Rozdział piąty. Na nowej drodze

Franciszek i jego towarzysze zaplanowali, że pierwszą noc spędzą w Spoleto, mieście położonym ponad trzydzieści kilometrów na południe od Asyżu, przy szlaku prowadzącym do Rzymu. Droga wiodła u stóp górskiego pasma, czasem przez dębowe, bukowe i orzechowe lasy, a czasami przecinając sady oliwne i winnice. Wreszcie doprowadziła ich poprzez otwartą równinę do Foligno, ruchliwego miasta położonego w dolinie.

Franciszek znał Foligno, często razem z ojcem przyjeżdżał handlować na tutejszym targu. Dziś przejeżdżając przez znajomy rynek wysoko zadzierał głowę. Myślał: „Wrócę tu jako sławny rycerz i już nigdy, przenigdy nie będę nic sprzedawał na targu”. Zarumienił się z dumy, kiedy jakiś przechodzień wskazał na niego i powiedział do kogoś:

– Ten młody chłopiec, ubrany i jadący konno niczym jakiś pan, to syn kupca, pana Piotra Bernardone.

Oddział zatrzymał się w Foligno, aby coś zjeść, odpocząć i przeczekać najgorętsze godziny dnia. Kiedy wszyscy z powrotem znaleźli się w siodle i zostawili za sobą bramy miasta, Franciszek nie jechał już we wspaniałej pozie i z zadartym nosem, tylko w milczeniu, z opuszczoną głową wlókł się poboczem za resztą drużyny. Nie umiał sobie tego wytłumaczyć, nic przecież się nie stało; drzewa były tak samo zielone, a słońce tak samo jasne, jak jeszcze kilka godzin wcześniej, jednak o ile wówczas rozpierała go duma i radość, o tyle teraz czuł się dziwnie znużony i przygnębiony. Pozostał w tyle, by jego koń mógł napić się wody z niewielkiej, czystej rzeczki Clitumnus, spływającej z gór roztańczonym nurtem i połyskującej na równinie, lecz nie rozweseliło go nawet szemranie wody. Towarzysze zauważyli jego milczenie, lecz za bardzo byli zajęci własnymi planami i nadziejami, żeby zaprzątać sobie tym głowę. Późnym popołudniem wjechali do porośniętego wspaniałym dębowym lasem wąwozu, kończącego dolinę Umbrii – po drugiej stronie leżało już Spoleto. Dalej droga poprowadziła ich wąską górską przełęczą, w której często trwały walki o kontrolę nad drogą do Rzymu. Gdzieś w chłodnym lesie śpiewały ptaki, lecz Franciszkowi po raz pierwszy w życiu wydało się, że to nie jest śpiew radości, lecz smutku.

Być może nie odzyskał jeszcze pełni sił po długiej chorobie i dlatego nie mógł wytrzymać uciążliwości konnej podróży. Cokolwiek było przyczyną jego samopoczucia, jest pewne, że kiedy oddział dotarł do Spoleto, Franciszek wylądował w łóżku z gorączką, zaś następnego dnia jego kompani ruszyli dalej bez niego.

Franciszek wcale nie chciał już z nimi jechać. Raz jeszcze, lecz tym razem z większą siłą i pewnością, uzmysłowił sobie okropność żołnierskiego życia. Kiedy leżał trawiony gorączką i z bólu nie mógł zasnąć, uleciały z niego wszystkie marzenia o chwale. Zdawało mu się, że zamiast rycerzy w lśniących zbrojach i pod wspaniałymi sztandarami widzi rozpaczające kobiety, małe dzieci błagające o jedzenie, piękne miasta opuszczone i pogrążone w ruinie.

Nie wiemy, jak dotarł do domu. Była to dziwna i przykra podróż, a na miejscu przywitało go zdziwienie ze strony tych, którzy widzieli, jak dzielnie wyjeżdżał szukać wojennego szczęścia. Choć naraził się na kpiny ze strony swych bezmyślnych kolegów oraz wyrzuty ojca i brata, jego matka była szczęśliwa, że znów może go zobaczyć i otoczyć swoją opieką. Być może jako jedyna rozumiała zmianę, jaka w nim zaszła.

Zaraz po powrocie Franciszek przeżył najsmutniejszy dzień w życiu. Choć był pewien, że podjął słuszną decyzję, straszliwie bolała go myśl, że w oczach przyjaciół okazał słabość czy wręcz tchórzostwo. Był pogrążony nie tylko w bólu, ale i w rozterce, nie wiedząc, co powinien dalej robić. Jeszcze tydzień wcześniej widział przed sobą jasną przyszłość, niczym białą drogę wiodącą przez dolinę; teraz nie mógł odnaleźć swojej ścieżki w gęstym lesie. Nie wiemy, jak długo się zamartwiał ani co porabiał w ciągu tych ponurych tygodni; wiemy jednak, że stopniowo odzyskał jasność widzenia i jego rozterki pierzchły. Było to tak, jakby w głębi lasu odnalazł właściwą ścieżkę – wąską, wyboistą i odludną, lecz prostą. Nie wiedział wtedy, że w ciągu kilku najbliższych lat setki wędrowców będą przychodzić do niego i pytać, czy mogą mu towarzyszyć na tej wąskiej ścieżce; że zamiast kogoś, kim tak bardzo pragnął być – Franciszkiem Bernardone, najsławniejszym rycerzem w Italii – będzie ukochanym przez wszystkich ludzi bratem Franciszkiem. Teraz wiedział tylko tyle, że na miejsce dawnej miłości do żołnierskiego życia oraz pragnienia, aby zostać wielkim księciem, pojawiły się w nim nowe uczucia: miłość do wszystkich nędznych, głodujących, chorych i smutnych ludzi na świecie, i pragnienie, aby ich nakarmić, ubrać i pocieszyć. Te nowe uczucia różniły się jednak od jego dawnej litości dla biedaków. Zawsze był przecież miłosierny i hojny, lubił rozdawać prezenty jak dobry opiekun; teraz był raczej jak zakochany – pełen miłości, która wydawała się tak wielka, że mogłaby objąć wszystkich mieszkańców Asyżu, wszystkich ludzi świata. I znów Franciszek czuł się szczęśliwy. Jego przyjaciele, którzy widzieli go po powrocie ze Spoleto – bladego i chorego, niespokojnego i rozczarowanego – teraz widzieli, jak jego twarz promienieje, i słyszeli jego śpiew jak za dawnych czasów. „Franciszek Bernardone znowu jest sobą”, myśleli. Kiedy jednak stwierdzili, że nie zależy mu na wspólnych ucztach i zabawach, powiedzieli: „Co za głupiec!” – i zostawili go samego.

cdn.

Sophie Jewett

Powyższy tekst jest fragmentem książki Sophie Jewett Święty Franciszek. Opowieść o Trubadurze Pana Boga.