała? – spytał Ludwik matkę. Wówczas odezwał się seneszal i wyjaśnił, że widział jak wychodzącą z kościoła Elżbietę zatrzymał półnagi żebrak, prosząc o łaskę. Młoda landgrafini, poruszona jego błaganiami, oddała mu królewski płaszcz z jedwabiu i pospieszyła z powrotem do zamku. A ponieważ obyczaj zabraniał jej pojawić się na uroczystej uczcie bez płaszcza, została w swoich komnatach.

– Pójdę po nią! – wykrzyknął Ludwik ze śmiechem, kiedy usłyszał tę historię i wbiegł na schody.

– Siostrzyczko – powiedział, bo zawsze tak ją nazywał – powinniśmy już dawno zasiąść do uczty, ale czekamy wszyscy na ciebie.

– Zrobię co zechcesz, drogi bracie – odparła – ale nie mam płaszcza, ponieważ oddałam go żebrakowi. Taki był zmarznięty.

Ale gdy to powiedziała, podbiegła do niej jedna z dwórek i powiedziała:

– Pani, twój płaszcz jest w szafie, zaraz przyniosę.

Elżbieta i Ludwik popatrzyli na siebie i ta sama myśl przemknęła im przez głowę. „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili.” Ale nic nie powiedzieli i zeszli razem na ucztę.

Innym razem niczym nieskrępowana dobroczynność Elżbiety mogła mieć poważniejsze konsekwencje. Ludwik wyruszył na wyprawę, na którą nie mógł zabrać żony. Elżbiecie było bardzo smutno, kiedy została sama, bo zawsze starała się być u jego boku, czy to w śniegu, czy w burzy, czy w spiekocie. Żeby oderwać myśli od swego smutku więcej czasu niż zwykle poświęcała ubogim. Pewnego dnia, kiedy mijała zrujnowaną szopę, usłyszała przejmujące jęczenie, a kiedy weszła do środka, zobaczyła trędowatego w ostatnim stadium tej strasznej choroby. Nikt nie chciał go dotknąć, ani nawet zbliżyć się do niego, ale Elżbieta wcale się nie lękała.

– Oprzyj się o mnie, zabiorę cię w miejsce, gdzie się tobą zaopiekują – powiedziała i w jakiś sposób znalazła dość siły, by zaprowadzić umierającego do zamku i położyć w łóżku męża, żeby mogła być w pobliżu i go doglądać. Oczywiście ani przez chwilę nie myślała o konsekwencjach swego czynu. Kiedy dowiedziała się o tym Zofia, jej złość i przerażenie po prostu nie miały granic. Nie śmiała sama wyrzucić chorego – jedno dotknięcie jego ciała mogło sprawić, że sama również zachorowałaby na trąd – i wiedziała, że nie ma sensu kazać to robić sługom, ale była zła na Elżbietę bardziej, niż kiedykolwiek przedtem.

I tak się sprawy miały, kiedy Ludwik wrócił do domu.

– Tylko spójrz co zrobiła tym razem Elżbieta! – wykrzyknęła Zofia. – Jakby nie dość było, że odwiedza tych nieszczęśników w domach, to jeszcze przyprowadziła tu trędowatego i położyła go w twoim łóżku! Rozumiesz? W twoim łóżku!

Tak bardzo była oburzona, że całkiem zapomniała o swoich obawach, weszła wraz synem do jego komnaty i odsłoniła zasłony łóżka. Ludwik patrzył przez chwilę w milczeniu na umierającego człowieka.

– Widzę samego Jezusa Chrystusa – powiedział wreszcie łagodnie, a jego matka zamilkła.

Pomimo nieuprzejmości okazywanej jej przez Zofię, Elżbieta była idealnie szczęśliwa. Miała już wówczas dwoje dzieci – Hermana, który zmarł mając osiemnaście lat i Zofię, która wyszła potem za mąż za księcia Brabancji. Wkrótce urodziła jeszcze dwie córeczki, ale obie zostały zakonnicami.

Kiedy w 1225 roku Ludwik składał wizytę cesarzowi Fryderykowi II Sycylijskiemu, Turyngię nawiedziła klęska głodu, podczas której zmarło wielu ludzi. Elżbieta rozdała większość swoich zapasów, ale nawet dziesięciokrotność tego, co miała, nie zdołałaby nakarmić tych ludzi. Wraz z głodem nadeszły choroby, a wówczas zbudowała u stóp zamku szpital, gdzie osobiście, wraz z dwórkami, pielęgnowała dwudziestu ośmiu najbardziej chorych. Oczywiście teściowa i rządca narzekali na te wydatki, ale Elżbieta robiła, co uznała za stosowne, choć, kiedy mijała na drodze wychudłych ludzi żujących korzenie, które wykopali z ziemi, albo próbujących oszukać głód jagodami, niezmiernie ją smuciło, że może uczynić tak niewiele.

Jak bardzo ucieszyła się, kiedy Ludwik wrócił do domu i mogła się z nim podzielić swoimi troskami! Rzecz jasna urzędnicy dworscy i Zofia próbowali jak zwykle zasiać między nimi niesnaski, informując landgrafa, ile dobra zmarnowała jego żona. Ale Ludwik gniewnie nakazał im milczenie.

– Zostawcie ją w spokoju, zrobiła co mogła – powiedział i wydał rozkaz, aby wszędzie zaczęto kupować zboże i rozdawać je tym, którzy byli w największej potrzebie. Potem ludzie zaczęli sobie opowiadać historię zbyt piękną, by jej tu nie przytoczyć, gdyż pokazuje jasno, co ludzie czuli wobec Elżbiety. Otóż według legendy landgrafini szła kiedyś ścieżką do Eisenach, a za nią jej dwórka Ysentrud, kiedy napotkały Ludwika wracającego do zamku.

– Jesteście ogromnie obładowane, drogie panie – stwierdził z uśmiechem. – Co tam ukrywacie pod płaszczami? No dalej, siostrzyczko, chcę zobaczyć – dodał, kiedy Elżbieta zawahała się w obawie, że to, co robi, uzna za rzecz, która nie uchodzi jego żonie. Wówczas Ludwik pociągnął ją lekko za płaszcz, a kiedy to zrobił, na ziemię wypadły nie długie białe bochny chleba, które upieczono w zamkowej kuchni, ale pęk lilii i róż.

Niestety, szczęśliwe dni Elżbiety szybko dobiegało końca. Przez ostatnie cztery lata życia cierpiała bardzo z powodu rozlicznych nieszczęść, a nawet z głodu, zimna i innych zdarzeń, których tak bardzo chciała oszczędzić innym. Miała zaledwie dwadzieścia lat, kiedy w 1227 roku, na wezwanie cesarza Fryderyka II, jej mąż wziął krzyż i zaczął porządkować swe księstwo przed wyruszeniem do Ziemi Świętej. Serce Elżbiety niemal pękało z bólu, ale nie próbowała go powstrzymać od wypełnienia ślubów. Blada na twarzy, pomagała mu z całych sił w tym dziele, krążąc w milczeniu po ciemnych korytarzach zamku. Nawet własne dzieci nie wywoływały uśmiechu na jej twarzy. Postanowiła uczynić jedno – pojechać z mężem do granicy księstwa i dopiero tam się z nim pożegnać.

Tylko, że na granicy zupełnie nie była w stanie go opuścić.

– Pojadę do następnego postoju – rzekła, a kiedy tam dotarli, jechała dalej.

W końcu jej stary przyjaciel, Walter von Varila, przyszedł do Ludwika i powiedział ze smutkiem:

– Mój panie, to się musi wreszcie stać. Jej wysokość musi odjechać.

Jego słowa usłyszała Elżbieta i stanęła jak skamieniała, a potem zaczęła drżeć. Rzuciła się mężowi na szyję i przez chwilę trwali przytuleni. Wreszcie Ludwik delikatnie zdjął z karku jej ręce.

– Siostrzyczko – powiedział, a nazwał ją tak już po raz ostatni. – Przyjrzyj się uważnie temu pierścieniowi na mym palcu. W jego szafirze wygrawerowany jest baranek i flaga. Kiedy osiągnę swój cel, odeślę ci go przez kogoś zaufanego, a on powie ci czy żyję, czy zginąłem. A teraz żegnaj.

Jego orszak przekroczył Alpy, po czym krzyżowcy ruszyli do Włoch, by przyłączyć się do cesarza w Apulii – w porcie Brindisi stały już na kotwicy okręty gotowe przewieźć armię do Ziemi Świętej. Ale gdy tylko cesarz i Ludwik wsiedli na statek, dopadła ich gorączka tak silna, że musieli zawinąć do Otranto. Ludwik czuł się coraz gorzej, aż wreszcie zrozumiał, że zbliża się śmierć. Wtedy posłał po swych rycerzy, chcąc im wydać ostatnie rozkazy. Z ich liczby wybrał jednego czy dwóch, którzy mieli zanieść pierścień Elżbiecie, a resztę błagał, by, kiedy wypełnią już swe śluby i odbiją grób Chrystusa z rąk niewiernych, zabrali jego ciało z powrotem do Turyngii. Kiedy to mówił, do kabiny wleciało stado białych gołębi i zaczęło krążyć nad jego łóżkiem.

– Muszę odlecieć wraz z nimi – powiedział i kiedy gołębie wylatywały przez okienko w burcie, wydał ostatnie tchnienie.

Rycerze, obarczeni straszliwym poselstwem, długo jechali do Turyngii. A kiedy wreszcie tam dotarli, Elżbieta była zbyt chora, żeby ich przyjąć. Dlatego przekazali nowinę Zofii, a kiedy Elżbieta poczuła się na tyle dobrze, żeby ją znieść, teściowa powiedziała jej co się stało dużo delikatniej, niż można by się po niej spodziewać. Landgrafini wysłuchała jej wyraźnie nie rozumiejąc, a potem wyskoczyła z łoża i zaczęła miotać się po korytarzach zamku jakby straciła rozum. Wreszcie rzuciła się na ścianę wykrzykując pomiędzy szlochami „Nie żyje! Nie żyje!”.

Wraz z nią rozpaczała cała Turyngia – wszyscy prócz jej dwóch szwagrów, który wykorzystali stan w jakim znajdowała się wdowa, żeby wypędzić ją z zamku wraz z dziećmi, nie pozwalając nawet zabrać osobistych rzeczy i sami przejęli władzę. Zofia, której serce zmiękło na widok rozpaczy synowej, robiła, co mogła, by uniemożliwić Henrykowi, starszemu ze swych synów, ten podły uczynek. Niestety Henryk nie chciał jej słuchać i w środku zimy Elżbieta pożegnała się z zamkiem, który był jej domem przez dwadzieścia lat, niosąc w ramionach niemowlę urodzone zaledwie kilka tygodni wcześniej. Pozostałą trójką dzieci opiekowały się jej dwie dwórki, Ysentrude, która przyjechała z nią z Węgier i wierna Guta. Nie miały gdzie się podziać, ponieważ Henryk zabronił mieszczanom z Eisenach udzielać Elżbiecie schronienia, a oni, pomimo całego dobra, jakiego doznali od niej i jej męża, nie mieli odwagi go nie usłuchać. Odchodziła z kwitkiem od wszystkich drzwi, aż wreszcie zlitował się nad nią właściciel maleńkiej zrujnowanej gospody i dał jej schronienie na noc. Następnego dnia odszukał ją pewien bardzo biedny ksiądz i poprosił, by przyjęła to, co może jej oferować, a pełna wdzięczności Elżbieta udała się z nim i ułożyła swe dzieci do snu na czystej słomie. Sprzedała klejnoty, które miała na sobie w chwili opuszczania zamku, żeby kupić im chleb, a kiedy pieniądze się skończyły, zaczęła zarabiać przędąc wełnę. Po pewnym czasie odszukali ją przyjaciele i prosili, by powierzyła dzieci ich opiece, a oni ukryją je przed stryjami w bezpiecznym miejscu. Dla Elżbiety rozstanie z dziećmi było wielką tragedią, wiedziała jednak, że to najlepsze rozwiązanie, a choć czuła się bez nich smutna i bardzo samotna, zdobyła przynajmniej pewność, że mają się dobrze i są szczęśliwe.

Nam może się wydać dziwne, że żaden z licznych niemieckich książąt, z którymi była spokrewniona, nie interweniował w jej sprawie. No cóż, ci ludzie generalnie zajęci byli raczej własnymi sporami, a w owych czasach wieści rozchodziły się powoli. Zofia robiła, co mogła, żeby pomóc synowej, aż w końcu napisała do ciotki Elżbiety, przeoryszy Matyldy z Kitzingen, którą przeraziły cierpienia siostrzenicy i natychmiast wysłała powóz, aby zawiózł ją nad rzekę Men, gdzie na biedną księżniczkę czekały już jej dzieci. Tu na chwilę odnalazła spokój, ale po kilku miesiącach książę biskup Bambergu, brat przeoryszy i wuj Elżbiety, włączył się w tę sprawę, stwierdził, że nie przystoi jej przebywać w klasztorze i radził, by wróciła na Węgry. Ale landgrafini natychmiast odrzuciła taką propozycję. Nie miała już matki, która by ją przyjęła serdecznie, a jej ojciec, którego widziała tylko raz po opuszczeniu ojczyzny, niemal zapomniał o jej istnieniu. Wówczas biskup zaczął nalegać, aby zamieszkała w jego zamku, położonym niedaleko miasta Bayreuth, proponując jej pensję, która pozwoliłaby jej żyć wygodnie do czasu, aż ponownie wyjdzie za mąż, czego bardzo sobie życzył. Ale Elżbieta nigdy nie mogła „mieszkać wygodnie”, gdy u jej bram stali ubodzy, a chociaż przybyła do zamku, jej dni upływały tak, jak wcześniej, wśród modlitw i rozdawania jałmużny.

W owym czasie doznała choć jednej pociechy – powrócili krzyżowcy z ciałem Ludwika, które od czasu jego śmierci spoczywało w Otranto. Ich podróż była długa i bardzo trudna, ale pokładali ufność w Bogu i co noc, gdy szli spać, zostawiali trumnę w kościele. Kiedy dotarli w okolice Bambergu, wysłali wiadomość do biskupa, a on szybko wezwał Elżbietę.

Cała Turyngia przybyła na pogrzeb, który odbył się zgodnie z wolą Ludwika w Rheinhartsbrünn. I szlachta i mieszczanie zapomnieli o tym, jak okrutnie potraktowano żonę zmarłego i jego dzieci, a dla zachowania pozorów Henryk i Konrad nie śmieli zachowywać się inaczej niż inni. Zofia trwała u boku Elżbiety, która płakała z wdzięczności, że spełniło się pragnienie jej serca i Ludwik spocznie w miejscu, które sam wybrał.

Ale rycerze, którzy wrócili z krucjaty, postanowili, że synowi ich pana musi zostać oddana sprawiedliwość i ustami Waltera von Varili, którego wybrali na swego przedstawiciela, oznajmili uzurpatorowi wprost, co myślą o nim i jego postępowaniu. Trudno uwierzyć, by Henryk rzeczywiście zaczął się wstydzić swego zachowania, albo, że słowa rycerza ukazały mu jego czyny w nowym świetle. Zapewne, jak większości ludzi, było mu tylko wstyd, że został publicznie oskarżony, a kiedy stwierdził, że nie ma innego wyjścia, zgodził się pogodzić z Elżbietą i zostać regentem swojego bratanka, do czasu, aż chłopiec osiągnie pełnoletność. A ona, tego możemy być pewni, z radością przyjęła jego skruchę i zgodziła się wrócić do Wartburga wraz z dziećmi. Szybko jednak odkryła, że poruszenie panujące na zamku, ciągłe uczty i polowania, są dla niej trudne do zniesienia i błagała, by pozwolono jej wycofać się do Marburga nad rzeką Lahn.

Mogłaby żyć jeszcze długo i spokojnie, gdyby nie pewien niemądry uczynek, jaki popełniła w przeszłości. Dwa lata przed śmiercią męża złożyła, za jego zgodą, przysięgę, że zawsze będzie we wszystkim posłuszna pewnemu duchownemu, Konradowi z Marburga, człowiekowi, który był zaufanym przyjacielem wielu papieży. Kiedy Ludwik żył, wszystko szło po staremu, jak za czasów jej poprzedniego spowiednika. Ale kiedy została wdową, Konrad zaczynał ją coraz bardziej tyranizować, postanowił pozbawić ją wszelkich przyjemności życia i zmuszał do ogromnych upokorzeń. Nie pozwolił jej pozostać w domu, który przeznaczył dla niej Henryk, tylko zmusił, by wyprowadziła się do walącej się chaty, gdzie sama musiała sobie gotować jedzenie. Mieszkała tam samotnie, póki nie zbudowano dla niej małego drewnianego domku, a kiedy wszystko było już gotowe, posłała po dzieci i swoje dwie dwórki.

Ale to również nie zadowoliło Konrada. Nie pozwolił jej wprawdzie przyjąć pełnej reguły sióstr franciszkanek – już dawno temu złożyła pierwsze śluby – i żebrać o chleb chodząc od domu do domu, jak to czyniły zakonnice, choć Elżbieta na pewno nie miałaby nic przeciwko temu. Nakazał jej natomiast coś, co głęboko zraniło jej serce – odprawić Ysentrude i rozstać się z dziećmi. Gdy zdobyła się na ten czyn, z łatwością przyszło jej pozbyć się już wszystkiego, co miała na własność i przysiąc, że będzie przestrzegać reguły i nosić suknię zakonną do końca swoich dni, zawiązać w pasie sznur i chodzić boso. Jej dwórka Guta z radością złożyła te same śluby i przez jakiś czas pozostała przy swej pani. Razem przędły wełnę, którą wymieniały potem na jedzenie, zaś ich proste stroje były odpowiednie raczej dla wieśniaków. W końcu jednak Konrad odebrał Elżbiecie i Gutę, a w zamian umieścił przy niej dwie nieprzyjemne kobiety. Landgrafini poddała się temu wszystkiemu z pokorą, zaś służące wkrótce zrozumiały, jaka jest dobra i cierpliwa i zaczęły ją kochać.

Ale życie wypełnione ciągłą pracą i ubóstwem, nie mogło trwać w nieskończoność. Podczas pierwszego pobytu w Marburgu Elżbieta zbudowała niewielki szpital i tu spędzała większość czasu, opiekując się chorymi, a szczególnie trędowatymi, jak za dawnych czasów.

Po dwóch latach takiej pracy zaatakowała ją gwałtowna gorączka i wbrew własnej woli musiała położyć się do łóżka. Żyła jeszcze przez dziesięć czy dwanaście dni, radosna i szczęśliwa, wiecznie zatopiona w modłach. Pewnego dnia o zachodzie słońca zasnęła, a jej służąca, która siedziała przy łóżku, usłyszała nagle piękną pieśń dobiegającą jakby z poduszki.

– Och pani, co za piękna muzyka! – wykrzyknęła.

– Też ją słyszysz? – spytała Elżbieta. – Przyleciał do mnie prześliczny mały ptaszek, usiadł na poduszce od ściany i śpiewał tak słodko, że wypełnił radością mą duszę i nie mogłam się powstrzymać, by mu nie zawtórować. Powiedział mi też – dodała po chwili – że umrę za trzy dni.

I rzeczywiście, zgodnie z własną przepowiednią umarła trzy dni później i tak jak sobie życzyła, została pochowana w kaplicy szpitala. W chwili śmierci miała tylko dwadzieścia cztery lata, ale całe jej życie upłynęło pod znakiem służby i troski o innych.

Andrew i Lenora Lang

(1) Samuel Taylor Coleridge.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.