Rozdział pierwszy. Narodziny dziecka

Niewidomy wyplatacz koszy wiedział, że jakiś człowiek stoi przed jego drzwiami. Dzięki wyostrzonemu słuchowi docierał do niego każdy dźwięk rozbrzmiewający na ruchliwych ulicach.

Ponieważ doskonale słyszał i miał niezwykłą pamięć, niektórzy mieli czasem wrażenie, że w rzeczywistości wszystko widzi. Wystarczyło spojrzeć na półki wypełnione zręcznie wyplecionymi koszami z kolorowej trzciny. Jak to możliwe, że wyszły spod ręki człowieka, który nie widzi.

– To piekarz! – zawołał radośnie wyplatacz koszy. – Wejdź proszę, Janie!

Rozległ się głęboki śmiech, po czym do środka wszedł piekarz we własnej osobie, potężne chłopisko, które z trudem przecisnęło się przez wąskie wejście.

– Zobaczysz Piotrze, pewnego dnia przyjdę tak cichutko, że nawet się nie zorientujesz, że jestem w środku. Ale nie dzisiaj. Dziś nie mógłbym zachowywać się cicho, nawet gdybym bardzo się starał.

Zaciekawiony ślepiec podniósł głowę, a jego szczupłe palce, które z taką wprawą wyplatały trzcinę, zatrzymały się.

– Masz dobrą nowinę, słyszę to w twoim głosie. Mówże wreszcie, stary przyjacielu, o co chodzi!

Piekarz położył dwa bochenki chleba na stojącym niedaleko stole i klepnął niewidomego przyjaciela w plecy.

– Mój chłopiec wrócił do domu wczorajszej nocy! Co o tym myślisz, Piotrze?

– Filip wrócił do domu?

– Nie inaczej. Jak ci wiadomo, wszyscy myśleliśmy, że nie żyje już od pięciu lat. Teraz okazuje się, że wcale nie umarł. Wprost przeciwnie, on żyje, Piotrze. Dorobił się nawet niewielkiego majątku jako kupiec w Algierii. Nawet nie wyobrażasz sobie jak to dobrze mieć go z powrotem w domu!

Niewidomy uśmiechnął się. Wiedział jak bardzo cierpiał jego stary przyjaciel, gdy Filip – odważny, a zarazem lekkomyślny młodzieniec – uciekł z domu pięć lat temu. Od tego czasu wszelki słuch po nim zaginął, a ci spośród mieszkańców Bolonii, którzy znali piekarza, przekonani byli, że chłopiec zszedł na złą drogę.

– Bardzo się cieszę – powiedział Piotr. – Sam nie mam rodziny, ale wyobrażam sobie jak bardzo kochasz Filipa. Jestem pewien, że…

– Że co?

– Że Filip wrócił tylko dzięki modlitwom.

Na twarzy piekarza odmalowało się zmieszanie. Szybko jednak przeżegnał się pobożnie i powiedział:

– Wybacz mi Boże, że Ci jeszcze nie podziękowałem. Masz rację, Piotrze. Filip wrócił do domu tylko za sprawą modlitwy. Mojej i twojej. Może byli też inni, którzy wstawili się za mną w mojej zgryzocie.

Niewidomy przytaknął.

– Na pewno było ich wielu. Rozdajesz chleb ubogim, nie można tego nie docenić. Bądź tego pewien.

Piekarz, którego wzrok utkwiony był w krucyfiksie wiszącym nad głową wyplatacza koszy, poruszył się niespokojnie.

– Pójdę na chwilę do kościoła – powiedział z wahaniem.

– Sądzę, że powinienem złożyć dziękczynienie przed Najświętszym Sakramentem.

Piotr zaśmiał się słysząc nagłe zaniepokojenie w głosie przyjaciela.

– Czyżbyś się bał, że Bóg znowu zabierze ci twojego chłopca, ponieważ Mu nie podziękowałeś? Ach, Janie, jakie to typowe dla nas, ludzi. Modlimy się wtedy, gdy czegoś chcemy. Modlimy się bardzo gorąco. A gdy nasze prośby zostaną wysłuchane, co wtedy robimy? Zazwyczaj bardzo niewiele. Wiem coś o tym, bo już nie raz zawiodłem w ten sposób mojego Stwórcę. Wiesz co? Pójdę do kościoła razem z tobą. Dochodzi południe, o tej porze zwykle gdzieś wychodzę. Ruszyli więc razem wąską uliczką – jeden wysoki i silny, promieniujący radością, drugi przygarbiony i posiwiały, a mimo to z jego oblicza bił spokój, którego źródłem był Chrystus. Zmierzali w kierunku oddalonego o kilka przecznic kościoła dominikańskiego, gdzie od ponad stu lat spoczywał święty założyciel zakonu dominikańskiego.

– Mam tylko chwilkę – szeptał piekarz, gdy wspinali się po kamiennych stopniach i zbliżali do otwartych drzwi.

– Zostawiłem sklep bez opieki. A, Piotrze, czy chciałbyś wpaść dziś wieczorem na kolację? Będzie mała uczta na cześć Filipa. Przyjdziesz, prawda?

Piotr uśmiechnął się.

– Oczywiście, że przyjdę. Nie widziałem twojego chłopca od tak dawna.

Czas płynął. W głębi nawy, tuż przy głównym ołtarzu Piotr wstał z klęczek i schował różaniec. Czuł, że jest teraz sam w kościele i przez moment zastanawiał się czy nie powinien zostać trochę dłużej. Czy wypada zostawić Króla Niebios samego, bez żadnego adorującego? Jednak chwilę później szelest jedwabiu oznajmił, że jakaś pobożna kobieta posuwa się wolno nawą i za chwilę zajmie jego miejsce.

Piotr chwycił laskę, mocno zaciskając na niej palce, i ruszył w kierunku drzwi. Gdy wyszedł na zewnątrz, ciepłe promienie południowego słońce musnęły jego twarz. To przyjemne uczucie ciepła wywołało uśmiech na jego obliczu. Czerwiec! To piękny miesiąc. Zawsze był łaskawy dla biedaków, którzy zmuszeni są mieszkać w tak nędznych warunkach. Nie dosięgał ich okrutnymi szponami mrozu.

Z prawie niezauważalną niepewnością ruchów ślepiec zszedł po schodach kościoła i znalazł się na skąpanej słońcem ulicy. Gdy z rozmysłem skręcił w prawo, oddalając się od swego sklepu, rozważał piękną myśl. Jakże miłosierny jest Bóg, który zsyłając na swe dzieci smutek, czyni to tylko dla ich własnego dobra. Smutek, myślał Piotr, jest potężnym narzędziem uświadomienia ludziom, że ich prawdziwy dom nie znajduje się tutaj na ziemi. Jeśli potrafimy znieść go dzielnie, smutek jest kluczem do cudów niebios.

„W niebie szczęście mojego drogiego przyjaciela Jana będzie większe niż jego obecna radość z powrotu syna” – pomyślał Piotr. „Nawet ja, ślepiec, będę widział piękne rzeczy.”

Wyplatacz koszy szedł niespiesznym krokiem. Świeciło czerwcowe słońce, a jego laska delikatnie i rytmicznie postukiwała o brukową kostkę. Od czasu do czasu pozdrawiał go znajomy głos. Zatrzymywał się wtedy na krótką pogawędkę ze starym znajomym, ale odmawiał, gdy proponowano mu krótki odpoczynek albo poczęstunek. Celem jego wyprawy była siedziba hrabiego Bolonii. Egano Lambertini był zamożnym człowiekiem i posiadał wpływy w kręgach rządowych, a mimo to nie był wyniosły. On i jego żona, donna Castora, zawsze potrafili znaleźć czas dla biednych. Byli chrześcijanami w prawdziwym znaczeniu tego słowa.

– Być może się mylę – myślał Piotr, gdy postukując laską szedł wolno ulicą – ale wydaje mi się, że donna Castora przyczyniła się do powrotu Filipa. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej przyszła do mojego sklepu i kupiła kilka koszy. Opowiedziałem jej wtedy o zmartwieniu Jana, a ona obiecała modlić się za jego chłopca. Powinna się teraz dowiedzieć, że jej modlitwa została wysłuchana.

Gdy niewidomy skręcał w szeroką alejkę prowadzącą do zamku Lambertinich, rozbrzmiały nagle dzwony. Był to radosny dźwięk. Zaciekawiony Piotr uniósł do góry głowę. To nie dzwony kościelne biły teraz, ale zamkowe. Widział niemal, jak kołyszą się w szarych kamiennych wieżach.

– Co się stało? – dobiegł podekscytowany głos od drzwi sklepu.

Pytanie to podchwycili natychmiast inni – kupcy, dzieci, żebracy, żony krzątające się w swoich kuchniach. Nagle na ulicy zawrzało jak w ulu: pośród radosnego podniecenia ludzie wybiegali z domów, aby spojrzeć na szary zamek na wzgórzu, nad którym krążyły gromady wystraszonych gołębi.

– Obwieszczają dobrą wiadomość! – zawołał jakiś człowiek. – Może donna Castora urodziła syna!

– Hrabia ma syna! – odezwał się inny głos. – Bogu niech będą dzięki!

Jak gdyby na sygnał szeroką alejką zaczęła przetaczać się fala mężczyzn i kobiet. Najbardziej widoczni w tej kolorowej procesji byli żebracy zwabieni donośnym biciem dzwonów; były ich dziesiątki. Gdyby Egano Lambertini rzeczywiście został obdarzony synem, rozdawałby jałmużnę hojniej niż zazwyczaj. Być może dla każdego, kto zjawiłby się z życzeniami dla dziecka, znalazłby się dzban wina lub bochenek najlepszego jasnego chleba?

– Z drogi, ślepcze! – krzyknął ktoś. – Muszę być w zamku pierwszy.

Nie chcąc zostać zadeptanym Piotr wsunął się pospiesznie w wejście do jakiegoś opustoszałego budynku. Chociaż dla niektórych osób ślepiec przedstawiał żałosny widok – obdarty, wątły i zapomniany przez wszystkich – on sam wcale nie był nieszczęśliwy. Egano Lambertini, hrabia Bolonii i ambasador Republiki Wenecji w jednej osobie, został obdarzony synem i spadkobiercą!

„Ten człowiek zasługuje na szczęście” – pomyślał niewidomy. „On i jego żona zawsze byli bardzo mili dla wszystkich.”

Piotr stał w wejściu jeszcze przez pół godziny. Czekał, aż jego wyostrzony słuch powiadomi go, że tłum już się przerzedził i może iść dalej do zamku. Gdy w końcu zrobiło się bezpiecznie, wyszedł powoli na ulicę. Dzwony wciąż biły radośnie, a jego serce śpiewało wraz z nimi. Wyruszył do zamku, żeby pomówić krótko z donną Castorą. Chciał jej podziękować za modlitwy w intencji zaginionego syna piekarza. Pomyślał, że dobra kobieta na pewno ucieszy się z powrotu syna Jana. Jednak w tych okolicznościach jego wyprawa nie miała sensu. Donna Castora przeżywała moment osobistego triumfu. Wiadomość o powrocie Filipa musi poczekać na odpowiedniejszą chwilę.

„Mimo wszystko pójdę do zamku” – pomyślał Piotr. „Nie dlatego, że jestem tam do czegoś potrzebny. Nikt by nawet nie zauważył mojej nieobecności. Chcę jednak cieszyć się wraz z innymi”.

Wyplatacz koszy skręcił właśnie w drogę, która przebiegała w pobliżu tyłów zamku, gdy usłyszał nadchodzącą grupkę ludzi. Byli w doskonałych nastrojach i najwidoczniej zabrali z uczty spory zapas jedzenia i picia.

– Hańba! – zawołał jakiś mężczyzna, nie zwracając uwagi na Piotra. – Kto zaczął rozpowiadać, że hrabia Egano ma syna?

– Kto by się tym przejmował? – wykrzyknął jego towarzysz. – Dziewczynka jest tak samo dobra jak chłopiec, jeśli z okazji jej urodzin dostajemy takie prezenty!

– Nie masz racji, przyjacielu! Córki przysparzają tylko zmartwień. Uwierz mi, wiem co mówię, bo sam mam ich sześć.

Zdumiony wyplatacz koszy cofnął się, żeby przepuścić hałaśliwą grupkę. Więc w domu Lambertinich urodziła się dziewczynka, a nie chłopiec! W takim razie dlaczego dzwony biły tak głośno i długo? Według tradycji miało to oznaczać przyjście na świat pierwszego syna w rodzinie szlacheckiej.

– Pójdę i dowiem się – powiedział do siebie Piotr.

Gdy szedł śpiesznie naprzód, pozwalając, by jego wierna laska prowadziła go przez najrówniejsze miejsca drogi, pomyślał, że osoba, którą właśnie wyminął miała rację. Nieważne czy to chłopiec, czy dziewczynka, dziecko donny Castory ma duszę, która za sprawą oczyszczającej wody chrzcielnej stanie się wkrótce nieskalana i piękna. Dusza ta nigdy nie umrze. Będzie żyła wiecznie.

– Ojcze w niebie, pobłogosław twe nowe dziecię! – powiedział żarliwie Piotr. – Pomóż jej stać się Twoją wierną służebnicą.

Chwilę później wyplatacz koszy znalazł się na tyłach dziedzińca, na którym nie starczało już miejsca dla wszystkich tłoczących się tam biedaków Bolonii. Wokół ustawionych pospiesznie długich stołów krzątali się służący wnosząc jedzenie i napoje. Po jednej stronie kilku muzyków ubranych odświętnie w czerwień i złoto stroiło instrumenty.

– Tędy, przyjacielu – ponaglił go miły głos służącej. – Pośpiesz się, jeśli chcesz jeszcze znaleźć miejsce.

Piotr skinął głową pozwalając, by kobieta poprowadziła go za ramię. Gdy usiadał przy jednym ze stołów radosny tłum zaczął głośno wiwatować.

– Niech żyje hrabia Egano! – wołali zgromadzeni ludzie. – Niech żyje jego żona i dziecko!

Wyplatacz koszy skierował swój niewidzący wzrok w stronę przedniej części dziedzińca, gdzie bez wątpienia ukazał się Egano Lambertini, aby powitać swoich gości i zaprosić ich do uczty. Wkrótce najprawdopodobniej ogłosi datę chrztu, a zarazem kolejnego bankietu wydanego dla ubogich zamieszkujących Bolonię. Piotr z radością nadsłuchiwał jakie imię otrzyma mała dziewczynka, gdyż pragnął ofiarować swe modlitwy za jej zdrowie i szczęście.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Patronka I Komunii Świętej.