Rozdział piąty. Sandro Botticelli

Musimy teraz cofnąć się w czasie do dni, kiedy brat Filippo Lippi malował obrazy, przynosząc sławę klasztorowi Carmine.

Żył wtedy we Florencji szacowny obywatel nazwiskiem Mariano Filipepi, uczciwy, zamożny człowiek, który miał kilku synów. Otrzymali oni staranne wykształcenie i przygotowanie do pracy, jaką sobie wybrali. Ale czwarty syn, Alessandro, albo Sandro, jak go nazywali, był wielkim zmartwieniem dla swego ojca. Nie brał się poważnie do żadnej pracy, tylko niepewny i niespokojny, przerzucał się z jednego zajęcia do drugiego. Raz pracował z wielkim zapałem, a potem znów był bezczynny i kapryśny jak letni wiatr. Uczył się dobrze i szybko, kiedy chciał, ale interesowało go niewiele rzeczy. Kochał muzykę i znał śpiew każdego ptaka, a najbardziej cieszyło go wszystko, co było związane z kwiatami. Nikt nie znał lepiej od niego różnych gatunków róż i lilii, ani nie wiedział, jak są zbudowane poszczególne kwiaty.

– A jakiż, jeśli można wiedzieć, będzie pożytek z tego wszystkiego – pytał zniecierpliwiony ojciec – jeśli nie zadasz sobie trudu, by czytać, pisać i rachować? Co ja mam zrobić z tym chłopakiem?

Zdesperowany postanowił oddać Sandro do warsztatu sąsiada, by zobaczyć, czy jego ręce są bardziej zdatne do pracy niż głowa.

Sąsiad nazywał się Botticelli i był złotnikiem, wielkim mistrzem w swojej sztuce. Zgodził się przyjąć Sandro na ucznia i odtąd nazywano chłopca imieniem nauczyciela – tak stał się znany jako Sandro Botticelli.

Sandro pracował przez jakiś czas ze swoim mistrzem i szybko nauczył się rysować projekty jego prac złotniczych. W tamtych czasach malarze i złotnicy często pracowali razem, więc Sandro nieraz widywał szkice do obrazów i słuchał rozmów artystów przychodzących do warsztatu mistrza. W jego umyśle dojrzewała decyzja. Będzie malarzem. Wszystkie jego tęsknoty i sny na jawie sprowadzały się teraz do tego. Muzyka unosząca się w powietrzu, gdy słuchał śpiewu ptaków, łagodny powiew wiatru między drzewami, barwy kwiatów i pnące się róże – wszystko to chciał uchwycić w swoich obrazach. Tak, nauczy się malować muzykę i ruch i będzie szczęśliwy.

– A więc teraz chcesz zostać malarzem – westchnął z rezygnacją jego ojciec.

Ten chłopak naprawdę sprawiał więcej kłopotów niż cała reszta razem wzięta. Ledwo zaczął się uczyć złotniczego rzemiosła, a już chce próbować czegoś innego. Cóż, nie było sensu mu zabraniać. Tego chłopaka nie da się zmusić, by robił coś innego, niż sam chce. Jest taki karmelita, Fra Filippo Lippi, o którym mówią wszyscy, uważając go za największego malarza we Florencji. Chłopak powinien mieć najlepszą możliwą edukację i może tym razem zajmie się poważnie pracą.

Posłano więc Sandro na naukę do Fra Filippo i wkrótce stał się ulubieńcem swojego wesołego i pogodnego nauczyciela. Bystre oko malarza od razu spostrzegło, że nie ma do czynienia ze zwyczajnym uczniem. Rysunki Sandro różniły się od tego, co Filippo dotąd widywał. Jego postacie zdawały się poruszać i niemal słychać było szumiący w ich szatach wiatr. Zamiast chodzić, tańczyły jakby, kołysząc się w rytm muzyki. Nawet liście róż, które chłopiec tak lubił malować, zdawały się drżeć przy dźwiękach muzyki. Filippo był dumny ze swego ucznia.

– Świat usłyszy kiedyś o moim Sandro Botticelli – mawiał, i choć chłopak był bardzo młody, zabierał go często ze sobą, by pomagał mu w pracy.

Tak więc tamtej cudownej wiosny, która odmieniła życie Filippo, Sandro też był w Prato i pracował razem z bratem Diamante. A potem, gdy mistrzowi urodziła się córeczka, ten nadał jej imię Alessandra po swoim ulubionym uczniu, któremu powierzył też edukację małego Filippino.

Teraz poczciwy, stary ojciec Sandra nie miał już powodu do narzekań. Chłopak znalazł wreszcie pracę, do której się najlepiej nadawał, i jego imię stało się wkrótce sławne we Florencji.

W mieście Florencji nastał czas zabawy i radości. Rządził nią teraz Wawrzyniec Wspaniały, syn Cosimo de Medici, a jego dwór był ośrodkiem wszystkiego, co okazałe i piękne. Bogate stroje, wykwintne jedzenie, muzyka, wesołe zabawy – można tam było znaleźć wszystko, co sprawia przyjemność, nieważne – dobre czy złe.

Wawrzyniec, tak jak jego ojciec, cieszył się zawsze, gdy odkrył nowego malarza, a Botticelli stał się wkrótce ulubieńcem dworu.

Ale obrazy świętych i aniołów były już wówczas niemodne, bo ludzie nie chcieli, by przypominano im o czymś innym niż ziemskie przyjemności. Botticelli wybierał więc tematy, które podobały się dworowi, i przestał na razie malować smutnookie Madonny.

Jakie znaczenie miał dla niego temat? Jeśli tylko mógł malować taneczne sylwetki, sunące lekko w powłóczystych szatach, w rytm muzyki dźwięczącej w jego myślach, tematem mógł być grecki mit albo jakakolwiek inna historia służąca jego twórczym zamysłom.

Barwne dworskie stroje i kosztowne suknie wielkich dam pomagały młodemu malarzowi ćwiczyć ułożenie draperii i pięknych welonów z cienkiej, przezroczystej gazy.

Sandro najbardziej lubił malować jedną z tych dam – piękną Simonettę, jak ją nazywano. Najpierw namalował ją jako Wenus zrodzoną z morskiej piany. Na tym obrazie płynie ona do brzegu, stojąc w muszli, osłonięta złotymi włosami. Wiatr w tle wieje w jej stronę, a w powietrzu unoszą się różowe i czerwone róże. Na brzegu stoi Wiosna, trzymająca płaszcz, w którego fałdach widać kwiaty, gotowa okryć nim boginię, gdy wiatr przywieje ją do lądu.

Widzimy ją znowu w pięknym obrazie zatytułowanym „Wiosna” i w kolejnym, „Mars i Wenus”. Była zbyt wielką damą, by zainteresować się skromnym malarzem, a on może patrzył na nią jak na gwiazdę świecącą na niebie poza zasięgiem jego miłości. Ale nie przestał wielbić jej na odległość. Nigdy się nie ożenił ani nie zainteresował inną śliczną buzią – tak samo jak wielki poeta Dante, tak uwielbiany przez Botticellego, który marzył tylko o swojej jedynej miłości – Beatrycze.

Ale Sandro nie szedł przez życie smutny, wzdychając do tego, czego nie mógł mieć. Był miły i życzliwy, skory do żartów i zabaw z uczniami w warsztacie.

Któregoś dnia jeden z tych uczniów, imieniem Biagio, zrobił kopię obrazu Sandra, przedstawiającego piękną Madonnę w otoczeniu ośmiu aniołów. Bardzo chciał ją sprzedać i mistrz obiecał, że mu w tym pomoże. Ostatecznie zawarł umowę z pewnym obywatelem Florencji, który zaproponował, że kupi obraz za sześć sztuk złota.

– Cóż, Biagio – powiedział następnego ranka, gdy uczeń wszedł do pracowni. – Sprzedałem twój obraz. Zawieśmy go teraz w dobrym oświetleniu, by wyglądał jak najlepiej w oczach tego, który chce go kupić. Wtedy ci zapłaci.

Biagio był rozradowany.

– Och, mistrzu – zawołał – jak wspaniale to załatwiłeś!

Drżącymi z podniecenia rękami zawiesił obraz w najlepszym oświetleniu i poszedł po kupca.

W międzyczasie Botticelli i pozostali uczniowie zrobili z czerwonej tektury osiem czapek, jakie nosili wówczas obywatele Florencji, i przytwierdzili woskiem do głów ośmiu aniołów na obrazie.

Biagio wrócił, pełen radosnego podniecenia, prowadząc ze sobą klienta, który wiedział już o żarcie. Biedny chłopiec spojrzał na obraz i przetarł oczy. Co się stało z jego aniołami? Obraz musi być zaczarowany, bo zamiast ośmiu aniołów zobaczył tylko ośmiu florentyńczyków w czerwonych nakryciach głowy.

Rozejrzał się wokół niespokojnie, po czym spojrzał na człowieka, który obiecał, że kupi ten obraz. Teraz oczywiście nie zechce go wziąć.

Ale ku jego zdumieniu kupiec wyglądał na zadowolonego i nawet pochwalił dzieło.

– Obraz jest wart swojej ceny – powiedział – i jeśli pójdziesz ze mną do domu, zapłacę ci sześć sztuk złota.

Biagio nie wiedział, co robić. Był tak oszołomiony, iż wydawało mu się, że śni jakiś koszmar.

Wrócił do pracowni najszybciej, jak mógł, i spojrzał jeszcze raz na obraz. Zobaczył, że postacie w czerwonych czapkach znikły, a na ich miejscu znów jest osiem aniołów. Nie było w tym nic dziwnego, bo Sandro i jego uczniowie szybko usunęli wosk i zdjęli czapki.

– Mistrzu, mistrzu! – zawołał zdumiony uczeń. – Powiedz mi, czy ja śnię, czy straciłem rozum? Kiedy tu przyszedłem, anioły były florentyńczykami w czerwonych czapkach na głowach, a teraz znów są aniołami. Co to ma znaczyć?

– Myślę, Biagio, że to pieniądze przewróciły ci w głowie – odrzekł z powagą Botticelli. – Czy sądzisz, że ten pan kupiłby obraz, gdyby anioły wyglądały tak, jak mówisz?

– To prawda – odrzekł Biagio, kiwając głową. – Przysięgam jednak, że niczego dotąd nie widziałem wyraźniej.

I biedny chłopiec przez wiele dni bał się zawierzyć własnym oczom, które tak nikczemnie go oszukały.

Ale następna rzecz, jaka zdarzyła się w pracowni, nie wyglądała na żart mistrza. W bliskim sąsiedztwie zamieszkał tkacz, którego krosna robiły tyle hałasu i drgań, że Sandro był ogłuszony, a budynek drżał tak mocno, że nie dało się w nim malować.

Ale choć Botticelli poszedł do tkacza i grzecznie mu wszystko wyjaśnił, odpowiedź tamtego była szorstka:

– Czy nie mogę robić, tego, co chcę, w moim własnym domu?

Sandro rozgniewał się, poszedł i natychmiast zamówił wielki kamienny blok, tak olbrzymi, że wypełniał cały wóz. Umieścił go na szczycie ściany graniczącej z domem tkacza, w taki sposób, że spadłby przy najmniejszym wstrząsie, niszcząc warsztat przeciwnika.

Tkacz był przerażony, gdy to zobaczył, i natychmiast pospieszył do pracowni.

– Zabierz natychmiast ten kamień! – krzyknął. – Czy nie widzisz, że zmiażdży mnie i mój warsztat, jeśli spadnie?

– Nie – odrzekł Botticelli. – Czemu miałbym go zabrać? Czy nie mogę robić tego, co chcę, w moim własnym domu?

Tkacz dostał nauczkę i odtąd robił mniej hałasu i drgań w czasie pracy, a Sandro przez swój żart osiągnął to, co zamierzał.

Dla Botticellego skończyły się dni bezczynności i marzeń. Ledwie skończył jeden obraz, zamawiano następny. Pieniądze płynęły strumieniem i jego sakiewka zawsze była pełna złota, choć opróżniał ją równie szybko, jak ją napełniał. Za samo zamówienie od papieża w Rzymie dostał tak dobrą zapłatę, że powinno było mu starczyć pieniędzy na wiele dni, ale beztroskim zwyczajem wydał wszystko, nim wrócił do Florencji.

Może wesołe życie na dworze Wawrzyńca nauczyło go szastać pieniędzmi i nie myśleć o niczym prócz jedzenia, picia i rozrywek. Ale wkrótce w jego życiu miała nastąpić zmiana.

Był we Florencji człowiek, który patrzył smutnymi, pełnymi potępienia oczami na spragniony rozrywek tłum wypełniający dwór Wawrzyńca Wspaniałego. W cichym klasztorze świętego Marka, którego ściany anielski malarz pokrył niegdyś obrazami „jak okna wychodzące na niebo”, surowy mnich Savonarola smucił się na widok otaczającej go próżności i grzechu. Kochał Florencję całym sercem i nie mógł znieść myśli, że zapomina ona w wirze uciech o wszystkim co dobre, czyste i warte zdobycia.

Jego głos brzmiał więc jak zawołanie bojowe w mieście i budził ludzi z niemądrych marzeń o łatwym i przyjemnym życiu. Wszyscy gromadzili się w wielkiej katedrze, by słuchać kazań Savonaroli, i Sandro Botticelli też na jakiś czas porzucił pracownię i malarstwo, stając się zwolennikiem wielkiego kaznodziei. Nie malował już ziemskich tematów, które tak zachwycały Wawrzyńca. Powrócił do pracy, by malować smutnookie Madonny, a muzyka przenikająca jego obrazy brzmiała teraz jak śpiew aniołów.

Chłopcy we Florencji stali się szczególnie dzicy i nieokrzesani w latach panowania rozrywek i byli postrachem miasta w czasie karnawału. Nosili długie drągi zwane stili i kładli je w poprzek ulic, żądając od ludzi pieniędzy za przepuszczenie. Pieniądze wydawali na pijaństwa i uczty, a nocą palili wielkie ogniska wokół drzew na placach i szerokich ulicach. Potem walczyli, obrzucając się kamieniami, i wielu z nich było rannych – niektórzy nawet śmiertelnie.

Nikt nie umiał powstrzymać tych praktyk, dopóki Savonarola nie postanowił położyć im kresu.

Wtedy wszystko się zmieniło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Zamiast prostackiej zabawy stili postawiono na rogach ulic ołtarze, a chłopcy prosili o pieniądze nie dla siebie, lecz dla biednych.

– Nie przestawajcie rozpalać ognisk – mówił Savonarola – lecz zamiast drzewa palcie zbytkowne i bezużyteczne przedmioty, by oczyścić miasto.

Dzieci biegały więc wokoło i zbierały wszystkie „próżności”, jak je nazywano – peruki, maski i suknie karnawałowe, głupie piosenki, złe książki i złe obrazy. Potem kładziono je na stos i podpalano niczym wielkie ognisko.

Niektórzy sądzą, że Sandro wrzucił do „stosów próżności” część swoich obrazów, ale nie wiemy tego na pewno.

Potem nadszedł smutny czas, kiedy ludzie, którzy wcześniej uczynili Savonarolę swoim królem, zwrócili się przeciw niemu, jak to zawsze czyni zmienny w swych nastrojach tłum. I wielki kaznodzieja, który przez całe życie starał się pomagać ludziom, nauczać ich i kierować ku dobru, spłonął na stosie na wielkim placu miasta, które tak bardzo ukochał.

Po tym zdarzeniu minęło sporo czasu, nim Botticelli znów zaczął malować. Był teraz stary i zmęczony, biedny i smutny, zniechęcony światem, który okrutnie potraktował uwielbianego przezeń nauczyciela.

Ostatni obraz, jaki namalował, przedstawia triumf dobra nad złem. Nie zwycięża ono mieczem czy potęgą władzy, lecz małą rączką Dzieciątka Jezus, które zdobywa ludzi miłością i przyciąga do siebie. „Adoracja Dzieciątka” znajduje się dziś w National Gallery w Londynie i jest jedynym obrazem, który Botticelli podpisał.

„Ja, Alessandro, namalowałem ten obraz w latach smutku w Italii… kiedy diabeł został wypuszczony na okres trzech i pół roku. Potem zakują go w łańcuchy i zobaczymy go zdeptanego, tak jak na tym obrazie”.

Oczywiste jest, że Botticelli miał na myśli smutne lata walki ze złem, które zakończyły się męczeńską śmiercią wielkiego kaznodziei, i umieścił Savonarolę wśród tłumu czcicieli klęczących u stóp Dzieciątka Jezus.

Przykro myśleć o tych ostatnich latach, kiedy Sandro był zbyt stary i zmęczony, by pracować. On, który tak lubił malować taneczne postacie, musiał teraz poruszać się o kulach. Wiosenne lilie i róże przekwitły, a zamiast muzyki swej młodości słyszał teraz tylko szorstkie, niewdzięczne głosy w tych bezowocnych latach starości i biedy.

W jego obrazach jest zawsze coś smutnego, ale mimo to, jeśli się wsłuchamy, możemy usłyszeć anielską pieśń i lepiej ją zrozumieć, mając w pamięci modlitwę, jaką zostawił nam Botticelli:

„O, Królu Przestworzy i Panie nad panami, który sam królujesz w wieczności, prostujesz nasze drogi i zsyłasz melodie anielskim chórom, posłuchaj naszych żalów, przybądź i króluj nam, największy Władco, z miłością, która jest nam taka droga”.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Rycerze sztuki. Fascynujące opowieści o malarzach.