Rozdział piąty. Przysięga

Piękna pogoda się utrzymała i borówki dojrzały wraz z pierwszymi dniami lipca.

W pogorzeliskach, na kamienistych pagórkach, wszędzie, gdzie rzadziej rosnące drzewa dopuszczały promienie słońca, ziemia była pokryta różem, żywym różem kwiatków okrywającym kępki wawrzynu. Pierwsze borówki, też jeszcze różowe, mieszały się z kwiatami, jednak pod wpływem nieustającego gorąca, wolno nabierały bladoniebieskiej barwy, później robiły się granatowe, ciemnofioletowe, a gdy nadszedł dzień świętej Anny, ich połacie pokryte owocami tworzyły wielkie granatowe plamy pośród różu wawrzynowych kwiatków, które zaczynały powoli przekwitać.

Lasy Quebecu są bogate w dzikie jagody. Żurawiny, opuncje, czarne porzeczki i sarsaparyle niebywale obrodziły w miejscach po wielkich pożarach. Ale borówka, czyli francuska czernica lub czarna jagoda, jest najbardziej rozpowszechniona ze wszystkich jagód i najsmaczniejsza. Jej zbiór od lipca do września to prawdziwy interes dla licznych rodzin, które spędzają w lasach całe dnie, z dziećmi w każdym wieku, z cynowymi wiadrami, pustymi rano, a pełnymi i ciężkimi wieczorem. Inni zbierają borówki tylko dla siebie, by zrobić z nich konfitury lub słynne tarty, będące narodowym deserem francuskiej Kanady.

Dwa lub trzy razy na początku lipca Maria poszła zbierać borówki z Telesforem i Almą Różą, jednak nie były jeszcze dość dojrzałe i przyniesiony przez nich zbiór ledwie starczył do zrobienia kilku niewielkich tart.

– W dzień świętej Anny – powiedziała pani Chapdelaine zamiast pocieszenia – wszyscy pójdziemy zbierać borówki, mężczyźni też, a ci, którzy nie przyniosą pełnego wiadra, nie będą jeść.

Lecz sobotni wieczór, poprzedzający święto, był dla rodziny Chapdelainów pamiętnym wydarzeniem, jakiego jeszcze ich dom w lesie nie doświadczył.

Gdy mężczyźni wrócili z pracy, Eutropiusz Gagnon już na nich czekał. Jak twierdził, jadł już kolację, więc podczas gdy reszta się posilała, on usiadł koło drzwi, w przeciągu, i bujał się na krześle. Przy fajeczce, rozmowa toczyła się swobodnie o pracy nad ziemią i trosce o inwentarz.

– W pięciu chłopa – powiedział Eutropiusz – robi się dużo ziemi w krótkim czasie. Ale jak się pracuje samemu, jak ja, bez konia, co by przeciągnął większe kawałki, to robota się wlecze, a człowiek się męczy. Ale coś tam się posuwa, coś się posuwa.

Pani Chapdelaine, która go lubiła i którą wizja jego samotnej pracy w dobrej sprawie bardzo poruszyła i napełniła gorącym współczuciem, rzekła na pocieszenie:

– W pojedynkę nie idzie to tak szybko, to prawda. Ale też jedna osoba nie wydaje dużo na jedzenie, poza tym twój brat Egidiusz przyjedzie ze spławiania drzewa z co najmniej dwustoma, trzystoma dolarami, akurat na sianokosy i żniwa, i jeśli zostaniecie tu razem do przyszłej zimy, w mniej niż dwa lata wypracujecie sobie piękny kawałek ziemi.

Przyznał jej rację skinieniem głowy, a jego wzrok mimo woli spoczął na Marii, zastanawiając się, że za dwa lata, jeśli wszystko szłoby po jego myśli, to może mógłby marzyć o…

– Spławianie drzewa dobrze idzie? – zapytał Ezdrasz. – Masz stamtąd jakieś wieści?

– Słyszałem coś od Ferdynanda Larouche’a, chłopaka Tadeusza Larouche’a z Honfleur, który w zeszłym miesiąc wrócił z La Tuque. Mówił, że wszystko jest w porządku, nikt nie cierpi biedy.

Drwalnie i spławianie drzewa to dwa główne rozdziały wielkiego przemysłu leśnego, który dla mężczyzn z Quebecu jest jeszcze ważniejszy od pracy w polu. Siekiery pracują nieustannie od października do kwietnia, a silne konie ciągną po śniegu pnie nad oblodzone brzegi rzek. Z nadejściem wiosny, stosy drzewa wpadają jeden po drugim do wezbranych wód i rozpoczynają swą przypadkową wędrówkę strumieniami. We wszystkich zakolach rzek, wodospadach, wszędzie, gdzie niezliczone pnie nawarstwiają się i blokują, potrzebne jest wsparcie silnych i zręcznych flisaków, przywykłych do tej niebezpiecznej pracy, polegającej na bieganiu po na wpół zanurzonych drzewach, przełamywaniu zatorów i codziennym pomaganiu siekierą i bosakiem w szczęśliwym pochodzie spływających połaci lasu.

– Bieda! – wykrzyknął Légaré z pogardą. – Dzisiejsza młodzież nie wie, co to jest bieda. Ledwie spędzą trzy miesiące w lesie, już im się spieszy wracać, kupować żółte buty, kapelusze, papierosy i spotykać z dziewczętami. Zresztą teraz nawet w drwalniach mają prawie hotelowe wyżywienie, z mięsem i ziemniakami przez całą zimę. Trzydzieści lat temu to dopiero było…

Zamilkł na kilka chwil i tylko pokręcił głową pokazując jak ogromne zmiany przyniosły późniejsze lata.

– Trzydzieści lat temu budowano tory dla kolei z Quebecu. Byłem tam, zlany potem, i mówię wam, że to była prawdziwa bieda. Miałem tylko szesnaście lat, ale harowałem z innymi, żeby oczyścić drogę, wciąż dwadzieścia pięć mil przed stalą, i przez czternaście miesięcy nie widziałem domu. Nie mieliśmy namiotów nawet w lecie, mieszkaliśmy w szałasach z sosnowych gałęzi, które sami budowaliśmy. Od rana do nocy nic, tylko rąbanie, rąbanie i rąbanie siekierą, zjadani żywcem przez muchy, tego samego dnia przemoczeni do suchej nitki na deszczu i spieczeni przez słońce.

– W poniedziałki rano – ciągnął swą opowieść – otwieraliśmy worek mąki i robiliśmy wiadro naleśników; potem, w ciągu tygodnia, trzy razy dziennie, sięgaliśmy do tego wiadra, żeby coś zjeść. Nie zdążyło dojść do środy, a naleśników już nie było, bo się do siebie przyklejały. Zostawał tylko kawał ciasta. Odkrawało się więc kawałek tego ciasta, zjadało i dalej do rąbania.

– Gdy dochodziliśmy do Chicoutimi – mówił dalej – gdzie zapasy dostarczane były łódkami, wyglądaliśmy gorzej od Indian, prawie nadzy, ze skórą podrapaną przez gałęzie… Znam takich, co się popłakali, gdy usłyszeli, że mogą wracać do siebie, gdyż myśleli, że wszyscy w rodzinie im umarli, tak długa wydawała im się ta praca. To, to się nazywa bieda.

– To prawda – powiedział pan Chapdelaine. – Przypominam sobie tamte czasy. Nad jeziorem nie było ani jednego domu. Nic, tylko sami Indianie i paru myśliwych, którzy tamtędy przechodzili, latem czółnami, a zimą psimi zaprzęgami, prawie tak jak dzisiaj się jedzie na Labrador.

Młodzi słuchali z zaciekawieniem opowieści z dawnych czasów.

– No a teraz – wtrącił Ezdrasz – mieszkamy piętnaście mil w górę od jeziora, i gdy przypływa statek z Roberval, można dotrzeć do kolei w dwanaście godzin. Przez chwilę myśleli w milczeniu o surowym życiu sprzed lat, o krótkim dniu podróży, jaki ich teraz oddzielał od dobrodziejstw kolei, szczerze się tym ciesząc.

Nagle pies zawarczał głucho, a z pola doszedł hałas kroków.

– Jeszcze jedna wizyta! – wykrzyknęła pani Chapdelaine z radosnym zdziwieniem.

Maria też się podniosła, wzruszona, mimowolnie poprawiając włosy. W drzwiach ukazał się jednak Efrem Surprenant, mieszkaniec Honfleur.

– Przyszedłem was odwiedzić! – ryknął z całych sił, jakby obwieszczał jakąś ważną nowinę. Za nim pojawił się nieznajomy, kłaniając się uprzejmie.

– To mój bratanek Wawrzyniec – oznajmił natychmiast Efrem Surprenant – syn mojego brata Elzara, który zmarł zeszłej jesieni. Nie znacie go, już dawno opuścił kraj i mieszka w Stanach.

Pospiesznie podstawiono krzesło młodemu człowiekowi ze Stanów, zaś jego wuj uznał, że musi ustalić jego pochodzenie z obu stron, a także podać wszystkie szczegóły odnośnie jego wieku, zawodu i życia, jak tego wymagają kanadyjskie zwyczaje.

– Tak, syn mojego brata Elzara, który ożenił się z małą Bourglouis z Kiskisin. Musiała ich pani chyba znać, pani Chapdelaine?

Z głębin pamięci pani Chapdelaine wydobyła wkrótce wspomnienie niejednego Surprenanta, tyluż Bourglouisów, po czym wyrecytowała ich listę, razem z imionami, adresami i danymi ich małżonków.

– O to to, właśnie to. No więc ten tutaj to Wawrzyniec. Pracuje w fabryce w Stanach od wielu lat.

Każdy przyjrzał się ponownie z prostą ciekawością Wawrzyńcowi Surprenantowi. Miał pucołowatą twarz o delikatnych rysach, spokojne, łagodne oczy, białe dłonie. Głowę miał nieco przekrzywioną, uśmiechał się uprzejmie, bez ironii ani zakłopotania, do skierowanych w niego spojrzeń.

– Przyjechał – ciągnął wuj – żeby uregulować sprawy, jakie wyszły po śmierci Elzara i spróbować sprzedać ziemię.

– Nie chce zatrzymać ziemi i tu zamieszkać? – zainteresował się pan Chapdelaine.

Wawrzyniec uśmiechnął się i potrząsnął głową.

– Nie, w ogóle mnie to nie pociąga. Dobrze zarabiam tam, gdzie jestem. Lubię to, przyzwyczaiłem się do pracy…

Przerwał w tym miejscu, pozostawiając wrażenie, że po tym, co przeżył, po podróżach, życie na farmie usytuowanej między biednym miasteczkiem i lasem wydawało mu się nie do zniesienia.

– W czasach, gdy byłam młodą dziewczyną – dodała pani Chapdelaine – prawie każdy jechał do Stanów. Uprawa ziemi nie opłacała się tak jak dziś, ceny były niskie, chodziły słuchy o wysokich pensjach, jakie można było tam dostać w fabrykach… co roku całe rodziny sprzedawały swoją ziemię za bezcen i wyjeżdżały z Kanady. Na pewno są wśród nich tacy, co zarobili majątek, zwłaszcza te rodziny, gdzie było dużo córek. Teraz jednak wszystko się pozmieniało i już tylu ludzi nie wyjeżdża.

– Więc zamierza pan sprzedać ziemię?

– Tak. Rozmawialiśmy o tym z trzema Francuzami, którzy przyjechali do Mistook w zeszłym miesiącu. Wydaje mi się, że uda się dobić interesu.

– A dużo jest Kanadyjczyków tam, gdzie pan mieszka? Mówi się tam po francusku?

– Tam, gdzie byłem na początku, w stanie Maine, było więcej Kanadyjczyków niż Amerykanów lub Irlandczyków, wszyscy mówili po francusku. Ale w miejscu, gdzie teraz mieszkam, czyli w Massachusetts, jest ich mniej, jakieś kilka rodzin. Widujemy się wieczorami…

– Samuel swego czasu myślał o tym, żeby przenieść się na zachód – powiedziała pani Chapdelaine – ale nie chciałam. Wśród ludzi mówiących wyłącznie po angielsku byłabym bardzo nieszczęśliwa. Zawsze mu powtarzałam: „Samuelu, Kanadyjczyk czuje się najlepiej tylko między Kanadyjczykami”.

Gdy francuscy Kanadyjczycy mówią o sobie, nazywają siebie „Kanadyjczycy”, bez żadnego dodatku. Wszystkie zaś inne rasy, które po nich zaludniły ten kraj aż po Pacyfik, mówią o sobie tak, by było wiadomo, skąd pochodzą: Anglicy, Irlandczycy, Polacy, Rosjanie, nie zastanawiając się ani na moment, że ich dzieci, nawet te urodzone już na miejscu, mogą pretendować do miana Kanadyjczyka. Jest to tam swoistym tytułem, jaki sobie naturalnie rezerwują, bez zamiaru obrażenia nikogo, powołując się na swych bohaterskich przodków.

– Duże jest to miasto, gdzie pan mieszka?

– Dziewięćdziesiąt tysięcy – odparł Wawrzyniec ze skromną miną.

– Dziewięćdziesiąt tysięcy! Większe od Quebecu!

– Zgadza się. To tylko godzinę jazdy koleją od Bostonu. To naprawdę duże miasto.

Wtedy zaczął im opowiadać o wielkich amerykańskich miastach, o ich przepychu, o łatwym i przyjemnym życiu składającym się z uciech, o których nikt tu nie słyszał, a jakie są udziałem rzemieślników zarabiających duże pieniądze.

Słuchano go w milczeniu. W kadrze otwartych drzwi ostatnie karmazynowe barwy nieba nabierały bledszych odcieni, opierając się na potężnej podstawie z czarnej leśnej masy. Komary wlatywały w takich ilościach, że ich brzęczenie zmieniało się w huk, niski ton wypełniający całą polanę.

– Telesforze, przygotuj dymiący kociołek – wydał polecenie ojciec. – Użyj jakiegoś starego garnka.

Telesfor wziął wiadro, którego dno zaczynało odpadać, nasypał doń ziemi, a następnie wypełnił je suchymi wiórami i gałązkami, które potem zapalił. Gdy ogień zmienił się w jasny płomień, przydusił go wiązką ziół i liści. Podniósł się słup ostrego dymu, który z wiatrem dostał się do domu, wypędzając niezliczone, oszalałe komary. Z westchnieniami ulgi, ludzie mogli wreszcie trochę odpocząć i przerwać wojnę z owadami.

Ostatni komar wylądował na buzi małej Almy Róży. Z wielką powagą, dziewczynka wyrecytowała te oto słowa:

– Uciekaj komarze diaboliczny, mój nos to nie jest plac publiczny!

Po czym pośpiesznie zmiażdżyła owada palcem.

Ostry dym wchodził przez drzwi płożącą smugą; gdy już był w domu, wolny od podmuchów wiatru, zwiększał objętość i rozprzestrzeniał się małymi chmurkami. Ściany zrobiły się zamglone i zdawały się być daleko. Ludzie siedzący między drzwiami i piecem zmienili się w koło brązowych twarzy zawieszonych w białym dymie.

– Witam wszystkich! – oznajmił jasny głos.

Franciszek Paradis pojawił się na progu, wyłaniając z chmury.

Maria czekała na jego przyjście już od kilku tygodni. Pół godziny wcześniej odgłos kroków przed domem przyspieszył bicie jej serca, a oto obecność tego, na którego tak czekała, poraziła ją niczym zupełnie nieoczekiwana niespodzianka.

– Ustąpże miejsca, Da’Bé! – wykrzyknęła pani Chapdelaine.

Czterech gości z trzech różnych miejsc u niej w domu, więcej nie było trzeba by napełnić ją radosnym podekscytowaniem. W istocie, był to pamiętny wieczór.

– No i co? Ciągle powtarzasz, że jesteśmy zgubieni w tych lasach i że nikogo nie widujemy – triumfował jej mąż. – Policz sobie: jedenaście wspaniałych osób.

Wszystkie domowe krzesła były zajęte. Ezdrasz, Tit’Bé i Eutropiusz Gagnon zajmowali ławkę, pan Chapdelaine siedział na odwróconej skrzynce; Telesfor i Alma Róża, z progu, pilnowali dymiącego kociołka.

– Spójrzcie! – krzyknął Efrem Surprenant. – Tylu tu chłopaków, a tylko jedna dziewczyna!

Policzono chłopców: trzech synów Chapdelaine, Eutropiusz Gagnon, Wawrzyniec Surprenant i Franciszek Paradis. Co do dziewczyny… Wszystkie spojrzenia skierowały się na Marię, która blado się uśmiechnęła i, zawstydzona, spuściła oczy.

– Jak ci minęła podróż? Był w górze rzeki z obcokrajowcami, którzy chcieli kupić skóry od Indian – wyjaśnił pan Chapdelaine.

Po czym oficjalnie przedstawił wszystkim Franciszka Paradisa, syna Franciszka Paradisa z Saint-Michel-de- -Mistassini.

Eutropiusz Gagnon znał go ze słyszenia; Efrem Surprenant znał jego ojca: wysokiego mężczyznę, jeszcze wyższego od niego, o niespotykanej sile.

Pozostawało tylko wyjaśnić obecność Wawrzyńca Surprenanta, który pochodził ze Stanów, i wszystko było już w porządku.

– Podróż? – odparł Franciszek. – No tak sobie. Jeden z Belgów nabawił się gorączki i o mało co nie umarł. Poza tym było już trochę po sezonie. Wiele rodzin Indian zdążyło już zejść do Saint-Anne-de-Chicoutimi i nie udało się ich spotkać. A na koniec Belgowie zatopili jedno czółno przy spływaniu w dół strumienia, i musieliśmy się nieźle namęczyć, żeby wyłowić skóry, pomijając fakt, że jeden z nich o mało co się nie utopił, ten od gorączki. Naprawdę, mieliśmy pecha na całej linii. Udało się jednak wrócić, no i jedna robota skończona.

Gestem wyraził, że wykonał swoje zadanie, otrzymał zapłatę, i że korzyści lub ewentualne straty już go nie interesowały.

– Zawsze to jedna robota skończona – wolno powtórzył. – Belgowie się spieszyli, żeby wrócić do Péribonki na przyszłą niedzielę, ale ponieważ był z nimi jeszcze jeden tutejszy człowiek, zostawiłem ich samych, żeby przyjść was odwiedzić. Tak miło zobaczyć prawdziwy dom!

Jego wzrok błądził z zadowoleniem po ubogim wnętrzu pełnym dymu i po ludziach, którzy go otaczali. Spośród wszystkich brązowych twarzy, ogorzałych od wiatru i słońca, jego była najbardziej opalona i ogorzała. Na jego ubraniu widać było wiele łat. Poła wełnianej kamizelki, podarta, zwisała mu smętnie z ramienia. Wiosenne buty zastąpił mokasynami. Wydawało się, że przyniósł ze sobą coś z dzikości natury z „góry rzeki”, gdzie, niczym w pewnym schronieniu, skryli się Indianie i dzika zwierzyna. A Maria, która z racji swojego życia nie umiała pojąć piękna tej natury, gdyż była tak blisko niej, czuła jednak, że jej tajemny czar zaczynał działać.

Ezdrasz poszedł po karty do gry. Talia była bladoczerwona, o wytartych rogach, a dama kier, która się zgubiła, została zastąpiona wściekle czerwonym kartonikiem, na którym widniał wyraźny napis: „Dama kier”.

Postanowiono zagrać w quatre-sept. Wuj i bratanek Surprenant mieli za partnerki odpowiednio panią Chapdelaine i Marię. Po każdej partii ta para, która przegrała, opuszczała stół i robiła miejsce dla kolejnych dwóch graczy. Zapadła już noc. Przez otwarte okno wleciało kilka komarów, roznosząc po całym domu swoją dokuczliwą muzykę i częstując ukłuciami.

– Telesforze! – krzyknął Ezdrasz. – Pilnuj kociołka! Muchy wlatują.

Po kilku minutach, dom ponownie wypełnił się dymem, gęstym, prawie duszącym, ale powitanym z radością. Wieczór toczył się spokojnym rytmem. Godzinka gry, parę zdań zamienionych z gośćmi przynoszącymi nowiny z wielkiego świata… to wciąż należy do przyjemności w Quebecu.

Pomiędzy partiami Wawrzyniec Surprenant zabawiał Marię opowieściami o swoim życiu i podróżach, lub też wypytywał ją o jej życie. Daleki był od pretensjonalnej czy wywyższającej się pozy, mimo to dziewczyna była skrępowana faktem, że ma tak mało do powiedzenia i odpowiadała na pytania ze wstydem.

Inni rozmawiali między sobą lub słuchali graczy. Pani Chapdelaine przypominała sobie niezliczone wizyty z czasów swej młodości, w jakich brała udział w Saint-Gédéon, i z wyraźną przyjemnością spoglądała na trzech obcych mężczyzn, jacy spotkali się pod jej dachem. Maria za to siadała przy stole, grała w karty, potem wracała na jakieś wolne krzesło blisko otwartych drzwi, prawie w ogóle nie patrząc na to, co się wokół niej dzieje. Wawrzyniec Surprenant wciąż się koło niej kręcił i coś jej opowiadał; czuła także spojrzenia Eutropiusza Gagnona, z ich zwykłym wejrzeniem cierpliwego obserwatora; wiedziała też, że z drugiej strony drzwi siedział pochylony Franciszek Paradis, z łokciami opartymi na kolanach, milczący, o pięknej, opalonej twarzy i nieustraszonych oczach.

– Maria nie bardzo się umie zachować – powiedziała pani Chapdelaine, jakby chciała ją usprawiedliwić. – Widzicie, w ogóle nie jest przyzwyczajona do gości…

Gdyby tylko wiedziała!

Czterysta mil od tego miejsca w górę rzeki, ci z Indian, którzy uciekli misjonarzom i handlarzom, siedzieli w kucki przy ognisku z suchego cyprysa, przed namiotami i wodzili wzrokiem po świecie pełnym jeszcze dla nich, niczym w pierwszych dniach, nadprzyrodzonych, tajemnych mocy. Krył się tam wielki Wendigo, który zabrania polować na swym terytorium; trujące i lecznicze napoje, jakie potrafią przyrządzać z liści i korzeni starzy, doświadczeni ludzie; cała gama uroków i czarów. Tymczasem na linii świata białych, o dzień drogi koleją, w drewnianym domku wypełnionym cierpkim dymem, wokół młodej dziewczyny o skromnie spuszczonym wzroku, roztaczał się inny, nieodparty czar, nadający jej niepojętego wdzięku w oczach trzech młodych mężczyzn.

Robiło się późno, goście już sobie poszli: najpierw dwóch Surprenantów, potem Eutropiusz Gagnon; został tylko Franciszek Paradis, który choć już wstał, wyraźnie się ociągał.

– Zostaniesz u nas na noc, Franciszku? – zapytał pan Chapdelaine.

Jego żona nie czekała na odpowiedź.

– A jakżeby nie! – odparła. – Jutro rano wszyscy pójdziemy na borówki. To dzień świętej Anny.

Gdy Franciszek wszedł po drabinie na strych z chłopcami, serce Marii wypełniło szczęście. Wydało jej się, że Franciszek się nieco do niej zbliżył wstępując do rodzinnego kręgu.

Nazajutrz nastał błękitny dzień, jeden z tych dni, gdy intensywnie niebieskie niebo kładzie nieco swej jasnej barwy na ziemię. Młoda trawa i dojrzewające zboże mieniły się niesłychanie delikatną, wzruszającą zielenią, nawet las wydawał się być muśnięty lazurem.

Franciszek Paradis zszedł rano z góry, odmieniony, w czystym ubraniu pożyczonym od Da’Bé i Ezdrasza, a gdy się umył i ogolił, pani Chapdelaine pochwaliła jego ładny wygląd.

Gdy wszyscy zjedli śniadanie, o godzinie, o której odprawiana była Msza Święta, odmówiono wspólnie Różaniec, po czym roztoczyła się przed nimi cudowna wizja leniwej niedzieli. Lecz plan dnia był już dawno ustalony. Eutropiusz Gagnon przyszedł, gdy kończyli jeść obiad, podany wyjątkowo wcześnie; wkrótce wszyscy wyruszyli, zaopatrzeni w ogromną ilość wiader, półmisków i cynowych kubków.

Borówki były już dojrzałe. W pogorzeliskach, fiolet ich owoców i zieleń listków przyćmiewały zgaszony róż ostatnich kwiatków wawrzynu. Dzieci, z okrzykami radości, od razu rzuciły się do zbierania. Dorośli za to rozeszli się po lesie, szukając dużych polanek, pośrodku których można by przykucnąć i w godzinę nazbierać całe wiadro. Szmer kroków w zaroślach i olchowych zagajnikach, wzajemne pokrzykiwania Telesfora i Almy Róży, wszystkie te dźwięki stopniowo oddalały się od siebie, aż wokół każdego zbieracza zostały tylko roje pijanych od słońca much, a także szelest młodych gałązek brzózek i osik.

– Tu jest piękna polanka – zawołał czyjś głos.

Serce Marii szybciej zabiło, gdy podnosiła się, by dołączyć do Franciszka Paradisa klęczącego za olchami. Przez jakiś czas pośpiesznie zbierali borówki ramię w ramię, a później zagłębili się w las, przeskakując przez powalone drzewa, szukając wzrokiem fioletowych polanek dojrzałych jagód.

– Prawie w ogóle ich nie ma w tym roku – powiedział Franciszek. – To przez te wiosenne przymrozki.

Odwoływał się do swojego doświadczenia, zdobytego w lasach.

– W rozpadlinach i między olchami śnieg leży dłużej, osłaniając krzaczki przed mrozem.

Zaczęli więc szukać i dokonali paru udanych odkryć: duże polanki krzewinek obsypanych ogromnymi jagodami, które wszystkie znalazły się w wiadrach, jakie udało się napełnić w godzinę. Wyprostowali się więc i, żeby odpocząć, przysiedli na powalonym drzewie.

Niezliczone komary wirowały w gorącym, popołudniowym powietrzu. Co chwilę trzeba je było odganiać ręką; rój owadów rysował sobą szaloną krzywą i od razu wracał, bezlitosny, nieświadomy, szukający kawałeczka odkrytej skóry, żeby ukąsić. Ich cienkiemu bzyczeniu towarzyszyło buczenie okropnych czarnych much, co wypełniało las wieczną wrzawą. Zielonych drzew było mało: listki młodych brzóz, paru osik i drzewek z olchowych zagajników poruszały się pośrodku kolumnady spalonych, czarnych pni.

Franciszek Paradis rozejrzał się wokół siebie, jakby się chciał zorientować w terenie.

– Reszta chyba nie jest zbyt daleko – rzekł.

– Nie – odparła cicho Maria.

Jednak żadne z nich nie zawołało.

Wiewiórka zbiegła z pnia martwej brzozy, chwilkę im się przyglądając swymi żywymi oczkami, zanim zaryzykowała skok na ziemię. Pośrodku kłębiących się much, przelatywały z suchym trzaskiem tłuste pasikoniki; podmuch wiatru przyniósł ze sobą oddalony pomruk wodospadów.

Franciszek Paradis spojrzał ukradkiem na Marię, po czym odwrócił wzrok, zaciskając mocno pięści. Jakże miło było na nią patrzeć! Siedzieć koło niej, objąć wzrokiem jej silną pierś, cierpliwą, uczciwą i piękną twarz, podziwiać szczerą prostotę jej rzadkich ruchów – wszystko to budziło w nim pragnienie, a jednocześnie cudowne rozczulenie, gdyż prawie całe swoje życie spędził wśród twardych mężczyzn, w dzikich lasach lub na zaśnieżonych polanach.

Czuł, że była jedną z tych kobiet, które, jeśli się oddają, to dają wszystko: miłość ciała i serca, siłę ramion w codziennej pracy, całkowite oddanie ducha. Wydawało mu się to tak cenne, że bał się o to poprosić.

– W przyszłym tygodniu będę wracał do Grand- -Mère do pracy przy śluzie do spławiania drewna – powiedział półgłosem. – Ale nie wezmę ani kieliszka do ust, Mario, ani jednego!

Zawahał się chwilę, po czym szybko się spytał, patrząc w ziemię:

– Może… ktoś pani coś powiedział na mój temat?

– Nie.

– To prawda, że zdarzało mi się nieźle wypić, gdy wracałem z drwalni i spławiania drzew, ale to już skończone. Widzi pani, gdy chłopak spędza w lesie sześć miesięcy, ciężko pracując, żyjąc w biedzie, bez przyjemności, to gdy przyjeżdża do La Tuque albo do Jonquière z wypłatą za całą zimę w kieszeni, to prawie zawsze trochę mu zaszumi w głowie: wydaje jak szalony i czasem jest zbyt porywczy… ale z tym już skończyłem.

– Prawdą jest też, że trochę przeklinałem – mówił dalej. – Mieszkając cały czas z twardymi facetami w lesie, człowiek się do tego przyzwyczaja. Był taki czas, że strasznie przeklinałem, i proboszcz Tremblay zrobił mi raz awanturę, gdyż powiedziałem przed nim, że nie boję się diabła. Ale z tym już koniec, Mario. Będę pracował całe lato za dwa i pół dolara dziennie i na pewno będę wszystko odkładał. A jesienią z pewnością znajdę pracę jako brygadzista w drwalni, za wysokie stawki. A na wiosnę będę miał zaoszczędzonych pięćset dolarów na czysto, i wrócę.

Zawahał się jeszcze, i pytanie, które chciał zadać, zmieniło się w ostatniej chwili.

– Będzie tu jeszcze pani… na wiosnę?

– Tak.

Po tym prostym pytaniu i jeszcze prostszej odpowiedzi, zamilkli i siedzieli tak długo, milczący i poważni, gdyż właśnie złożyli sobie przysięgę.

cdn.

Louis Hemon

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louis Hemona Dom na polanie. Opowieść o Marii Chapdelaine.