Rozdział piąty. Wielkie przedsięwzięcie

„Kościół, warsztaty, coraz więcej chłopców, wielu duchownych” – mówił kiedyś don Bosko, a jego znajomi twierdzili, że postradał zmysły. Oto powstał kościół, warsztaty, byli chłopcy, a na dodatek Jan nie stracił innych rzeczy z pola widzenia. Koniecznie potrzebował księży do pomocy w tym wielkim dziele, najlepiej księży, którzy wyrośli pod jego okiem. Niewielka grupa starszych chłopców, których uczył i trenował z myślą o przyszłym powołaniu, zawiodła jego oczekiwania. Z drugą grupą było podobnie. Wreszcie zwrócił się do młodych księży z Turynu, którzy zawsze chętnie służyli pomocą. Marzył o stworzeniu wraz z nimi zalążka nowej społeczności. Ale okazało się, że wyrzeczenia potrzebne w tej pracy były dla nich zbyt surowe. Don Bosko wrócił więc do pierwotnego zamysłu. Wybrał czterech spośród starszych chłopców.

– Chcecie być moimi pomocnikami w oratorium? – zapytał ich.

– Jak możemy ci pomóc?

– Na wiele sposobów. Zadbam o waszą edukację, a pewnego dnia może zostaniecie księżmi. Kto wie? Podoba wam się ten pomysł?

Pomysł im się spodobał. Ochoczo zabrali się za pracę, i to tak solidnie, że wiosną 1851 roku, z aprobatą arcybiskupa Franzoniego, który przebywał na wygnaniu, wysłał jednego z alumnów na studia uniwersyteckie. Niestety, dwóm nie udało się wytrwać, a pozostali dwaj wstąpili do seminarium diecezjalnego. Don Bosko znów się nie udało, ale nie był człowiekiem, którego łatwo zniechęcić. Kiedyś, przechodząc przez rynek w Turynie, spotkał dziesięcioletniego chłopca, Michała Ruę. Chłopczyk właśnie szedł do szkoły. Znał don Bosko i poprosił o medalik. W odpowiedzi don Bosko wyciągnął ku niemu otwartą prawą dłoń, a lewą udał, że przecina ją na pół.

– Proszę bardzo, Michale – powiedział.

„Co to znaczyło?” – pytał się chłopczyk w myśli. Wiele lat później, kiedy – już jako młodzieniec – przyjął święcenia diakonackie, don Bosko wyjaśnił:

– Michale, staniesz się moją drugą połową.

Do Ruy wkrótce dołączyli inni: Cagliero, który później został biskupem i kardynałem, Francesia, Turchi, Bonetti. Wszyscy wychowali się w oratorium albo pochodzili z biednych wiejskich rodzin. Piątego czerwca 1852 roku, po nocnych modlitwach, don Bosko wezwał młodych uczniów do swojej izby i przedstawił im plan. Mieli być jego opoką, jego aides-de-camp, mieli zawsze wspierać go w pracy. Dwa lata później, w styczniu 1854 roku, podczas nowenny do św. Franciszka Salezego, ta niewielka grupa zyskała nową nazwę. Stali się salezjanami. Związała ich obietnica, która później miała przerodzić się w przysięgę. Święty Franciszek, niezmordowany uzdrowiciel dusz, apostoł radości, wzór uprzejmości i cierpliwego miłosierdzia, nieustraszony obrońca wiary, zawsze był bohaterem Jana Bosko. Jemu więc poświęcił tę nową rodzinę. Zaczęła się praca nowicjuszy, jeszcze nie publiczna, ale intensywna, a następnego roku don Rua – jako pierwszy z nowego rodu – złożył religijne śluby przed krucyfiksem w izbie don Bosko. Tak powstało Towarzystwo Salezjańskie.

Musieli być ostrożni. Rząd był nastawiony wrogo do Kościoła i robił co w jego mocy, żeby zdyskredytować księży, zakony i wszelkie objawy wiary katolickiej, więc dopiero w 1857 roku statut i reguły nowego towarzystwa przedstawiono Stolicy Apostolskiej do zatwierdzenia.

Mniej więcej w tym samym czasie minister Rattazzi, który nadal przyjaźnił się z don Bosko, wyraził nadzieję, że ten dożyje późnej starości.

– Nikt z nas jednak nie jest wieczny – dodał. – Co stanie się z twoim dziełem, kiedy ciebie zabraknie? Myślałeś o tym?

Don Bosko milczał.

– Powinieneś związać ze sobą więcej młodych mężczyzn, więcej księży, którzy tak chętnie pomagają ci w Valdocco, i stworzyć jakąś organizację, kontynuującą przedsięwzięcie.

Don Bosko się uśmiechnął.

– Ekscelencjo – powiedział. – Ty, ekscelencjo? Radzisz mi, żebym założył organizację? Przecież prawo…

– Ech, prawo – przerwał minister. – Znam je od podszewki. Prawa są skierowane przeciwko starym zakonom. Stwórz towarzystwo, które będzie po prostu zrzeszeniem wolnych obywateli, i wszystko będzie w porządku. W końcu to, co robisz, służy całemu społeczeństwu.

– Przemyślę to – odparł don Bosko.

W lutym 1858 roku pojechał z don Ruą do Rzymu. Papieża Piusa IX bardzo interesowała jego działalność.

– Ale co się stanie, kiedy umrzesz? – powtórzył pytanie Rattazziego.

– Właśnie dlatego przyjechałem do Rzymu, żeby o tym porozmawiać z waszą świątobliwością.

Dwanaście dni później, podczas kolejnej audiencji, don Bosko przekazał na ręce papieża manuskrypt, zawierający statut i reguły towarzystwa. Poczynił pierwsze kroki, a po powrocie do Turynu zorganizował pierwszy konwent Stowarzyszenia Salezjańskiego. W 1862 roku pierwsi dwadzieścia czterej uczniowie don Bosko przysięgli wierność towarzystwu. Byli między nimi don Michał Rua, który po śmierci don Bosko został głową zakonu, don Cagliero, później wyniesiony do godności kardynalskiej, don Albera, który miał zostać trzecim Księdzem Generałem, i inni, którzy w przyszłości piastowali ważne urzędy.

– Synowie – powiedział do nich don Bosko. – Żyjemy w trudnych czasach, kiedy założenie nowego zakonu poczytywane jest za szaleństwo. Ale Bóg błogosławi naszej pracy i będzie jej nadal błogosławił. Już sam fakt, że udało nam się przetrwać wiele przeciwności losu, budzi nadzieję. Szukamy chwały Pana i zbawienia dusz. Kto wie, czy Pan nie wykorzysta naszego stowarzyszenia, żeby dokonać wielkich rzeczy?

Jego słowa, jak wiele razy przedtem, okazały się prorocze.

Syn, w którym don Bosko pokładał największe nadzieje, pomagał im z Nieba. Młodziutki Dominik Savio był raczej nietypowym chłopcem, którego pociągało wszystko, co dobre i piękne. Don Bosko poznał go podczas epidemii cholery w Castelnuovo. Dominik zgłosił się do oratorium i został tam aż do śmierci, która zabrała go trzy lata później. Dominik od razu zaproponował, że może uczyć młodszych chłopców katechizmu i doktryn religijnych. Jego głównymi cechami były poświęcenie i bezinteresowność. Niektórzy starsi chłopcy łączyli się w grupy, żeby łatwiej wpłynąć na bardziej niesubordynowanych kolegów. W tej lidze Dominik nie miał sobie równych.

Pojawiał się między chłopcami jak orzeźwiający wiatr: rozjaśniały się ponure twarze i pojawiały się uśmiechy. Był bohaterem wszystkich urwisów w szkole, którzy zawsze starali się być blisko niego. Miał w sobie coś z pogody ducha don Bosko. Wytrwale szukał i przyjaźnił się z najbardziej nieokrzesanymi, niedouczonymi chłopcami, z najmniej lubianymi, a przede wszystkim z tymi, którzy nie dopełniali swoich religijnych obowiązków. Po wspólnym spacerze albo zabawie często mówił:

– Idę jutro do spowiedzi. Pójdziesz ze mną?

Zawsze udało mu się przyprowadzić pięciu lub sześciu kolegów.

– Dominik podczas zabawy łowi więcej ryb niż wielu księży podczas kazań – mawiał don Bosko. Chłopiec miał wielki talent do modlitwy i dziwny, nadprzyrodzony dar jasnowidzenia.

– Proszę pójść ze mną – powiedział pewnego dnia do don Bosko. – Jest ksiądz pilnie potrzebny. Szybko.

Don Bosko zdążył już poznać dziwną intuicję chłopca, więc bez wahania poszedł z nim do kamienicy w ubogiej dzielnicy.

– Potrzebują tam księdza – powiedział Dominik, wskazując okno na trzecim piętrze. Don Bosko wszedł po schodach. Drzwi otworzyła kobieta.

– Szybko – powiedziała. – Jeszcze nie jest za późno. Mój mąż umiera. Jest protestantem, ale chce wrócić do Kościoła.

Don Bosko zdążył wysłuchać spowiedzi mężczyzny i udzielić mu sakramentów.

– Chciałbym kiedyś ujrzeć Ojca Świętego – zdradził kiedyś Dominik don Bosko.

– Co byś mu powiedział?

– Och, wiem, że modli się za Anglię, więc powiedziałbym mu coś, co sprawiłoby mu radość. Kilka dni temu, kiedy modliłem się po przyjęciu Komunii świętej, zdawało mi się, że ujrzałem dziwny kraj. Unosiło się nad nim wielkie światło, oświetlające tłum ludzi, którzy zgubili drogę w ciemności. Światło pochodziło z dłoni Boga Ojca, a kiedy padło na ludzi, ciemność się rozstąpiła i nastał dzień. Nagle ktoś, stojący przy mnie, powiedział: „Tym światłem jest katolicka wiara, która rozjaśni Anglię”.

Pewnego dnia ktoś zauważył, że Dominik wygląda na chorego. Lekarz zalecił mu odpoczynek w rodzinnym mieście. Przyjechał po niego ojciec, ale Dominik nie chciał jechać.

– Chcę zostać do końca moich dni w oratorium – wyznał.

– Daleko jeszcze do końca twoich dni – powiedzieli. – Pojedziesz do domu i wrócisz silny i zdrowy.

– Nie – odparł Dominik. – Nie wrócę.

Po tygodniu lub dwóch lekarz pogratulował mu, że szybko wraca do zdrowia, ale chłopiec i tak poprosił o ostatnie namaszczenie. Spełniono jego prośbę, żeby mu sprawić przyjemność. Chłopiec promieniał szczęściem.

– Weź moją książeczkę do nabożeństwa, ojcze – poprosił. – I przeczytaj modlitwę za umierających.

Kiedy jego ojciec dotarł do słów: „Przyjmij mnie na swoje łono, żebym mógł wiecznie śpiewać na chwałę Twoją”, Dominik rzekł:

– Tak, właśnie za tym tęsknię. Chcę wiecznie śpiewać na Jego chwałę. – Skrzyżował ręce na piersiach i uśmiechając się z miłością do ojca, oddał duszę Bogu. Duch jego krótkiego życia nadal jest inspiracją dla rodziny salezjańskiej. 12 czerwca 1954 roku papież Pius XII uznał Dominika Savio za świętego.

Waldensi, którzy mieli dość stabilną pozycję w Turynie, rozpoczęli antykatolicką kampanię propagandową, na co don Bosko, używając swojej małej drukarni, stanął w obronie Kościoła. Logika i zapał, wyzierające z jego gazetek i ulotek, tak bardzo dopiekły adwersarzom, że ci szybko sprzysięgli się przeciwko niemu. Pewnego wieczoru, kiedy jak zwykle udzielał lekcji katechizmu swoim chłopcom, ktoś strzelił do niego przez okno. Na szczęście pocisk przeleciał między jego tułowiem a ramieniem. Chłopcy byli przerażeni.

– Uspokójcie się – powiedział don Bosko. – Kontynuujmy lekcję. To był beznadziejny strzał. Najgorsze, że mam teraz dziurę w swej najlepszej sutannie.

Innym razem posłano po niego, żeby odwiedził umierającego człowieka. Wezwał dwóch najsilniejszych chłopców, by z nim poszli.

– Oni nie muszą iść z nami – zaprotestował goniec. – My księdza odprowadzimy.

– Chcę, żeby chłopcy pooddychali trochę świeżym powietrzem – odparł don Bosko i wyszli na ulicę.

W piwnicy domu jacyś bardzo podejrzani mężczyźni popijali wino.

– Poczekajcie tutaj przez chwilę, a ja pójdę przygotować chorego – powiedział jeden z posłańców.

– Spróbuje ksiądz orzechów? – zapytał jeden z pijących.

– Nie, dziękuję – odparł don Bosko.

– A może trochę wina?

– Nie, dziękuję.

– No, niech ksiądz podejdzie, chociaż po to, żeby nam sprawić radość – powiedział tamten i napełnił kielich z pojedynczej butelki, stojącej na półce.

– Nie, dziękuję.

– Co? Obrażasz nas! – zawołał drugi zbir złowieszczo. – Jeśli nie wypijesz po dobroci, to cię zmusimy.

– Może jeden z moich młodych towarzyszy zechce się napić – zasugerował don Bosko. Otworzył drzwi i gestem zaprosił chłopców.

– Nie, nie – powiedział zbir i szybko schował kielich za siebie. – To wino jest przeznaczone tylko dla księdza, a nie dla tych chłopaków.

Sprawa wyglądała coraz bardziej podejrzanie. Don Bosko wstał i zażądał, żeby natychmiast zaprowadzili go do chorego. Weszli na górę i zobaczyli, że pod grubymi pierzynami leży jeden z opryszków, którzy po niego przyszli. Na widok księdza wybuchł szyderczym śmiechem.

– Pójdę do spowiedzi kiedy indziej! – zawołał spod pościeli.

Incydent powtórzył się latem 1855 roku. Poproszono don Bosko, żeby udzielił ostatnich sakramentów umierającej kobiecie. Była ciemna noc, więc, pamiętając poprzednie zdarzenie, ksiądz zabrał ze sobą czterech chłopców, z których dwaj byli wyjątkowo wysocy i silni. Dom stał w odosobnionej części miasta. Dwaj chłopcy czekali na dole, a dwaj weszli na górę i stanęli przed drzwiami izby, w której miała leżeć chora kobieta. Don Bosko wszedł do środka, ale spotkał tylko czterech mężczyzn, którzy udawali gościnność. Byli uzbrojeni w solidne kije. Podszedł do łóżka, na którym leżała chora. Jak na umierającą, miała mocno zaróżowione policzki. Don Bosko poprosił mężczyzn, żeby się odsunęli, i zapytał kobietę czy jest gotowa na spowiedź.

– Nie ruszę się stąd, dopóki ta bestia, mój przyrodni brat, mnie nie przeprosi! – krzyknęła i zaczęła obrzucać wszystkich wulgarnymi wyzwiskami.

– Trzymaj język za zębami, suko! – zawołał jeden z mężczyzn i zgasił jedyną świecę. W tej samej chwili na don Bosko spadł cios, który roztrzaskałby mu czaszkę, gdyby ten się nie usunął. Chwycił krzesło i zasłaniając nim głowę, żeby powstrzymać grad uderzeń, skierował się do drzwi. Potem rzucił krzesłem w napastników, dołączył do chłopców i po chwili razem wybiegli bezpiecznie na ulicę.

Wybaczał napastnikom ataki na siebie, ale sprawy miały się inaczej, kiedy ktoś próbował przekabacić jego młodych podopiecznych, którzy często byli jeszcze za słabi, żeby stawić opór namowom popartym prezentami. Pewnego razu dotarły do niego pogłoski, że jeden z jego chłopców, który dołączył do waldensów, umiera i chce wrócić na łono Kościoła. Chłopiec błagał matkę, by sprowadziła księdza, ale waldensi nie pozwolili na wizytę i stali na straży w dzień i w nocy. Don Bosko natychmiast się do niego wybrał, biorąc ze sobą dwóch najbardziej krzepkich uczniów. Przed drzwiami zatrzymał go jeden ze strażników.

– Czego tu szukasz?

– Chcę się zobaczyć z pacjentem.

– To niemożliwe. Takie mamy polecenie lekarza. Emocje mogą mu zaszkodzić.

– Przepuśćcie mnie. Nie mam czasu do stracenia. Zamienię dwa słowa z jego matką i odejdę. O, właśnie idzie! Witaj, dobra kobieto! Jak się czuje twój syn? – don Bosko postąpił krok w stronę pokoju chorego.

– Nie słyszałeś? – krzyknął strażnik. – Odejdź! Nie wolno tam wchodzić!

Don Bosko nie odpowiedział, tylko odepchnął go na bok i otworzył drzwi.

– Och, don Bosko! Don Bosko! – zawołał radośnie chłopiec. – Proszę, wejdź!

– Ostatni raz powtarzam, żeby ksiądz odszedł! – zaprotestował strażnik. – Ten chłopiec należy do nas.

– Przez ponad dziesięć lat należał do mnie – odparł don Bosko. – Niech sam zdecyduje. Piotrze? – powiedział, odwracając się do chłopca. – Czego chcesz?

– Urodziłem się katolikiem – rzekł Piotr. – I z całego serca żałuję tego, co zrobiłem.

Nic więcej nie trzeba było mówić. Don Bosko usiadł przy łóżku, żeby pocieszyć chłopca i zwrócić mu spokój duszy. Dwadzieścia cztery godziny później Piotr już nie żył.

Don Bosko mocno wierzył w potęgę słowa drukowanego, więc nie zadowolił się gazetkami i ulotkami. Napisał historię Włoch, przeznaczoną dla szkół, a także podręcznik matematyki. Potem zabrał się za książeczkę do nabożeństwa i podręcznik religii. Popyt na nie był tak wielki, że don Bosko ledwie nadążał z drukowaniem kolejnych egzemplarzy. „Czytanki religijne” – wydawane co miesiąc – służyło jako antidotum na antykościelne pamflety, krążące po całym kraju, i było bardzo popularnym pismem. Praca w oratorium pochłaniała większość dnia don Bosko, ale nocami znajdował czas, żeby dużo pisać.

Stowarzyszenie wciąż się rozrastało, więc don Bosko drugi raz wybrał się do Rzymu, żeby tam prosić o ostateczne uznanie przez Stolicę Apostolską. Nowy arcybiskup Turynu, który żywił nadzieję, że organizacja don Bosko stanie się „wylęgarnią” księży dla diecezji, nie był jednak zadowolony, widząc, że jest ona raczej zalążkiem stowarzyszenia religijnego. Wydał więc polecenie, że oratorium don Bosko nie może korzystać z pomocy księży związanych z archidiecezją, a święcenia powinni otrzymywać tylko ci chłopcy, którzy przeszli szkolenie w diecezjalnym seminarium.

– Wasza Wielebność, arcybiskupie – zaprotestował don Bosko. – To doprowadzi moje dzieło do ruiny. Zabraknie mi rąk do pomocy.

– Nic na to nie poradzę, mój drogi Bosko. Chodzi mi przede wszystkim o dobro moich młodych księży.

– Niech Rzym rozstrzygnie tę kwestię – zaproponował don Bosko.

– Nie trzeba – odparł arcybiskup. – Przecież to tylko różnica zdań, którą możemy załagodzić.

Drobna różnica zdań! Spór ciągnął się latami i w każdej chwili groził zniszczeniem dzieła don Bosko. Do Rzymu również docierały pogłoski, które wprowadzały stan napięcia. Za mało wierzących, zbyt proste zasady i ubóstwo organizacji nie robiły tam dobrego wrażenia. Don Bosko otrzymał list od arcybiskupa Svegliato, sekretarza Kongregacji Zakonników, i postanowił natychmiast udać się do Rzymu. Przyjaciele mu to odradzali.

– To niewłaściwa chwila – mówili. – W Rzymie krążą nieprzychylne i niesprawiedliwe plotki, które nie pozostają bez echa. Poczekaj, aż skończy się Sobór Watykański.

W Rzymie don Bosko szybko przekonał się, że ma wielu przeciwników, a popiera go zaledwie garstka duchownych. Jedyną bronią, jaka mu została, była modlitwa.

Kardynał Berardi, jeden z jego najzacieklejszych przeciwników, miał małego siostrzeńca, który umierał na tyfus. Chłopczyk był jedynym synem w rodzinie, spadkobiercą znacznej fortuny. Poproszono don Bosko, by odwiedził małego, a ten bez wahania się zgodził.

– Zdobądź dla niego lekarstwo – błagali rodzice dziecka.

– Zaufajcie Matce Bożej Wspomożycielce Wiernych – odpowiedział. – Odprawmy nowennę dla Jej chwały.

Zaczął od razu, pobłogosławił dziecko i wyszedł z domu. Ku zdziwieniu wszystkich gorączka minęła, a trzy dni później, kiedy don Bosko odwiedził chłopca, ten siedział na łóżku, śmiał się, rozmawiał i szybko wracał do zdrowia. Jego ojciec, matka i wuj niezmiernie się cieszyli.

– Co mogę dla ciebie zrobić, mój drogi Bosko? – zapytał kardynał.

– Tylko jedno – usłyszał w odpowiedzi. – Proszę, użyj swoich wpływów u Ojca Świętego, żeby zatwierdzono moją małą kongregację.

– Tak zrobię – odparł kardynał i dotrzymał słowa.

To było jedno drobne zwycięstwo, ale nie koniec problemów. „Gdyby tylko udało mi się dotrzeć do Sekretarza Stanu” – pomyślał don Bosko i wybrał się do jego domu. Kardynał Antonelli, który strasznie cierpiał na podagrę, przyjął go z otwartymi rękami.

– Chętnie zrobiłbym dla ciebie wszystko co w mojej mocy – powiedział. – Ale sam widzisz, w jakim jestem stanie.

– Proszę chociaż spróbować – rzekł don Bosko. – Wiem, że wkrótce ksiądz wydobrzeje.

– Czego sobie życzysz?

– Proszę wstawić się za nami u Ojca Świętego.

– Z radością, don Bosko, ale nie mogę postąpić nawet kroku.

– Wystarczy zaufać Matce Bożej Wspomożycielce Wiernych, a niedługo ksiądz poczuje się lepiej. Proszę tylko nie zapomnieć o naszej biednej Kongregacji Salezjańskiej.

– Obiecuję, że nie zapomnę. Jak tylko będę mógł się stąd wyczołgać, złożę wizytę Ojcu Świętemu.

– Jutro?

– Jutro! Nie wiesz, o czym mówisz!

– Wiem. Niech ksiądz zaufa Najświętszej Pannie, a wszystko będzie dobrze.

Nazajutrz kardynał Antonelli poczuł się o wiele lepiej, mógł chodzić. Po południu ból minął, więc ksiądz pospieszył do papieża, żeby opowiedzieć mu co się stało i dotrzymać obietnicy. Po kilku dniach Pius IX posłał po don Bosko, żeby zaprosić go na długą rozmowę.

– Myślę, że wszystko pójdzie po dobrej myśli – stwierdził papież. – Trzeba tylko zdobyć poparcie arcybiskupa Svegliato. Jest twoim największym wrogiem. Jeśli będziesz go miał po swojej stronie, opozycja się załamie.

Parę godzin później don Bosko stał już w przedsionku mieszkania sekretarza Kongregacji Biskupów i Zakonników, gdzie dowiedział się, że jego gospodarz leży w łóżku, powalony nagłym atakiem grypy.

– Co za nieszczęście, ekscelencjo – powiedział. – Przyszedłem, żeby prosić o wstawiennictwo w bardzo pilnej sprawie. Chciałbym, żeby ekscelencja usunął przeszkody z drogi do zatwierdzenia mojego stowarzyszenia.

– Nie tak szybko, don Bosko – odpowiedział sekretarz. – Przecież widzisz, jak się czuję.

– Mimo to, ekscelencjo, bardzo potrzebuję waszej pomocy. Chciałbym, żebyście spotkali się z Ojcem Świętym, który zdaje się pozytywnie nastawiony do naszej organizacji.

– Ale jak mam to zrobić?

– Jak? Już wyjaśniam. Proszę oddać się pod opiekę Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych i obiecać Jej, że ekscelencja wstawi się za biedną małą Kongregacją Salezjańską. Wkrótce przyjdzie poprawa zdrowia.

– Mówisz z wielką pewnością siebie!

– Proszę spróbować, ekscelencjo, a sami się przekonacie. Zaufajcie Matce Bożej.

– Posłuchaj, don Bosko, jeśli jutro będę w stanie pójść do Ojca Świętego, to przysięgam, że poprę twoją sprawę.

Rano następnego dnia arcybiskup Svegliato przestał kaszleć. Wróciła mu normalna temperatura i czuł się świetnie jak niegdyś. Po audiencji u Ojca Świętego poszedł do don Bosko, żeby oznajmić mu, że gdy zostanie podjęta kwestia kongregacji, będzie mógł liczyć na jego wsparcie.

W dniu, w którym miał odbyć się sobór, chłopcy w Turynie zmieniali się przed ołtarzem, modląc się bez przerwy, a ich modlitwy zostały wysłuchane. Uchwalono dekret, który uznał kongregację i na dziesięć lat dał don Bosko prawo przedstawiania do zakonu – tylko dla służenia towarzystwu – kandydatów, którzy wstąpili do oratorium przed ukończeniem czternastu lat. Ostateczne zatwierdzenie reguły odłożono na później. Z dokumentem w kieszeni don Bosko ruszył do domu. Nie odniósł jeszcze ostatecznego zwycięstwa, ale na razie tyle mu wystarczyło. Mniej więcej dziesięć lat później wreszcie nadeszło długo oczekiwane zatwierdzenie reguły zakonu.

Don Bosko nigdy nie zapomniał wizji kościoła, którą przedstawiła mu Matka Boża we śnie. Kościół Świętego Franciszka Salezego, który zdawał się tak ogromny, kiedy go budowano, teraz okazał się za mały, by pomieścić tłumy, które go odwiedzały. Podczas porannej Mszy świętej niedzielnej, kiedy zbierali się wszyscy wierni, budynek pękał w szwach, bo w okolicy nie było innego kościoła. Pewnego wieczoru, zimą 1862 roku, kiedy don Bosko słuchał do późna spowiedzi, poszedł o jedenastej w nocy na kolację z jednym ze swoich pierwszych uczniów. Młody ksiądz był zaskoczony, że jego towarzysz – zwykle taki radosny – zdawał się zmęczony, przygnębiony i nieobecny myślami.

– Wysłuchałem tak wielu spowiedzi – powiedział wreszcie don Bosko – że w końcu nie wiedziałem już co mówię i robię. Przez cały czas nękała mnie jedna myśl: kiedy uda nam się zbudować większy kościół. Kościół pod wezwaniem Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych? Nasz jest już za mały. Wiem, że to ogromne przedsięwzięcie, a nie mamy ani grosza. Jeśli jednak Pan tego wymaga, to go dostanie.

– To piękny dzień – zwierzył się kilka dni później don Cagliero podczas święta Niepokalanego Poczęcia. – To właśnie w tym dniu zaczęliśmy wszelkie działania. Ale teraz Matka Boża pragnie, żebyśmy uczcili Ją jako Wspomożycielkę Wiernych. W tych trudnych czasach tym bardziej potrzebujemy Jej pomocy. Dla Niej właśnie chcę zbudować kościół. Jest też inny powód. Zgadniesz jaki?

– Żeby ten kościół stał się „matką” całej kongregacji – padła bystra odpowiedź.

– Tak, Matka Boża Wspomożycielka Wiernych będzie trwać jako założycielka i wieczna obrończyni naszego dzieła.

– Gdzie go zbudujesz? – zapytał don Anfossi.

– Tutaj, koło kościoła św. Franciszka Salezego – powiedział don Bosko, zataczając ręką szeroki łuk.

– Będzie aż taki duży?

– Tak. Ludzie będą schodzić się tutaj z bliska i z daleka, żeby oddać cześć Matce Bożej i błagać Ją o pomoc.

– A skąd weźmiesz pieniądze?

– Tym zajmie się Matka Boża. To Jej kościół.

Pierwsze kłopoty pojawiły się przy rozmowie z właścicielami gruntów, na których miał stanąć kościół. Rada miejska zgłosiła sprzeciw. Nie mieli nic przeciw budowie kościoła, ale nie podobała im się nazwa. Brzmiała tak, jakby wierni zwracali się do Matki Bożej o pomoc w walce z rządem. Chcąc uniknąć problemów, don Bosko nie upierał się przy nadaniu kościołowi jakiejkolwiek nazwy. Fundamenty położono wiosną 1863 roku. Zakup gruntu pochłonął wszystkie pieniądze, więc gdy wydobywano pierwszą piędź ziemi, kasa była całkiem pusta.

– Nie mam nawet pieniędzy na znaczki, żeby wysłać pocztę – biadolił kwestor.

– Musimy więc dać sobie radę inaczej – odparł don Bosko. – Czy kiedykolwiek widziałeś, żebym miał pełne kieszenie, gdy czegoś się podejmowałem? Musimy zostawić coś Opatrzności.

Opatrzność nie zawiodła. Ale w następnym roku kasa znów opustoszała.

– Daj mi coś, żebym mógł zapłacić robotnikom – powiedział kwestor.

– Weź wszystko, co mam – odparł don Bosko i wysypał wszystkie swoje pieniądze na dłoń mężczyzny. Uzbierało się wszystkiego osiem centisimów.

– Nie bój się – rzekł don Bosko. – Matka Boża da nam wszystko, czego potrzebujemy. Ja jestem tylko Jej bankierem. Wszystko będzie dobrze.

I rzeczywiście, było, chociaż nie bez częstych chwil niepewności. Przez pięć lat, kiedy powstawał kościół, niejednokrotnie wstrzymywano budowę. Don Bosko święcie wierzył, że Bóg pomaga tym, którzy sami sobie chcą pomóc, więc pracował niezmordowanie. Najpierw zorganizował ogromną loterię pod patronatem władz, potem wydrukował okólnik zaadresowany do wszystkich, którzy kochają Matkę Bożą, wysłał apel do książąt, handlarzy cegłami itd. Wreszcie, kiedy skończyły mu się wszystkie środki, udał się na pielgrzymkę po Włoszech, żeby zebrać fundusze – z dobrym skutkiem. Gdy wyczerpał ludzkie możliwości, została mu jeszcze moc modlitwy.

– W tym kościele nie ma ani jednego kamienia, którego nie zdobyliśmy dzięki łasce Matki Bożej – mawiał później.

Pewnego dnia, kiedy niemal odrzucono decyzję o zbudowaniu kopuły, don Bosko poszedł odwiedzić bogatego starego przyjaciela, który był ciężko chory.

– Jestem chory. Umieram.

– Nieprawda – odparł don Bosko. – Co mógłbyś zrobić, gdybyś wiedział, że Matka Boża Wspomożycielka Wiernych zwróci ci zdrowie i siły?

– Dawałbym ci przez sześć miesięcy pięćset lirów na twój kościół.

– Miej wiarę i odwagę – powiedział don Bosko. – Wrócę do domu i każę chłopcom się modlić.

Trzy dni później, kiedy don Bosko był zajęty pisaniem listów, drzwi do jego gabinetu nagle się otwarły. Stanął w nich niegdyś umierający, a teraz pełen wigoru i zdrowia mężczyzna. Koniecznie chciał przynieść pierwszą ratę pieniędzy osobiście.

Innym razem, w listopadzie 1866 roku, nadszedł dzień, w którym upływał termin zapłacenia rachunku na osiem tysięcy lirów, których don Bosko nie miał. Don Rua, kwestor małej kongregacji, wziął dwóch chłopców i poszedł zdobyć trochę grosza. Wykorzystawszy wszelkie sposoby, wrócili z dwoma tysiącami lirów i spojrzeli na siebie w rozpaczy. Don Bosko się uśmiechnął.

– Chodźcie na obiad. Potem udam się na spoczynek – powiedział.

O pierwszej wyszedł, w myślach modląc się o pomoc. Spacerował bez celu, aż dotarł w pobliże stacji kolejowej. Tam zatrzymał się, żeby zdecydować, w którą stronę się udać. Nagle zaczepił go lokaj w liberii.

– Proszę o wybaczenie, ojcze, ale czy mam przyjemność z don Bosko?

– Tak. Co mogę dla ciebie uczynić?

– Mój pan chciałby się z księdzem natychmiast spotkać.

– Gdzie mieszka?

– Tam. – Lokaj wskazał na duży, okazały budynek. – Jest bardzo bogaty. Może ojcu pomóc w budowie kościoła.

W przestronnym, pięknie urządzonym pokoju, na łóżku leżał starszy mężczyzna.

– Wielebny ojcze – powiedział – potrzebuję twoich modlitw. Myślę, że mnie uleczą.

– Od jak dawna jesteś chory?

– Od trzech lat. Bardzo mnie boli. Nie mogę się ruszyć, a lekarze nie dają mi wielkich nadziei. Gdybyś mógł coś dla mnie zrobić, złożyłbym datek na twój kościół.

– Wszystko w rękach Boga – odparł don Bosko. – Pilnie potrzebuję sześciu tysięcy lirów.

– Sześciu tysięcy lirów! Nie wiesz, o czym mówisz! Gdyby chodziło o tysiąc, to może byłbym w stanie coś zrobić.

– Za dużo? – zapytał don Bosko. – W takim razie zapomnijmy o całej sprawie. – Usiadł i zaczęli rozmawiać o bieżących wydarzeniach.

– Ojcze, to wszystko nieważne. Chciałem porozmawiać o lekarstwie dla mnie.

– O lekarstwie? Wspomniałem ci już o nim, ale nie chciałeś go przyjąć.

– Za sześć tysięcy lirów?

– Nie nalegam.

– Posłuchaj. Módl się, bym wyzdrowiał, a pod koniec roku zobaczę, co uda mi się dla ciebie zrobić.

– Pod koniec roku? Muszę mieć te pieniądze do wieczora.

– Do wieczora! To niemożliwe. Musiałbym pójść do banku.

– A dlaczego nie?

– Od trzech lat nie schodziłem z łóżka. To się nie uda.

– Dla Boga i Jego Najświętszej Matki nic nie jest niemożliwe – odrzekł don Bosko.

Wezwał wszystkich służących, kazał im przyłączyć się do modlitwy, a potem polecił, by przynieśli ubranie ich pana. Ubranie pana? Gdzie ono jest? Od trzech lat go nie nosił.

– Przynieście je – powtórzył don Bosko.

W tej chwili wszedł lekarz i stwierdził, że wszyscy postradali rozum. W międzyczasie przyniesiono ubranie, a chory nałożył je i zaczął z trudem chodzić po pokoju.

– Dajcie mi coś przegryźć i podstawcie powóz – wykrzyknął radośnie.

Po kilku chwilach stanął przed don Bosko z umówioną sumą.

– Jestem już całkiem zdrowy – powiedział.

– Wyciągnąłeś pieniądze z banku, a Matka Boża wyciągnęła cię z łóżka – rzekł don Bosko.

Tak więc, dzięki wierze, ciężkiej pracy i modlitwie budowa wspaniałego kościoła zmierzała ku końcowi. Kiedy nadszedł moment, by położyć ostatni kamień na budowli, don Bosko nalegał, żeby umieściła go tam ręka dziecka. Na oczach tłumu wspiął się po drabinach, prowadzących na szczyt wieży, z małym chłopcem, synem jednego z najhojniejszych ofiarodawców, i przy ogłuszającym aplauzie ostatni kamień znalazł się na swoim miejscu.

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Jan Bosko. Przyjaciel młodzieży.