Rozdział piąty. Morsztynówna, o. Horoneusz, o. Stropoński

I nawet czas jest bezsilny: Rzecz o Teresie Izabeli Morsztynównie, wojewodziance sandomierskiej

Gdy w Sandomierzu wyjdzie się poza obręb Starego Miasta, ongiś obwiedzionego murami, i ulicą Mickiewicza skieruje się w stronę parku porastającego Wzgórze Czwartek zwane też niekiedy Wzgórzem Świętego Wojciecha, dostrzeże się bezstylowy kościół św. Józefa oraz przylegające doń budynki dawnego klasztoru O.O. Franciszkanów-Reformatów.

Ojcowie reformaci przybyli do Sandomierza na zaproszenie mieszkańców i okolicznej szlachty (wbrew woli biskupa i innych miejscowych zakonów) w roku 1672, zaś w roku 1690 ostatecznie ukończyli budowę własnej świątyni. Reformatów z Sandomierza wypędził, po upadku powstania styczniowego, ukaz cara Aleksandra II z roku 1864.

W czasach gdy zamieszkiwali w tym mieście, cieszyli się wielkim szacunkiem tak ludności miejscowej, jak i tej z odleglejszych stron Sandomierszczyzny.

Gdy przez wielkie drzwi usytuowane w zachodniej ścianie świątyni wejdzie się do jej wnętrza i stanie twarzą do głównego ołtarza, to po prawej stronie, pod chórem, można dostrzec w posadzce ułożonej z kamiennych płyt sporą drewnianą pokrywę, zamykającą wejście do podziemi.

Mieściły one niegdyś w sobie liczne (ponad tysiąc!) pochówki zarówno zakonników, jak i osób świeckich, których dokonywano od schyłku XVII wieku, aż do kasaty zakonu.

Krypty pod posadzką poreformackiego kościoła św. Józefa kryły prochy licznych możnych tego świata, którzy nader chętnie wybierali je na miejsce wiecznego spoczynku. Warto wspomnieć, iż tylko w latach 1724-1758 dokonano tu ponad 400 pochówków. Doprawdy, imponująca liczba. I nie grzebano tu byle kogo.

Nie to jednak, iż możni tego świata spoczywają w podziemiach kościoła św. Józefa, jest ważne, mimo że jest ich setki. Z tych wszystkich umarłych, którzy tu znaleźli ostatnią ziemską przystań, ważny i intrygujący jest tylko jeden pochówek – Teresy Izabeli Morsztynówny, wojewodzianki sandomierskiej, zgasłej w roku 1698, panny bardzo pięknej, gruntownie wykształconej i nadzwyczaj pobożnej.

Gdy poprosimy siostrę zakonną, mającą pieczę nad porządkiem w kościele, ta uniósłszy drewnianą pokrywę odsłoni mroczny prostokąt wejścia do podziemi i pozwoli nam zstąpić na dół po niezbyt wygodnych, nadjedzonych zębem czasu schodkach.

Niedaleko wejścia znajduje się niewielka krypta bez okien, mieszcząca tylko jedną trumnę o przeszklonym wieku, umieszczoną na podwyższeniu.

Mocne światło nagiej elektrycznej żarówki pozwala dobrze się przyjrzeć zwłokom spoczywającym tu od ponad lat trzystu. Przez szybę widać szczupłą dziewczęcą postać w ozdobnym kontusiku, o rękach splecionych na piersi, ubranych w rękawiczki, i poczerniałej od kurzu stuleci twarzy. Przypominającą rzeźbę wykonaną z ciemnego drewna.

Teresa Izabela Morsztynówna po śmierci – mimo iż nie poddano jej zabiegom mumifikacyjnym – nie uległa rozkładowi i zachowana w doskonałym stanie, przetrwawszy burze stuleci, wojny napoleońskie, powstania narodowe, dwie wojny światowe, stanowi świadectwo tego, iż nie wszyscy i nie zawsze muszą podlegać nieubłaganym prawom przemijającego czasu. Ona temu czasowi nie uległa.

Na czym właściwie polega fenomen Teresy Izabeli Morsztynówny? Przecież naturalne, spontaniczne mumifikacje się zdarzają i nie stanowią aż tak wielkiej rzadkości. Oto co na ów temat można wyczytać w podręczniku medycyny sądowej:

„Strupieszenie, czyli mumifikacja zwłok, polega na stosunkowo prędkim ich wyschnięciu (zanim procesy gnilne zdążą doprowadzić do rozkładu). Zdarza się to, jeśli zwłoki pozostają w suchym i przewiewnym miejscu (np. na strychu, w krypcie itd). W tych warunkach mogą one utracić około 85% swego ciężaru. Narządy wewnętrzne stają się małe, a skóra pomarszczona i twarda (…)” (Tadeusz Marcinkowski, Medycyna sądowa dla prawników, Warszawa 1982, s. 110).

Zanim jednak zajmiemy się rozważaniami nad niezwykłością zachowania się nienaruszonych zwłok Teresy Izabeli, wpierw opowiedzmy o niej – choćby najkrócej.

Otóż, była ona córką Stanisława Morsztyna, pieczętującego się Leliwą, i Konstancji z Oborskich. Jej ojciec piastował wiele urzędów i godności, z których najważniejszym był urząd wojewody sandomierskiego, stawiający go w rzędzie najpierwszych panów Rzeczypospolitej (a dokładniej: jako trzeciego z dygnitarzy po panach krakowskim i poznańskim).

Teresa Izabela urodziła się 19 października 1680 roku jako trzecie dziecko Stanisława. Miała dwu starszych braci: Jana Kazimierza i Antoniego Andrzeja.

W roku 1681 Morsztynowie zamieszkali na stałe w swym majątku Chorzelów, niedaleko Mielca, w ziemi sandomierskiej. Stanisław Morsztyn, człowiek światły, sam zresztą parający się poezją, dbał o wykształcenie dzieci, w tym i córki. Posłał ją na naukę do P.P. Sakramentek do Warszawy, gdzie poznawała języki polski i francuski, gramatykę, religię, podstawy arytmetyki. Wiadomo też, że potrafiła grać na lutni. Cóż, jak na owe czasy umiała wiele.

Po kilku latach spędzonych u Sakramentek powróciła do rodzinnego dworu, do Chorzelowa. Według tamtoczesnych świadectw była nadzwyczaj piękna, bardzo miła w obejściu. Jeżeli dołożymy do tego wykształcenie, majętność i fakt, iż się było córką wojewody sandomierskiego, nietrudno zgadnąć, że stanowiła jedną z najatrakcyjniejszych partii w kraju.

Rodzice liczyli na to, iż wyjdzie za mąż za kogoś godnego jej ręki – mężczyznę świetnego pod każdym względem. Niestety, nie były to pragnienia samej Teresy Izabeli. Ona pożądała czegoś zgoła innego – chwały i szczęścia w niebie. Wiedziała, że najprostsza droga do raju wiedzie przez klasztor, postanowiła tedy odciąć się od świata i przywdziać habit mnisi. Nie chciała tego wszakże czynić nagle, nie pragnęła bowiem aby rodzice przeżyli szok, zatem starała się powoli ich przygotować.

Przez cały ów czas oddawała się praktykom religijnym, codziennie odwiedzając kościół chorzelowski, czasem udając się do kościoła w Mielcu, zaś obowiązkowo we wszystkie większe święta jeździła do Sandomierza, gdzie uczestniczyła w nabożeństwach u ojców reformatów od św. Józefa, których darzyła szczególną sympatią i zaufaniem.

Ale oto stało się coś, co przekreśliło plany zarówno rodziców, jak i samej Teresy Izabeli. Na początku sierpnia 1698 roku, licząca niespełna osiemnaście lat dziewczyna, zapadła bowiem na nieznaną chorobę.

Już w pierwszych dniach od zachorowania oświadczyła, że nie powróci do zdrowia. Poprosiła tedy, aby sprowadzono do niej ojców reformatów z Sandomierza, iżby ci ekspediowali ją na śmierć. I tak też się stało.

Po spowiedzi, Komunii św. i przyjęciu ostatniego namaszczenia na wypadek, gdyby mimo wszystko Bóg zachował ją przy życiu, złożyła ślub czystości i obietnicę wstąpienia do klasztoru. Sprawdziło się jednak jej pierwsze przeczucie, przeczucie zbliżającego się końca, i w dniu 15 sierpnia, w święto Wniebowzięcia N.M.P., Teresa Izabela zgasła.

Zgodnie z jej życzeniem przewieziono ją do Sandomierza i pochowano w podziemiach kościoła św. Józefa, gdzie spoczywa do dziś.

A teraz wróćmy do niezwykłości zachowania jej ciała w stanie nienaruszonym.

Otóż, od śmierci do pogrzebu minął tydzień, podczas którego zwłoki przewieziono na odległość 50 km. Był sierpień, a więc ciepło, upał, co sprzyjało szybkiemu psuciu się ciała, a przecież to nie nastąpiło. Od zgonu do wyjazdu z Chorzelowa doczesne szczątki Teresy Izabeli na pewno nie były przechowywane ani na strychu, ani w suchej, przewiewnej piwnicy, a choćby nawet, to i tak w ciągu tych kilku dni nie mogły zdążyć wyschnąć. Również później, gdy je transportowano, wyschnięcie nie było możliwe. Zmieniające się podczas niełatwej podróży warunki otoczenia skutecznie to uniemożliwiały.

Gdy wreszcie przywieziono ją do Sandomierza, po pogrzebie została umieszczona w podziemiach kościoła św. Józefa, gdzie absolutnie nie ma warunków, które mogłyby umożliwić proces naturalnej mumifikacji.

Wszystkie, podkreślam to: wszystkie (z jednym jedynym wyjątkiem ciała zakonnika, zmarłego w opinii świętości) z pochowanych tam zwłok, a było ich – jak już wspominałem – bardzo dużo, co do jednego uległy rozkładowi. Rozkładowi uległy także ciała obojga rodziców Teresy Izabeli, którzy kazali się pochować obok córki.

A zatem ani zbieg okoliczności, bo wykluczał go transport, ani tym bardziej właściwości miejsca pochówku, bo w proch rozpadli się inni tam pogrzebani, nie wyjaśniają fenomenu Teresy Izabeli Morsztynówny. Zatem co może go wyjaśnić?

W krótkim czasie po śmierci dziewczyny miejscowy lud zaczął żywić przekonanie, że zgasła ona in odore sanctitatis – w zapachu świętości i rozpoczął się prywatny kult jej osoby. O świętości córki byli też chyba przekonani rodzice, skoro osiemnaście lat po zgonie zdecydowali się otworzyć trumnę. Co spodziewali się zobaczyć? Chyba coś niezwykłego. I rzeczywiście, tak właśnie się stało.

„Już w r. 1716 na prośbę rodziców otworzono trumnę Teresy Izabeli i okazało się, jak zapisano – że ciało jej było „zupełnie całe i bynajmniej nieskażone”.

Po raz drugi otworzono trumnę po dalszych 18 latach, tj. w r. 1734, i wówczas także ciało jej „widziane było w tejże całości i białości”. Kilka lat później, w r. 1742, gdy trumna z upływem lat już się rozsypywała, z polecenia prowincjała Stefana Horodyńskiego dano nową trumnę, a przełożone do niej ciało Teresy Izabeli znów „całe i nieskażone znaleziono, dlaczego w wielkiej uczciwości i opinii świętobliwości u wszystkich jest ta przezacna i pobożna panna, a Pan Bóg i tem zachowaniem jej w całości pokazuje, jako mu się niewinna jej dusza podobała”. Później zaglądano do trumny jeszcze w r. 1784, a kronikarz zanotował: „podziwialiśmy ciało tej pobożnej dziewicy całkiem nienaruszone i to stwierdziliśmy własnemi rękami”. (O. Jan Pasiecznik OFM, Teresa Izabella Morsztynówna 1680-1698, Sandomierz 1980, s. 171).

A dziś? Po ponad 300 latach? Dziś twarz Teresy Izabeli, na której przez wieki osiadał pył, stała się brunatna, ktoś uszkodził jej nos. Gdy spoglądamy w tę twarz przez szklane wieko trumny, zdaje się, iż widzimy zwyczajną mumię i nic nadto.

Jakiż jednak przeżylibyśmy szok, gdyby pozwolono nam owo wieko zdjąć i odchyliwszy odzież spojrzeć na ciało pod nią ukryte. Do dziś bowiem nie utraciło ono swego naturalnego koloru i ma wygląd taki, jak ciało osoby żyjącej, i to jest właśnie największą zagadką.

Ojciec Wojciech Horoneusz, dominikanin

W dzisiejszych czasach „nauki, postępu i zdrowego krytycyzmu” postać Szatana – upadłego cherubina, który nakłonił do buntu przeciwko Stwórcy ogromną liczbę duchów – czystych aniołów, które to duchy przeistoczyły się w demony – jest albo przemilczana, albo wykpiwana, albo wręcz określana jako „średniowieczny zabobon i mit”.

Tymczasem Szatan i złe duchy istnieją, czego dowodzą niezbicie słowa samego Jezusa zapisane na kartach Ewangelii czy opisy wyrzucania przez Niego demonów z ludzi opętanych. Jeśli zatem trafiają się ludzie, dowodzący, iż Szatan jako byt osobowy, czysty duch, obdarzony rozumem i wolną wolą, nie istnieje, nie tylko sprzeciwiają się wierze chrześcijańskiej, ale wręcz zarzucają kłamstwo samemu Jezusowi Chrystusowi!

Także i Sandomierz miał taką postać – świątobliwego dominikanina, który razów diabelskich nierzadko doświadczał. Na temat jego życia niezbyt wiele wiadomo. Znalazłem tylko – ot, krótką informację, zanotowaną na kartach XVIII-wiecznego dzieła. Ponieważ nie chcę niczego zmyślać ani dodawać, notatka owa zaś jest bardzo zwięzła, pozwolę sobie przytoczyć ją w całości:

„Pobożny zakonnik i kapłan Wojciech Horoneusz, tak z grecka nazwany, urodził się w Nowej Górze, trzy mile od Krakowa. W młodości nauką wypolerowany wstąpił do Zakonu Kaznodziejskiego św. Dominika, w którym w doskonałości zakonnej, jako i w wysokich umiejętnościach chwalebnie postąpił, a pracując długo w podawaniu innym swej nauki, Doktorem św. Teologii został. Mąż był doskonały we wszystkich cnotach i zachowaniu praw zakonnych, że przeto Ojciec Generał Dominikański uznał go godniejszym nad innych, aby szczepił i utrzymywał ścisłą regułę tegoż Zakonu. Więc w klasztorach przez wiele lat przeorem był stanowiony, którymi on świątobliwie i roztropnie rządził, będąc wzorem pobożności. Będąc przełożonym w sandomierskim klasztorze, mięsa przez wiele lat nie jadał i inne wszelkie umartwienia ciała czynił. A jako on sprzeciwiał się swym anielskim życiem piekłu, gdy długo trwał na modlitwie niejeden raz bywał bity przez zawistnych szatanów, aż do utraty sił i mocy. Wreszcie chorobą od Boga nawiedzony, zasnął szczęśliwie w Panu i swego czystego ducha oddał R.P. 1614, w Sandomierzu w kościele św. Jakuba pochowany, na chwałę Najwyższego Pana zastępów. Amen”. (X. Florian Jaroszewicz, Matka Świętych Polska…, Kraków 1767, s. 96).

Ojciec Julian Stropoński, reformat

Dzisiaj, gdy wszelkie formy ascezy chrześcijańskiej w dość powszechnej opinii uchodzą za „dziwaczenie” (hinduistyczna czy buddyjska odwrotnie – jest podziwiana), przypomnienie postaci ojca Juliana Stropońskiego, reformaty, może się wydać niezręcznością. Czy jednak asceza, umartwianie ciała, to rzeczywiście „dziwaczenie”, czy też może raczej poważne potraktowanie słów Jezusowych, by „nie skarbić sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza je stoczą”?

Julian Stropoński, urodzony – niestety, nie wiadomo kiedy – w Połańcu, w samym sercu sandomierskiej ziemi, z rodziców zacnych i wiernych Kościołowi, posłany do szkół do Sandomierza, skoro je ukończył, postanowił się poświęcić na wyłączną służbę Bogu i w tymże Sandomierzu do reformackiego klasztoru św. Józefa wstąpił. Rychło zasłynął rozlicznymi cnotami, postępując na drodze duchowego rozwoju niezwykle szybko, jednocześnie na jotę nawet nie odstępując od wymagań reguły zakonnej, co zostało dostrzeżone i docenione przez przełożonych.

Jako zadośćuczynienie za grzechy świata trapił swoje ciało rozlicznymi i nader surowymi umartwieniami, bądź to chłoszcząc je dyscypliną, aż krew spływała z barków i pleców, bądź poszcząc całymi dniami, wreszcie – pozbawiając się snu. Rzadko kiedy kładł się na łóżku, na ogół tuż przed świtem, przykucnąwszy na podłodze, drzemał chwil parę, by rychło znów się ocknąć i do modlitwy powrócić. Do Mszy Świętej przygotowywał się długo i dokładnie przez rozmyślania i modlitwy. Długo ją też odprawiał, ze szczególnym nabożeństwem, namaszczeniem i pokorą.

Jego wielka miłość ku bliźnim, heroiczna wiara, pokuty i umartwienia sprawiły, iż obdarował go Pan Bóg wielką mocą i władzą nad demonami, które z łatwością z ciał ludzi opętanych wyganiał, a od nękanych odpędzał. Wszechmogący błogosławił go także łaską inną, dość rzadką, spotykaną tylko u osób szczególnie świętych, mianowicie zezwolił, by objawiały mu się dusze w czyśćcu cierpiące, prosząc, by trapiąc swoje ciało chłostą, postem, brakiem snu, a także ofiarując za nie modlitwy i dobre uczynki, skracał ich męki i pomagał w prędszym osiągnięciu wiekuistego szczęścia w niebieskiej ojczyźnie.

Jako ofiarę zastępczą za dusze czyśćcowe przyjmował na siebie – z dopustu Bożego – różne choroby. Wszystkie je znosił heroicznie, nawet słowem nie skarżąc się na dolegliwości, którymi bywał doświadczany. Najwięcej cierpiał na rok przed śmiercią. Nie ubolewał jednak nad niczym prócz tego, że nie ma siły odmawiać brewiarza. Wreszcie, opatrzony świętymi sakramentami, posilony Ciałem Pańskim, wpatrzony w krucyfiks, oddał ducha Bogu, przenosząc się do wieczności, a ci, którzy go znali, byli przekonani, iż osiągnął zbawienie. A stało się to Roku Pańskiego 1742.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Legendy i opowieści sandomierskie.