Rozdział pierwszy. Kim jest ojciec Pio z Pietrelciny?

„Będę sprzyjał Pietrelcinie”

Pietrelcina jest niewielką miejscowością prowincji Benevento, rozciągającą się u południowego brzegu Sannio. Jest to kraina przyjemna, wiejska, znana z niewielkich rozmiarów i biedy. Jedna spośród tak wielu uroczych i spokojnych krain rozsianych wśród wzgórz i dolin Sannio.

Na wyżej położonej części znajduje się skupisko małych, ubożuchnych domków, które stanowią obszar Castello. W średniowieczu stał tam mały zamek, zbudowany na skale zwanej Morgia lub też Morgione, będący zamierzchłą chlubą zadziwiających wspomnień i legend, które nigdy nie przeminą.

Na najwyższym szczycie Morgii wznosi się dawny, zabytkowy kościółek parafialny Pietrelciny, obecnie pod wezwaniem św. Anny, przed którym znajduje się niewielki taras widokowy na skalnym występie, a płynie pod nim strumyk Pantanella.

Obszar rozciągający się wokół zamku jest najdroższy sercom mieszkańców Pietrelciny; jest jak gdyby twierdzą regionu, obecnie jeszcze bardziej cenioną ze względu na narodzenie się w tym miejscu ojca Pio.

W San Giovanni Rotondo nierzadko słyszano ojca Pio mówiącego tym, którzy udawali się z wizytą do Pietrelciny, lub do mieszkańców Pietrelciny wracających do swego miasteczka:

– Pozdrówcie ode mnie Morgię. Może się zdarzyć, że ci prości i drodzy mi ludzie tamtych czasów już więcej nie powrócą.

Najbardziej charakterystyczną cechą regionu Castello jest wiejski urok, który żywo bije z wąskich, wijących się, nierówno wybrukowanych dróżek, które wznoszą się, schodzą, zakręcają, spotykają na łagodnych i malowniczych skrzyżowaniach, skąd zza drzwi domu zerka zazwyczaj jakaś starowinka zaciekawiona każdym przechodzącym turystą.

Poprzez maleńkie otaczające dolinki Pietrelcina rozciąga się aż do krain Piana Romana, San Nicola, Barrata, Difesa, Monte, Valluni, które tworzą zróżnicowany krajobraz falujący łagodnymi i spokojnymi barwami.

Pietrelcina jest krainą, gdzie zdrowe obyczaje i przyzwyczajenia zachowały swój nietknięty prowincjonalny powab. I nawet trzęsienia ziemi czy powtarzające się powodzie nie naruszyły jej pierwotnej sylwetki ani też moralnej fizjonomii mieszkańców. Ludzie z Pietrelciny mają gorącego ducha, kochają muzykę, są niezwykle przywiązani do świąt religijnych obfitujących w uczucia nabożne i elementy folklorystyczne, szczególnie zaś przywiązani są do święta patronki, pięknej i cudownej Madonny della Libera.

Kiedy ojciec Pio przyszedł na świat, Pietrelcina była maleńką, liczącą blisko trzy tysiące mieszkańców miejscowością. Dzisiaj jest ich niewiele więcej; z tą jednak różnicą, że teraz ma przed sobą świetną przyszłość, związaną z chwalebnym losem swojego wspaniałego syna.

Pewnego dnia sam ojciec Pio wyrzekł następujące słowa:

– Za życia sprzyjałem San Giovanni Rotondo; po śmierci będę sprzyjał Pietrelcinie.

Czyżby to była przepowiednia? Nie należy w to wątpić. Tymczasem rzeczywiście już czas najwyższy na różnorodne projekty, aby podnieść wartość rodzimego miasteczka ojca Pio. Sieć drogowa, nowe budowle, rozwój Piana Romana, liczne upamiętniające wydarzenia, przedsięwzięcia kulturalne, wzrost pobożności, i co za tym idzie, organizowanie licznych grup przykościelnych i nie tylko, angażują już ludzi odpowiedzialnych za sprawy publiczne na poziomie tak świeckim jak i religijnym, ażeby wyjść naprzeciw oczekiwaniom pielgrzymów i zwiedzających, którzy coraz to liczniej przybywają poznać region Sannio pobłogosławiony przez narodziny i życie ojca Pio.

Ojciec Grazio i mama Peppa

Rodzice Świętego są niemal zawsze osobami nieprzeciętnymi pod względem cnoty i szlachetności. Są niczym drogocenny krzew, który wydaje stokroć jeszcze cenniejszą latorośl. Mamy tu na myśli, na przykład, rodziców świętej Tereski lub świętego papieża Piusa X. Tak też było w przypadku rodziców ojca Pio z Pietrelciny, którzy również przejdą do historii, nie tylko ze względu na zasługi znanego syna obdarzonego stygmatami, ale również dla ich własnej wielkiej pobożności i dobroci.

Szczęśliwymi rodzicami ojca Pio byli Grazio Forgione i Maria Giuseppa di Nunzio. Młodzi, prości i wstrzemięźliwi, mimo że pochodzili z ubogich rodzin, to jednak posiadali na tyle ziemi uprawnej by zapewnić sobie, lepiej czy gorzej, niezbędne utrzymanie. Pobrali się w 1881 roku, obchodząc zaślubiny ze zwyczajową, malowniczą, ceremonialną wystawnością, stosownie do ówczesnych obyczajów, które nawet do dzisiaj nie we wszystkim zanikły.

Ich włości położone były w Piana Romana, w Oliveto del Monte i w Valluni. Były to niewielkie kawałki gruntu, które ojciec Grazio uprawiał własnymi rękami, by zapewnić niezbędne utrzymanie rodzinie.

Każdego ranka, jeszcze zanim zaświtało, Grazio wsiadał na swojego osiołka i wyruszał w stronę wsi ciągnąc za sobą małą kózkę spragnioną trawy i świeżego powietrza; później będzie za nim podążał również mały pastuszek Franciszek, baczny na swoje owieczki.

Grazio pracował ciężko o każdej porze roku. Powracał wieczorem, o zachodzie słońca, przynosząc niemal zawsze drobny owoc swojej pracy, ażeby rozweselić wspólny posiłek; zasiadał za stołem z całą rodziną, pogodny choć zmęczony.

Maria Giuseppa (bądź „mama Peppa” jak powszechnie ją nazywano) była serdeczną i skrzętną gospodynią. Dzięki niej nigdy niczego nie brakowało ani mężowi ani dzieciom. Wstawała w nocy, by upiec chleb i zrobić ser. Kilka razy dziennie chodziła po wodę do pobliskiej studni „Madunelli”, która znajdowała się na małym placyku; droga była krótka, lecz bardzo męcząca, albowiem powrót przy obarczeniu wodą był wspinaczką po dwudziestu niespójnych schodkach.

Gdy w domu niczego nie brakowało, Maria Giuseppe potrafiła wszystkim rozporządzać i wszystko rozdzielać z roztropnością. Przygotowywała co niezbędne na dzień powszedni, a skrzętnie przechowywała to, co powinno posłużyć w dni świąteczne.

Na Boże Narodzenie niezbędne były precelki, które dzieci zjadały w ogromnych ilościach, z łapczywym i naturalnym upodobaniem, właściwym dzieciom. Na Wielkanoc były bielutkie, świąteczne ciasteczka, ryżowa pizza z twarogiem z owczego mleka oraz „tortano”, czyli rodzaj tortu z jajkiem w środku.

Każdego roku Maria Giuseppa pamiętała, by zanieść do kościoła ofiarę w naturze na nowennę za zmarłych; a była bardzo hojna w rozdzielaniu pierwszych owoców i zbiorów uboższym rodzinom niż jej własna.

Rodzice ojca Pio, prości i skromni, poświęcili swoje życie, by stworzyć prawdziwie katolicką rodzinę, będącą jedną z tych nielicznych rodzin „które boją się Pana, które chodzą drogami Jego” (Ps 127, 1).

Vico storto valle

Jeden z najbardziej charakterystycznych zaułków dzielnicy Castello zwie się Vico storto valle. Jest to długi wąski i krzywy zaułek, o szarych, skalistych murach i kamiennych budowlach, z bramą z ciemnego i ciężkiego drzewa wychodzącą na uliczkę.

W tym właśnie zaułku zamieszkali młodzi małżonkowie Grazio i Maria Giuseppa. Ich dom nie składał się z jednej kondygnacji przylegających do siebie izb, przeciwnie, były one porozmieszczane w czterech różnych punktach domu: w jednym miejscu była kuchnia z wnęką, która służyła jako jadalnia i sypialnia dla dzieci; kilka kroków od kuchni, inne drzwi wiodły do małżeńskiego pokoju; parę metrów wyżej wchodziło się po schodkach z kamienia z Morgione do osobnego pokoju, zwanego wieżyczką, a w podwórzu, naprzeciwko, znajdowała się niewielka stajnia dla osiołka wraz z drewutnią.

W najwyżej położonym pokoiku dużo czasu spędzał ojciec Pio, goszcząc w Pietrelcinie. Było to jego ulubione miejsce ze względu na odosobnienie i spokój. Pokoik ten zawsze wydawał się być orlim gniazdkiem.

Również i dziś zwiedzający znajdują te miejsca nienaruszone, łącznie z tymi w Piana Romana, i mogą być podbudowani tą wiejską, uroczą prostotą, która unosi się z tych ubogich murów. Żadnych wygód, żadnych zbytków, żadnej z tych wielu niezbędnych rzeczy, które zapychają nasze domy. Wszystko ogranicza się do tego, co najistotniejsze. „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem ich jest królestwo niebieskie” (Mt 5, 3).

W tym domu przyszedł na świat ojciec Pio, drugi spośród pięciorga dzieci, dwóch chłopców i trzech dziewczynek o imionach: Michał, Franciszek, Felicyta, Pellegrina, Gracja. Pozostała trójka zmarła w bardzo wczesnym dzieciństwie: Franciszek, zmarł kilka dni po urodzeniu; Amalia, nie mając nawet dwóch lat; a Mario mając niespełna rok.

Tak więc mama Peppa wydała na świat ośmioro dzieci. Ona i jej mąż Grazio, bogaci w mądrość chrześcijańską, wiedzieli, że, jak mówi Pismo Święte, „synowie są darem Pana, a owoc łona nagrodą” (por. Ps 126, 3).

Ojciec Pio przez całe swoje życie miał szczególne upodobanie do wielodzietnych rodzin, błogosławił je, gdyż uważał, że żyją według woli Bożej. Spośród tylu wielodzietnych rodzin wywodzących się duchowo od niego, umiłował szczególnie jedną, być może najliczniejszą, bo aż dwudziestojednodzietną: rodzinę Manelli, do której należy autor tej książki. Młodzi małżonkowie, Settimo i Licia Manelli, polecili ojcu Pio rozkwitającą rodzinę, a on ich przyjął, mówiąc do nich wyraźnie: „Tak, to jest moja rodzina!”.

„Cały był śliczny…”

Ojciec Pio przyszedł na świat 25 maja 1887 roku. Była to środa. Około piątej po południu w mieszkaniu państwa Forgione dały się słyszeć pierwsze kwilenia nowonarodzonego stworzonka, dokładnie w momencie, gdy biły dzwony, wzywając wiernych do kościoła wychwalać Maryję w majowym nabożeństwie. Dziecko zostało ochrzczone następnego dnia w starym kościółku parafialnym w Pietrelcinie pod wezwaniem Matki Bożej Anielskiej. Nadano mu imię Franciszek.

Trudno nie podziwiać skwapliwości, z jaką rodzice ochrzcili dziecko, by uwolnić je z brudu grzechu pierworodnego i napełnić jak najszybciej łaską Bożą. Wielka musiała być ofiara biednej matki, przykutej do łóżka, która nie mogła być obecna w kościele na chrzcie swego dziecka. Jednak znacznie ważniejsze było dla niej – mądrej chrześcijanki – by mieć jak najszybciej, nie „syna gniewu” (Ef 2, 3), lecz odrodzonego w Chrystusie, nowego katolika, maleńką „Świątynię Boga” (1 Kor 3, 16), o imieniu świętego Franciszka, Serafina z Asyżu.

Istnieje również szczęśliwa zbieżność między imieniem nadanym dziecku a nazwą parafii Matki Bożej Anielskiej, pod wezwaniem której dziecko zostało ochrzczone. Znane są bowiem więzi jakie łączyły świętego Franciszka z Asyżu z malutkim kościółkiem Porziuncoli na zielonej równinie umbryjskiej. Poznanie żywota św. Serafina z Asyżu, od którego nasze maleństwo przybrało imię, będzie miało na niego w przyszłości duży wpływ i będzie stanowiło silny powab w wyborze powołania duchownego.

Dobrze pomyśleli o tym jego rodzice. Nie jest bowiem bez znaczenia skwapliwe ochrzczenie dziecka, jak też nie jest obojętne nadanie mu imienia świętego, w którym dziecko znalazłoby niebieskiego obrońcę i wzór do naśladowania, a którego życie mogłoby na niego znacząco wpłynąć. Tak dzieje się, gdy chodzi o świętych nadzwyczaj urzekających, jakim bez wątpienia był św. Franciszek z Asyżu.

Tymczasem dziecko niemal od razu wydało się być niezwykle piękne, co również jest oznaką blasku jego przyszłej, wyjątkowej świętości.

– Był tak piękny, że zdawało się, że to aniołek – powie ktoś, co potwierdziła później kuzynka ojca Pio, Grazia Forgione, mówiąc: – Był piękny, miał uroczą twarzyczkę. Był okrąglutki, czyściutki. Cały był śliczny.

„Będzie szanowany przez wszystkich”

Podobnie jak wiele miasteczek Sannio, również Pietrelcina miała swojego słynnego wróżbitę. Był to Giuseppe Fajella, który mieszkał w pobliżu rodziny Forgione. Jego sława jako wróżbity związana była ze znajomością tak zwanego Rutilio, księgi, która wyjaśniała znaczenie znaków zodiaku i horoskopów zgodnie z mądrością starożytnych astrologów. Wrodzona ciekawość, by poznać przyszłość własnych dzieci, sprawiała, że trudno było uchronić się matkom przed naiwną łatwowiernością. Również mama Peppa wpadła na pomysł, by zanieść swojego małego do wróżbity. Owinęła więc dziecko w ciemny, gruby szal i zaniosła do chaty Fajelli. Wróżbita zaglądnął do swojego Rutilio i powiedział matce niemowlęcia zaskakującą, niezwykłą przepowiednię, bełkocząc z wymuszoną powolnością:

– To dziecko będzie szanowane przez wszystkich. Dużo pieniędzy przejdzie przez jego ręce, ale on sam niczego nie będzie posiadał. Umrze w podeszłym wieku.

Kiedy później mama Peppa opowiadała o tym wydarzeniu, zawsze okazywała zdziwienie, i próbując zgadnąć co mogły znaczyć słowa wróżbity, mówiła co przychodziło jej do głowy: „Kto wie, może to dziecko, jak dorośnie zrobi fortunę w Ameryce i w ten sposób stanie się sławny…”.

Z pewnością później nie zapomniała tej przepowiedni i z radością przyjęła jej urzeczywistnienie na sposób święty i niezwykły.

O innych wielkich świętych opowiada się historie podobnego rodzaju i wymyśla legendy bez żadnej wartości. Bóg jednak potrafi posłużyć się również tego typu środkami, by okazać swoją chwałę.

Również po narodzinach św. Franciszka z Asyżu pewien stary i tajemniczy pielgrzym, który zawitał do ich chaty, przepowiedział zaskoczonej matce, że jej syn będzie „pomiędzy najlepszymi świata”.

Płakał za drzwiami

Tymczasem dziecko wzrastało piękne, zdrowe i dobre w skromnym i pogodnym gniazdku rodzinnym.

Początkowo jego kwilenia, płacze i wrzaski stanowiły ciężką próbę cierpliwości dla ojca, który wracał zmęczony z pracy, a w nocy nie mógł nawet spać w spokoju.

– Czy ten maluch nigdy nie przestanie płakać? – skarżył się czasami ojciec Grazio, gdy nie mógł już dłużej tego wytrzymać.

Pewnego razu kiedy dzieciak zaczął zachodzić się od płaczu bliski niemal uduszenia, pod nieobecność mamy, ojciec najpierw próbował uciszyć go trzymając w ramionach, najlepiej jak tylko mógł, w końcu stracił zupełnie panowanie nad sobą i rzucił go na łóżko krzycząc z furią:

– Doprawdy diabeł urodził się w moim domu…

Kiedy później ojciec Pio opowiadał o tym wydarzeniu dodawał zawsze na końcu:

– Od tego dnia już więcej nie płakałem!

I faktycznie, można powiedzieć, że od tej pory mały rósł sobie cicho i spokojnie, napawając się zdrową atmosferą życia rodzinnego, nasyconą prostotą i żywą religijnością.

Zarówno ojciec jak i matka dokładali wszelkich starań by wpoić dzieciom żywą wiarę w Boga i religijność. Każdego wieczoru cała rodzina gromadziła się by odmawiać Różaniec. Modlitwa różańcowa zajmował honorowe miejsce w ich domu i wszystko można było zaniedbać, ale nigdy Różańca.

Mały Franciszek, ze swojej strony, bardzo szybko zaczął przejawiać nieprzeciętną wrażliwość religijną, co miało dla matki szczególne znaczenie. Kiedy Franciszek miał mniej więcej pięć lat, a udało mu się zrozumieć usłyszane przekleństwo, chował się za drzwiami i samotnie chlipał. Jego niewinna duszyczka czuła się zraniona obrazą Boga!

Innym razem, gdy był już dość duży, przechodząc w niedziele przed chatką szewca, gdzie często zatrzymywał się, by zamienić kilka słów, spostrzegł jego córkę przyszywającą wstążeczkę do spódnicy i złajał ją. Dziewczyna jednak rozdrażniona z powodu zarzutu nie przestawała szyć. Franciszek oddalił się więc, lecz po chwili powrócił niosąc nożyczki w ręce, porwał wstążkę i pociął ją w drobne kawałki. Dziewczyna mocno na niego nakrzyczała, co Franciszek przyjął z pełnym spokojem.

Od tej pory Franciszek zawsze wykazywał absolutną bezkompromisowość jeśli chodzi o zło, co będzie charakteryzowało jego posługę kapłańskiego apostolatu w konfesjonale realizowaną przez około pięćdziesiąt lat. Bóg będzie dla niego zawsze ponad wszystkim.

„Chcę iść do kościoła”

Inne, bardziej tajemnicze zdarzenia zostawią ślad na duszy tego chłopca już w wieku pięciu lat. Franciszek nie tylko był niezwykle wrażliwy na sprawy Pana Boga, ale również zaczął mieć widzenia istot bezcielesnych, czasami niebieskich, czasami zaś piekielnych.

Dzieciak nie był jednak w stanie świadomie rozeznać tych nadzwyczajności, pogrążony w ekstazach, zachwytach czy widzeniach szatańskich. Nie mówił o tym nikomu, a wszystko to brał za zwyczajne sprawy w życiu każdego człowieka. Daleki był od uważania się za uprzywilejowanego.

Jednakże dostrzegał jasno, że życie toczy się pomiędzy dwoma zupełnie przeciwnymi światami: rzeczywistością Boga i rzeczy niebieskich i rzeczywistością szatana i spraw grzesznych.

On zaś całkowicie zagłębił się w Bogu i związał w sposób wyjątkowy z Kościołem, który mówił mu o Bogu, dawał Boga i łączył z Bogiem.

Siostra Gracja opowiada, że pewnego wieczoru Franciszek, słysząc bicie dzwonów, podszedł śpiesznie do babci i powiedział jej, że chce natychmiast pójść do kościoła.

Odpowiedziano mu jednak, że nie może pójść, ponieważ nie zjadł jeszcze kolacji.

– Ależ wcale nie obchodzi mnie kolacja – odparł Franciszek – ja chcę iść z babcią do kościoła. Franciszek chodził systematycznie i z oddaniem do kościoła, nie opuszczając żadnego nabożeństwa odprawianego w pobliskiej parafii.

Każdej niedzieli, po południu, uczestniczył w lekcjach katechizmu, uczył się nabożnych pieśni, wsłuchiwał się uważnie w duchowe nauczania proboszcza.

W wieku dziesięciu lat przystąpił do Pierwszej Komunii świętej, a dwa lata później otrzymał sakrament bierzmowania. Szkoda, że nie zachowały się żadne szczególne pamiątki z tych dwóch wyjątkowych dni łaski.

Franciszek szybko nauczył się również służyć do Mszy świętej, co czynił zawsze z tak wielką pobożnością, iż przyciągał uwagę niewiast, które widywały go zawsze skupionego i ślicznego niczym aniołek, ze złożonymi rączkami, klęczącego u stopni ołtarza.

To wewnętrzne skupienie, o ile nie obcowało go od kolegów, to jednak sprawiało, że był zawsze powściągliwy i układny w kontaktach z nimi i we wspólnych zabawach. Chłopcy grywali sobie w kręgle, bawili się procą. Najwięcej bawiono się na placyku nieopodal kościółka.

Franciszek „nigdy nie był nadpobudliwy”, przeciwnie, najczęściej ograniczał się do obserwowania bawiących się kolegów, bądź bawił się sam, jak twierdzi mama. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: ponieważ niekiedy koledzy używali grubiańskich słów, co bardzo go raniło. On zaś lubił godność, także w zabawie.

Cud na jego oczach

Jednym z najbardziej lubianych przez mieszkańców Pietrelciny świętych był święty Pelegryn. Podobnie jak święty Mikołaj z Bari i święci Kosma i Damian z Benewentu, tak też święty Pelegryn przyciągał wielu czcicieli do swojego sanktuarium w Altavilla Irpina.

Jednego roku ojciec Grazio zaprowadził Franciszka do sanktuarium świętego Pelegryna. Kościół był zupełnie zatłoczony przez wiernych przybyłych z wielu krajów. Franciszek usadowił się w pierwszym rzędzie, by się modlić, kiedy nagle uderzył go widok pewnej ubogiej kobiety trzymającej w ramionach kalekiego chłopca.

Biedna matka wbiła oczy w figurę Świętego i zaklinała go wśród westchnień i modłów:

– Uzdrów mojego synka, uzdrów mojego synka, drogi święty Pelegrynie…

Franciszek szybko zdał sobie sprawę z nieszczęścia dziecka i bólu matki. Poruszony, łączył serdecznie swoją modlitwę z modlitwą nieszczęsnej matki. Tak minęło trochę czasu, dopóki Franciszek nie usłyszał nawoływań ojca:

– Franciszku, musimy już iść, wracamy do domu, chodź!

Franciszek odparł szybko, impulsywnie:

– Jeszcze chwileczkę, tato; zaczekaj jeszcze chwileczkę.

Kto wie, może Franciszek miał nadzieję na cud uzdrowienia kalekiego dziecka; może, albo bez „może”, chciał zobaczyć jak sprawa się zakończy.

Kobieta tymczasem dalej powtarzała, z coraz większą gorliwością, usilne błagania o uzdrowienie dziecka.

Lecz w pewnym momencie, widząc, że nic nie uzyskała, jak zrozpaczona, wzięła swoje biedne dziecko i wepchnęła na ołtarz Świętego, krzycząc:

– Jeśli nie chcesz go uzdrowić, zabierz go sobie, ja go nie chce.

Zaledwie dziecko upadło na ołtarz stanęło prościutko na równe nogi i zawołało:

– Mamo! Mamo!

To był cud. Matka zaraz porwała chłopca i przycisnęła kurczowo do piersi. W środku tymczasem zrobił się nieopisany zgiełk. Wiadomość o cudzie rozeszła się w mig również poza sanktuarium, a tłum zaczął przeciskać się do kościoła.

Proboszcz powiadomiony o cudownym zdarzeniu, kazał bić w dzwony, jak to było w zwyczaju za każdym razem, kiedy uproszono łaskę za pośrednictwem Świętego.

Franciszek, tymczasem wzruszony bardziej niż kiedykolwiek i oszołomiony tym, co się wydarzyło, był jak skamieniały.

Gwałtowny okrzyk ojca wyrwał go z osłupienia i zmusił do poruszenia się.

– Franciszku, wychodzimy, wychodzimy, szybko…

Lecz było już za późno. Ścisk zmusił ich do pozostania na miejscu i oczekiwania, aż zgromadzony tłum wiernych rozejdzie się opuszczając sanktuarium.

Kiedy wyszli na zewnątrz Franciszek dostał nauczkę od ojca. Jednak cudu, który wydarzył się na jego oczach, nigdy nie zapomniał. Utwierdził go głęboko w przekonaniu o potędze modlitwy i o wstawiennictwie świętych.

Zaczytany pastuszek

W domu rodziny Forgione, podobnie jak w prawie każdym innym domu regionu, zaledwie chłopiec osiągnął wiek, kiedy był w stanie nieco pomóc, otrzymywał wówczas szczególne zajęcie: przyczynić się do utrzymania rodziny.

Tak też było z Franciszkiem. Kiedy był już w stanie zaprowadzić trzy owieczki i kózkę na pastwisko, otrzymał miano rodzinnego pastuszka.

I tak każdego ranka widywano tego uroczego pastuszka, z jego maleńką trzódką, zmierzającego w kierunku Piana Romana. Najczęściej chodził sam, innym razem dołączał do niego inny pastuszek, szczególnie jego kuzyn Mercurio, który wiódł na pastwisko około siedmiu, ośmiu owieczek.

Chłopcy bawili się razem okazując dwa tak różne temperamenty. Mercurio był dowcipny, zawsze skory do żartów, psot, ale i niestety do drobnych potyczek. Chłopcy, jak wiadomo, lubią wypróbowywać się w ostrych bójkach, nawet jeśli są one zupełnie nieszkodliwe.

Franciszek nie lubował się w tych walecznych rozrywkach, a jeśli nawet czasami dawał się sprowokować, gorzko tego później żałował.

Raz jeden zdarzyło mu się mieć przewagę nad kompanem i trzymać go przygwożdżonego do ziemi, ale w momencie gdy koledze wyrwało się nieprzyzwoite, obelżywe słowo Franciszek natychmiast wypuścił go i uciekł daleko, zasmucony.

Za to ulubioną zabawą Franciszka było organizowanie procesji. Robił to z wielką starannością, pasją i zaangażowaniem, a trwały bardzo długo. Kuzyn Mercurio już jako starzec powtarzał:

– Urządzaliśmy z nim zawsze procesje, zawsze procesje.

Franciszek nie tylko był pastuszkiem, ale również uczniem. Dokładał starań, by nauczyć się choćby czytania. A to już było niemało, zważywszy, że większa część starszych osób tego regionu była niepiśmienna.

W dzielnicy Castello była mała szkółka, gdzie w formie bardzo elementarnej uczono chłopców czytania, a tych zdolniejszych również pisania.

Nauczyciel zajmował się plantacją konopi, dlatego też nazywano go „pettanacanne”. Za swoje nauczanie zadowalał się połówką lira na miesiąc. Każdego wieczoru gromadził małych pastuszków i dzieci rolników z okolic, aby nauczać je stosując praktyczne metody, nie mniej skuteczne niż te tak zwane nowoczesne metody naukowe.

Z całej grupki chłopców Franciszek był najpilniejszy i najbardziej staranny. Zabierał ze sobą na pastwisko książki, by się uczyć. W południe jadał śniadanie, i w odróżnieniu od innych, robił to z namaszczeniem, po pańsku: trzymał chleb w czyściutkiej serwetce, którą rozkładał na kolanach przed jedzeniem, a jeśli jakaś mała kruszyna spadła, zbierał ją, by się nie zmarnowała i całował zanim włożył do ust.

Zaraz po posiłku zabierał się do nauki. Ale często koledzy, którzy nie mieli najmniejszej na to ochoty, dokuczali mu tysiącami poszturchiwań. Popychali go, rzucali mu ziemię lub trawę na książki, zdzierali kapelusik, namawiali do zabawy.

Franciszek nie reagował. Znosił wszystko w milczeniu. Pomimo tego, usiłował jednak uczyć się najlepiej jak tylko mógł. A ta jego gorliwość sprawiała, że ciągle robił postępy.

Uratowany przez smażone papryki

Tyfus plamisty, jak wiadomo, jest straszną i niebezpieczną chorobą, z której w tych czasach nie wychodziło się żywym, chyba że cudem.

Franciszek został dotknięty tą chorobą i już się wydawało, że musi umrzeć, kiedy nieoczekiwanie został uratowany w sposób absolutnie niezwykły. Miał wysoką gorączką, był bardziej na tamtym świecie niż na tym, zdaniem lekarza pozostawało mu jeszcze tylko kilka godzin życia. Chłopiec usłyszał te słowa, gdy doktor wypowiadał je do matki, milczącej i niezwykle przygnębionej, która słysząc to wybuchła płaczem.

Było to w czasie żniw. W Piana Romana rolnicy pracowali w polu. Mimo przenikającego bólu, mama Giuseppa musiała pomyśleć o posiłku dla robotników, więc przygotowała obfite danie ze smażonych papryk, tak ostrych, że na długo po zjedzeniu odczuwało się pieczenie w ustach. Robotnicy zjedli tylko po jednej porcji. Nie skonsumowano więcej niż połowę, a resztę mama Giuseppa położyła na ławie.

Od tego narobiło się ostrego i intensywnego zapachu, co wzbudziło u dziecka, które już całkiem wydawało się martwe, apetyt, tym bardziej, że Franciszek był łasuchem na smażone papryki. Zaledwie spostrzegł, że jest sam w pokoju, zszedł z łóżka, przepełzał na czworaka, gdyż nie mógł się utrzymać na nogach, dotarł do skrzyni-ławy, otworzył ją i zjadł wszystkie pieczone papryki. Po powrocie do łóżka odczuł nagle palące pragnienie. Zawołał brata Michała i poprosił go o coś do picia.

Brat wziął butelkę mleka i chciał podać mu łyżeczkę, jak zwykle to czynił. Ale Franciszek porwał ją i wypił z taką łapczywością, że aż wprowadził brata w osłupienie.

Kiedy później nadeszła mama, rozglądając się za paprykami, natknęła się na pusty talerz i nie mogła zrozumieć co zaszło. Nie przyszło jej na myśl podejrzenie, że mogłoby stać się tak za sprawą Franciszka.

Spytała czy nie wchodził pies albo ktoś obcy, ale Franciszek z bratem zapewniali, że nie było nikogo. Sekret zaginionych papryk pozostał nienaruszony i nierozwiązany…

Tymczasem na rezultat tego obżarstwa, sprzecznego z jakąkolwiek normą, nie trzeba było długo czekać. Bowiem konsekwencje mogły być śmiertelne, a zamiast tego przyniosły radykalną poprawę, uwolniły Franciszka od tyfusu i przywróciły mu zdrowie.

Odzyskawszy zdrowie, Franciszek sam wyjawił bliskim sekret zaginionych papryk, a później, już jako zakonnik z upodobaniem i niezrównanym wdziękiem opowiadał o tym dramatycznym wydarzeniu i zabawnym jego zakończeniu.

cdn.

Ks. Stefano Maria Manelli

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Stefano Marii Manelliego Św. Ojciec Pio z Pietrelciny.