Rozdział piąty. Opatrznościowa rola niepewności

Bóg nie jest wrogiem przezorności. Pragnie, aby człowiek zarobił przez pracę na chleb codzienny swej starości. Pragnie, żeby społeczeństwo zabezpieczało się przed stagnacją i gwarantowało wszystkim życie chronione przez prawo. Wymaga od niektórych jednostek, żeby przychodzili z pomocą swym braciom w potrzebie, zwłaszcza, jak to się często zdarza, w sytuacji gdy społeczeństwo jest bezsilne.

Czy to oznacza, że Bóg nie dopuszcza niepewności dla czyjegoś dobra? Oczywiście, nie.

Jest tak łatwo dokonać nadużycia w zakresie bezpieczeństwa:

– Przez egoizm wyrażający się w sknerstwie, przez odmowę dostępu miłości w naszym życiu lub przez stawianie barier dla daru potomstwa oferowanego przez Opatrzność Bożą.

– Przez czysto pogański rozsądek, postawę niegodziwego bogacza z Ewangelii: „zburzę moje spichlerze, a pobuduję większe…” (Łk 12, 18).

– Przez pychę. Na co mi Opatrzność Boża? Mam pieniądze, a sposoby ich robienia jeszcze mi ich przysparzają.

Poza cenną rolą niweczenia fałszywych nadziei na bezpieczeństwo, żywionych przez mentalność pogańską, niepewność ma też moc właściwą sobie.

Zmusza nas bowiem do pomyślenia o Bogu. Oto jestem, zrobiłem co mogłem, pracowałem jak najusilniej, oszczędzałem bez skąpstwa, lecz ze słuszną roztropnością, a teraz porażony zostałem katastrofą: śmiercią głowy rodziny czy jakimś niespodziewanym wypadkiem, wojną… Nic mi nie zostało. A jeżeli nie jest aż tak źle, to, co posiadałem co najmniej poddane zostało ciężkiej próbie.

Co powinienem uczynić? Czy zniechęcić się? Nigdy!

Zbiorę całą swą energię; postaram się zmobilizować w obecnej sytuacji wszystko, co tylko może wspomóc moje wysiłki, i będę liczył na Opatrzność Bożą – w najmniejszym nawet stopniu nie zaniedbując zapobiegliwości. Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie.

Muszę wierzyć, że Chrystus Pan darzy szczególnym upodobaniem tych, którzy są w potrzebie bez własnej winy.

„Nie zapominaj – napisał porucznik marynarki do żony na początku wojny 1914 roku – ta niepewność pozwala nam bardziej liczyć na Boga… bogactwa zakrywają przed nami niektóre delikatne przejawy Jego troski… Mamy u Boga najwięcej z gry”.

Jakiż piękny wyraz wiary! Ponieważ pomoc ludzka tak szybko zawodzi, Bóg jest wobec siebie zobowiązany przychodzić z pomocą tym, którzy pokładają w Nim ufność. „Mamy najwięcej z gry u Boga!” W rezultacie zdanie się na Boga polega na mądrej zapobiegliwości.

Najlepiej gdy człowiek unika popadnięcia w stan znalezienia się w potrzebie. Jeżeli Bóg wymaga, by wszystkie wysiłki człowieka, lub wiele z nich, obróciły się w niwecz, nie należy popadać w rozpacz; należy ponownie przyjąć dzielnie jarzmo; jeżeli człowiek ma żywą wiarę, będzie dziękował Bogu, że dopuścił „słodycz ubóstwa”. Jednostka sama z siebie nigdy nie osiągnęłaby ubóstwa w duchu; teraz może przynajmniej przyjąć niedostatki dopuszczone przez Opatrzność i starać się żyć bardziej dosłownie nakazem Ewangelii: „Sprawcie sobie trzosy, które nie niszczej ą, skarb niewyczerpany w niebie, gdzie złodziej się nie dostaje ani mól nie niszczy” (Łk 12, 33).

Tabakiera

Ojciec Vaughan, znany jako słynny kaznodzieja od najbiedniejszych po najbardziej ekskluzywne dzielnice Londynu, brat kilku prałatów, z których jeden był kardynałem arcybiskupem Westminster, nauczył się dużo od swego ojca, pułkownika armii brytyjskiej.

Pewnego dnia przy stole chłopak wziął nader obfitą porcję dżemu. Ojciec skarcił go, kończąc reprymendę taką uwagą: „Kto chce zostać mężczyzną, dżentelmenem, wie, jak przełamać samego siebie”.

Dzieciak poczuł się urażony i dosyć zuchwale odparował: „A tata z kolei ma swoją tabakierę!”.

Pułkownik Vaughan natychmiast włożył rękę do kieszeni, wyciągnął tabakierę i na oczach wszystkich wrzucił ją do ognia.

Dzieje rodziny Vaughanów dostarczają wiele podobnych przypadków, które czynią lekturę pożyteczną.

Nazywamy to fair play. Jeżeli ktoś chce, żeby ktoś inny coś zrobił, przede wszystkim sam musi to zrobić. Musi być sprawiedliwie. Nie to, by dzieci mały prawo osądzać rodziców, raczej by rodzice uważali, żeby nie dawać dzieciom powodu do złego ich osądzania.

Czasami zdumieni jesteśmy, gdy młodzi ludzie, kiedyś bardzo pobożni, którzy otrzymali chrześcijańskie wychowanie od A do Z, później porzucają praktykowanie wiary.

Musimy cofnąć się do źródła. Matka była praktykującą katoliczką, lecz ojciec zadowalał się tylko uczestniczeniem w Mszy świętej; bardzo szybko zrezygnował z rodzinnej modlitwy. Dzieci rzadko widywały go przy jakiejś pobożnej czynności. Nie potrzeba więcej tłumaczyć, żeby wszystko stało się jasne.

To samo dotyczy ducha poświęcenia, modlitwy czy dobrych manier.

Oto dziecko, które ma manię kruszenia chleba na małe kawałeczki i rozrzucania okruchów po całym talerzu. Dlatego matka je upomina. – „A przecież tata robi to samo!”

I tak dzieje się ze wszystkim. Ludzie mówią, że dzieci są okropne. Ależ tak, wszystkie dzieci są okropne. Zapamiętują z bezbłędną wiernością przykłady, których są świadkami. A ponieważ przykład działa nieporównywalnie mocniej niż słowo, rodzice pouczają nadaremnie, jeżeli sami nie dają przykładu. Zamiast kształtować, deformują. Któż to wie, czy dzisiejsze małe nieprawidłowości nie spotęgują się w postaci pożałowania godnych przestępstw jutrzejszych.

Należy sobie dobrze uzmysłowić, że „dziecko jest ojcem człowieka”. Rodzice więc powinni czuwać nad sobą, swymi przyzwyczajeniami, swoim zachowaniem, swoją mową.

Rodzice pozwalają sobie na puszczenie cugli przy stole; krytykują papieża, biskupów, księdza, tych czy innych krewnych i znajomych; ich sądy są nader często zbyt surowe lub co najmniej nieroztropne. Czy powinni się dziwić, gdy później ich dzieci, „które pochodzą z tak chrześcijańskich rodzin”, nie mają zahamowań w krytykowaniu swych najwyższych przełożonych i innych osób najbardziej godnych szacunku. A czyja to wina?

„Ależ one są tak małe; nie rozumieją, o czym mówimy!” A skąd wiesz? Chociaż nie rozumieją wszystkiego, a przynajmniej nie od razu, pewne wrażenia w nich pozostaną, i nawyk bezkrytycznego osądu mocno się zakorzeni, dając o sobie znać w późniejszym wieku. Jak wielką krzywdę czyni się w ten sposób! Co za bezdenny brak rozwagi!

Będę bardzo dbać o swoje dzieci. One mogą zostać moimi najlepszymi wychowawcami. Powinienem jak najmniej dawać im okazji do dawania mi nauczki.

Rodzice dalecy sobie

Między rodzicami może być tak wielkie rozdzielenie dusz, że w końcu zaczynają żyć, każde osobno swym życiem; już nie żyją jak mąż i żona; są co prawda ojcem i matką, lecz nie zupełnie mężem i żoną – sytuacja niezmiernie smutna.

Jeszcze smutniejsza jest sytuacja, gdzie ojciec i matka nadal pozostają mężem i żoną, lecz zupełnie się nawzajem nie rozumieją; ciągle się kłócą lub boczą na siebie, albo też stosują wymianę ostrych słów; już się nie kochają i w rezultacie zauważają, że ich wspólne życie nie przynosi niczego innego, jak tylko ciągłe okazje do tego, by sobie nawzajem zadawać cierpienie.

Jeżeli ci nieszczęśnicy mają dzieci, a zwłaszcza młodsze, czy nigdy nie zastanawiali się, jak przeróżne pytania mogą nękać te małe główki; jak bezsilna boleść przygniata ich małe dusze, na próżno starające się ulokować swą kruchą, lecz gorącą miłość gdzieś w owym odległym zakątku, który wskutek bitew sposępniał i opustoszał.

Jak mogą zdecydować, czyją wziąć stronę? Nie potrafią. „Kogo wolisz: mamę czy tatę?”, zapytał ktoś małego chłopca.

Ten zawahał się chwilę, po czym rzekł: „Wolę ich oboje”. A nawet jeżeliby serce dziecka skłaniało się bardziej ku jednemu niż drugiemu rodzicowi, jak miałoby zdecydować, kto z nich postępuje słusznie, a kto mniej słusznie?

Ci żałośni rodzice, będący tak dalecy od wzajemnej zgody, powinni często rozważać poruszającą modlitwę pewnego małego dziecka, które wpadło pewnego ładnego wieczoru na pomysł wyprowadzenia na spacer na plażę swych zwaśnionych rodziców; gdy kroczył naprzód, mając ojca i matkę po obu swych stronach, milczących i ponurych, zajętych swoimi posępnymi myślami, zaczął odmawiać cicho – lecz na tyle głośno, żeby rodzice słyszeli – następującą ułożoną przez siebie modlitwę:

„Mój kochany Boże. Czuję się tak źle, bo tata jest zły na mamę. O, gdybyś wiedział, jak źle się czuję! Proszę cię, spraw, żeby się na nią już nie gniewał, żebym ja się więcej nie bał i żeby te okropne rzeczy, o których wiesz, odeszły ode mnie, bo jestem tylko małym dzieckiem. Spraw, żebym mógł znowu kochać tatę i mamę z całego serca, calutkiego serca, bo Ty wiesz, Boże, gdy ktoś się złości, ja czuję się bardzo źle i bardzo się boję i wtedy… Ty wiesz, ja jestem tylko małym dzieckiem! Amen”.

Kościół sprzeciwia się rozwodom, bo są atakiem na rzeczywistość miłości – i o to właśnie chodzi, bo co to za miłość, która nie jest nierozerwalna lub co to za intymność małżeńska, jeżeli może być przeżywana z kimś innym, gdy żyje jeszcze czyjś mąż lub czyjaś żona – ponieważ rozwód rujnuje rodzinę, jak każe w swojej powieści Rozwód wyjaśnić jezuicie, ojcu Evrardowi, Paul Bourget: Statek znalazł się w porcie, gdzie jeden z pasażerów zażyczył sobie zejść na ląd; na statku panowała epidemia, więc nikomu nie wolno było schodzić na ląd. Owa konkretna osoba była z tego niezadowolona, lecz dobro ogólne zwyciężyło. Podobnie też, znacznie lepiej jest, żeby dom posmutniał, niż żeby poświęcona została rodzina. Kościół sprzeciwia się rozwodom również dlatego, że nie przynoszą nic innego, jak tylko nieszczęście dzieciom.

Dotyczy to też sytuacji, gdy rozwód nie oznacza formalnego rozbicia rodziny; wystarczy, że rodzice są zwaśnieni, żeby dziecko cierpiało, i to przeważnie – bardzo cierpiało.

Miłość do dzieci nakazuje rodzicom dołożyć wszelkich starań, by odbudować związek, który jest zagrożony.

Niech Bóg błogosławi domom, w których ramionka małych dzieci strzegą na zawsze ścisłego związku pomiędzy ojcem i matką.

Ks. Raoul Plus SI

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ks. Raoula Plus SI Chrystus w rodzinie. t. 2: Dom.