Rozdział piąty. Feliks, Genowefa, Hubert

Feliks

Widzisz tego białego pajączka przemykającego po suficie sypialni? Popatrz, z jaką gracją snuje jedwabną nić, próbując zejść niżej, tam, gdzie leżysz. Wstrzymujesz oddech w obawie, że pająk spadnie ci na głowę. Spójrz, jak zbliża się coraz bardziej, kiedy wyciągasz rękę, aby go zdusić… Poczekaj! Pozwól mu żyć i zajmować się swoimi sprawami, tak jak ty zajmujesz się swoimi. I posłuchaj opowieści o Fidelisie.

Pewnego razu był sobie papież o imieniu Feliks. Żył w czasach, kiedy wiarę chrześcijańską uznawano za przestępstwo wobec państwa. Wyznawcy Chrystusa przemykali z jednej kryjówki do drugiej, uciekając przez rzymskimi strażnikami. Nie było wtedy samochodów, pociągów ani helikopterów i nie mogli się nimi posłużyć, by umknąć do jakiegoś bezpiecznego kraju. Tak więc żyli obok swego przywódcy, Feliksa, godząc się odważnie z faktem, że pojmanie oznacza pewną śmierć. Nie mieli nic przeciwko umieraniu za Chrystusa, ale gdyby przeżyli dzięki modlitwom i łasce Bożej, mogliby dalej głosić innym prawdę o Bogu.

Rzymskich żołnierzy ogarniała coraz większa wściekłość i z dnia na dzień stawali się groźniejsi. Oświadczyli, że przywiodą Feliksa przed oblicze cesarza. Feliks nie należał do tchórzy, ale pomyślał, że przywódca w przebraniu będzie lepszy niż żaden, tak więc zdjął swój papieski strój i wysoką czapkę i przywdział brązową szatę pielgrzyma. Wziął sękaty, ciernisty kij, zgarbił się i powłócząc nogami ruszył drogą.

Wkrótce natknął się na grupę bojowo nastawionych żołnierzy. Zagrodzili mu drogę i jeden z nich zawołał:

– Hej, starcze! Skoro idziesz od strony domu papieża, może gdzieś widziałeś tego chrześcijanina Feliksa? Musimy go o coś spytać.

Żołnierze roześmiali się grubiańsko.

– Nie – odrzekł Feliks, wydmuchując nos, by jego głos brzmiał niewyraźnie. – Nie widziałem go – dodał z przekonaniem.

Przepuścili go więc i szybko odeszli. Feliks także przyspieszył, tyle że w przeciwnym kierunku. Wiedział, że wkrótce jego sztuczka wyjdzie na jaw i wolał oddalić się jak najprędzej. A dokąd? O tym nie miał pojęcia.

Przystanął przy popękanym murze z dziurą w środku, by trochę odetchnąć, i doszedł do wniosku, że to dobre miejsce na kryjówkę. Przecisnął się więc przez otwór, choć ktoś mógł go zauważyć, ale cóż innego miał począć.

Modlił się:

– Miłościwy Boże, jeśli chcesz, żebym pozostał na tym świecie i dalej prowadził chrześcijan, proszę, wydobądź mnie z tarapatów. Co mam robić?

W tym momencie mały biały pająk przebiegł po kamiennej ścianie, zatrzymał się przy dziurze, a potem szybko i zręcznie zaczął zasnuwać ją lśniącą, jedwabną pajęczyną. Pracował energicznie, krzyżując nici w taki sposób, że wkrótce zakryły cały otwór.

Feliks usłyszał pobrzękiwanie tarcz powracających żołnierzy i szuranie ich stóp na drodze. Wstrzymał oddech, gdy się zatrzymali. Dobiegł go głos dowódcy:

– Tu na pewno go nie ma. Tej pajęczyny od dawna nikt nie ruszał. Gdzie ten starzec mógł pójść? Chodźmy dalej!

Feliks odetchnął z ulgą.

Dzięki wiernemu przyjacielowi pająkowi rzymscy żołnierze nigdy nie złapali papieża. Feliks nadał mu imię Fidelis, co oznacza „wierny”, ponieważ pająk wykazał się wielkim oddaniem. Fidelis pozostał z papieżem do czasu, aż ten znalazł w pobliżu inną kryjówkę – starą wyschniętą studnię. Pewnego dnia, kiedy Feliks siedział w kucki na dnie studni, czując jak z głodu burczy mu w brzuchu, usłyszał wypowiedziane szeptem swoje imię.

Poznał głos znajomej chrześcijanki, która go szukała. Ofiarowała mu bochenek żytniego chleba i nigdy żadne jedzenie nie smakowało mu tak dobrze. Przynosiła żywność papieżowi przez wiele miesięcy, aż w końcu znowu mógł wyjść z ukrycia i żyć normalnie.

Feliks nigdy nie zapomniał o swoim przyjacielu Fidelisie i zawsze pozwalał pająkom w swoim domu robić, co tylko chcą. Szczególnie lubił piękne pajęczyny rozpinane w rogach okien. O świcie lśniły na nich promienie słońca. Feliks powiadał, że przypominają mu światło Boga wpadające w czułe serce.

Genowefa

Pewnego razu żyła sobie mała pastuszka imieniem Genowefa, która została świętą patronką Paryża. Urodziła się w wiosce Nanterre niedaleko Paryża i kiedy tylko nauczyła się chodzić, zaczęła pomagać ojcu przy owcach.

Któregoś dnia, gdy miała około siedmiu lat, we wsi było wielkie poruszenie. Uwielbiany przez wszystkich biskup German miał przejeżdżać tędy w drodze do Brytanii, dokąd wysłał go papież, aby złagodzić kłótnie między chrześcijanami.

Mieszkańcy wioski zebrali się w kościele, chcąc otrzymać błogosławieństwo biskupa. Genowefa siedziała ściśnięta między matką i ojcem, zastanawiając się, o czym szepczą ludzie wokoło, ale tak naprawdę niewiele ją to obchodziło. Uwielbiała przesiadywać w kościele i czuć się blisko Boga. To jej wystarczało.

Biskup szedł wzdłuż nawy, uśmiechał się i błogosławił wszystkich. Kiedy przechodził koło Genowefy, przystanął i spojrzał jej głęboko w oczy, a ona również popatrzyła na niego z taką samą uwagą. Te dwie święte dusze od razu poczuły do siebie sympatię.

– Moje dziecko – rzekł do niej biskup – chcesz poświęcić całe swe życie Bogu, prawda?

Genowefa skinęła głową, zastanawiając się, skąd biskup o tym wie.

– Od tej chwili tak się stanie – położył dłoń na jej głowie. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął złoty medalik z krzyżykiem wiszący na łańcuszku. Włożył jej na szyję i dodał: – Niech ten krzyż przypomina ci, że należysz do Boga i zawsze będziesz Mu służyć.

Biskup German kontynuował swą podróż do Brytanii, a Genowefa dalej zajmowała się owcami. Co niedzielę prosiła, by zabrano ją na Mszę świętą, a potem zaczęła też domagać się tego w tygodniu. Jej matka wcale nie była tym zachwycona. W domu było mnóstwo pracy do zrobienia i nie mogła pozwolić, aby dziewczyna biegała do kościoła, kiedy należało doić krowy, ubijać masło lub czyścić stajnię.

Odmówiła więc prośbom córki. Genowefa błagała dalej, aż w końcu matka mocno ją uderzyła i rzekła:

– Teraz już wiesz, że kiedy mówię „nie”, to znaczy „nie”.

I w tym momencie straciła wzrok. Nie widziała jajek, które akurat smażyła, ani firanek poruszanych przez wiatr. Była zupełnie niewidoma.

– Och, co ja narobiłam! – Zapłakała. – Boże, nie chciałam jej skrzywdzić. Tak bardzo tego żałuję. Proszę, przywróć mi wzrok!

Choć matka gorąco się modliła, a do jej błagań przyłączyła się córka, kobieta nadal niczego nie widziała. Genowefa modliła się przez dwa lata, zanim Bóg wysłuchał jej próśb. Pewnego razu jak zwykle poszła rankiem do studni, zaczerpnęła wiadro wody, zrobiła nad nią znak krzyża i zaniosła matce, aby ta mogła obmyć twarz.

Kiedy tylko kobieta przemyła oczy, zatańczyły przed nią kolory i kształty tak dobrze znanych przedmiotów. Zobaczyła niebieski dzbanek pełen śmietany, wazon z narcyzami i uśmiechniętą twarz Genowefy, ostro i wyraźnie, jakby nigdy nie była niewidoma. Promieniując ze szczęścia przyrzekła, że już nigdy więcej nie będzie zabraniać córce chodzić do kościoła.

Osiem lat później biskup German wracał z Brytanii i zatrzymał się w Nanterre, aby zobaczyć dziewczynkę, o której nie mógł zapomnieć. Miała teraz piętnaście lat i ogromnie się ucieszyła z tego spotkania. Wyznała biskupowi, że chciałaby zostać mniszką, a on wysłuchał jej przyrzeczeń, że poświęci swe życie Chrystusowi.

Kiedy rodzicie Genowefy pomarli, przeniosła się do swojej chrzestnej do Paryża. Chrzestni są bardzo ważni, ponieważ gdy rodzice dziecka pójdą do nieba, zanim ono dorośnie, zawsze można liczyć na chrzestnych, którzy pomogą młodemu człowiekowi przejść burzliwy okres dojrzewania.

W Paryżu Genowefa żyła jak mniszka, ale mieszkała we własnym domu. Odkryła u siebie zdolność uzdrawiania za pomocą rąk, którymi masowała chorych. Cała jej miłość i współczucie wypływały przez palce do obolałych pleców, zesztywniałych karków i skręconych kostek. Nosiła w kieszeni buteleczkę oleju do masażu, a kiedy się kończył i nie miała możliwości go dostać, prosiła Boga, aby coś na to poradził.

I uczynił to. Kiedy wyjmowała korek z butelki, cudowny zapach rozchodził się wokoło. Ludzie uśmiechali się i już sama woń olejku poprawiała im samopoczucie. Dopóki Genowefa żyła, butelka już nigdy więcej nie była pusta. „Jakim wspaniałym ojcem jest Bóg” – myślała. „Wysłuchuje nawet tak drobnych próśb!”

Genowefa leczyła także ludzkie dusze i na klęczkach modliła się czasem za kogoś przez całą noc. Szatanowi nie bardzo się podobało, że ta młoda kobieta rozsiewa wokół tyle dobra, zwłaszcza w mieście, w którym zwykł wzbudzać zamęt.

Przychodził do jej pokoju, kiedy się modliła, i zdmuchiwał świecę. Wciąż i wciąż zapalała ją ponownie, a on z uporem gasił. „No dobrze – pomyślała – niech wyczynia te swoje sztuczki. Nie będę zwracać na nie uwagi”.

Modliła się przy świetle księżyca, wpadającym przez okno akurat w taki sposób, by ją oświetlić. Wtedy szatan przyciągał chmury, zakrywając księżyc.

Wreszcie Genowefa powiedziała:

– Dosyć tego!

I zaczęła się modlić, by powrócił do swojego ciemnego świata. Świeca zapaliła się sama i choć szatan próbował, w żaden sposób nie mógł jej zdmuchnąć. Genowefa nie mogła przestać się śmiać i diabeł wykrzywił twarz, po czym wymknął się chyłkiem z komnaty.

Nigdy już jej nie dokuczał. Szatan bowiem najbardziej nie lubi, gdy ktoś robi sobie z niego żarty. Nie ma zupełnie poczucia humoru.

Kiedy Genowefa miała dwadzieścia dziewięć lat, uczyniła cud, który sprawił, że lud Paryża pokochał ją na zawsze. Barbarzyńcy pod wodzą Huna Attyli, znanego także pod przydomkiem Bicz Boży, szykowali się do najazdu na miasto. Attyla był tak niegodziwy, jak wskazywał to jego przydomek. Jeździł na czarnym niczym węgiel koniu, którego kolor pasował do gęstej brody wodza i jego krzaczastych brwi, sterczących na wszystkie strony i nadających mu groźny wygląd.

Był okrutny i dziki, tak więc Paryżanie wpadli w panikę, szykując się do ucieczki z miasta, by ukryć się na wsi. Genowefa próbowała nakłonić ich do zmiany zdania.

– Nie uciekajcie, to przecież nasz dom. Paryż nas potrzebuje! Chodźmy do kościoła, gdzie będziemy się modlić, aż Hun odstąpi od naszego pięknego miasta!

Przywódcy wojskowi uważali ją za niemądrą, a niektórzy powiadali, że szpieguje dla Attyli. Inni tylko kręcili głowami i mówili, że Genowefa ma nie po kolei w głowie. Jak modlitwy mogłyby zmienić zamiary okrutnego Attyli? Sam dźwięk jego imienia sprawiał, że dreszcz przebiegał po plecach.

Jednakże Genowefa i jej przyjaciele nie zwracali na to uwagi i dalej modlili się do Boga o ratunek dla miasta. Dziękowali Mu nawet za to zawczasu.

I oczywiście Attyla odstąpił od swego zamiaru. Nie wiadomo dlaczego. Może był zmęczony i postanowił jechać na południe, zamiast na wschód. A może bolała go głowa od całego tego hałasu, spuchły mu kostki albo dostał wysypki. Tylko Bóg wie, dlaczego Attyla nie zaatakował wtedy Paryża.

Genewefa dożyła dziewięćdziesięciu lat, a kiedy zmarła, pochowano ją w kościele Świętego Piotra i Pawła w centrum Paryża. Cuda wydarzały się dalej nawet po jej odejściu z tego świata. Trzeba było jedynie wyrazić prośbę, a ona ją spełniała.

Pewnego razu w Paryżu wybuchła groźna zaraza. Odebrała już życie czternastu tysiącom ludzi i zrozpaczone matki zaczęły modlić się do Genowefy o ocalenie ich dzieci. Od tej chwili nikt już się nie zaraził, a ci, którzy byli chorzy, wyzdrowieli. Papież ogłosił ten dzień dniem radości i 26 listopada stał się dniem, w którym ludzie wyrażają swoją miłość do Genowefy.

Tak więc w te noce, kiedy jest ci jednocześnie za gorąco i za zimno, bolą cię kości, a gdy się kładziesz, czujesz dudnienie w głowie, wezwij Genowefę.

To Święta, która usuwa gorączkę i odpędza zarazę. Pewnie natrze twoje czoło delikatnie słodkim olejkiem i powie, żebyś zamknął oczy i pomyślał o tych wszystkich wspaniałych rzeczach, które będziesz robić, gdy poczujesz się lepiej.

Hubert

Pewnego razu na dworze Pepina, króla ziem, które obecnie nazywamy Belgią, żył młody hrabia o imieniu Hubert. Był czarującym i powszechnie lubianym człowiekiem, który uwielbiał życiowe przyjemności – wino, jedzenie i przyjaciół, taniec, polowania i zabawy. Najbardziej jednak kochał swoją piękną żonę, Floriban. Miał wszystko, co potrzebne do szczęścia, i potrafił się tym cieszyć.

Pewnego ranka obudził się i zawołał do żony:

– Co za wspaniały dzień! Jak cudowne jest życie! A dziś doskonała pora na polowanie!

– Ależ drogi Hubercie, czy naprawdę musisz dzisiaj polować? – spytała łagodnie Floriban.

– Oczywiście, kochana, trudno o lepszy dzień. Nie można go zmarnować – odparł.

– Dziś jest Wielki Piątek – przypomniała mu.

Hubert pomyślał przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

– Jelenie z pewnością o tym nie wiedzą.

Kochał Boga, ale był pewien, że rozumie On jego zamiłowanie do polowań.

Pocałował żonę na pożegnanie i poprosił, by się za niego modliła. Następnie zwołał przyjaciół i wielce podekscytowani, pokrzykując, wyruszyli w stronę Lasu Ardeńskiego.

Wjechali w największą gęstwinę za chatami ubogich, wychudzonych wieśniaków. Tam się rozdzielili i każdy ruszył w inną stronę. Hubert wkrótce zauważył, że nigdy wcześniej nie był w tej części lasu. Został sam, a każdy dźwięk jaki wydawał, odbijał się echem. Nagle jego koń zatrzymał się i Hubert ujrzał na polanie największego jelenia, jakiego w życiu widział. Zwierzę odwróciło głowę i spojrzało na myśliwego wzrokiem wyrażającym zranioną godność.

Hrabiego oślepił snop światła bijący z krucyfiksu stojącego pomiędzy rogami jelenia. Usłyszał głos:

– Hubercie, zwróć się ku Bogu.

Koń skłonił głowę, a hrabia zeskoczył z jego grzbietu i przyklęknął na trawie.

– Co chcesz, żebym uczynił? – spytał.

– Idź do Lamberta. On ci powie – odparł głos.

Następnie jeleń zniknął. Hubert wstał i potarł oczy. To było zbyt prawdziwe jak na sen. Powoli wsiadł z powrotem na konia i ruszył do domu. Stracił ochotę na polowanie. Lambert był biskupem i Hubert wiedział, że musi się z nim zobaczyć. Bał się jednak tego, co biskup mu powie. Był tak bardzo szczęśliwy z Floriban, że nie mógłby znieść z nią rozłąki.

„Później, Panie, nie teraz, proszę!” – modlił się w duchu, usiłując zapomnieć o tym, co usłyszał w lesie.

Przez trzy lata Hubert i Floriban żyli szczęśliwie, darząc się miłością. W końcu urodził im się syn i Floriban umarła. Hubert był załamany i znowu usłyszał głos:

– Idź do Lamberta.

Tak więc wziął syna, Floriberta, i udał się do biskupa. Kiedy opowiedział mu swoją historię, ów mądry człowiek pokiwał głową i wyznał, że czekał na niego. Powiedział Hubertowi, że powinien wrócić do lasu w Ardenach już nie jako myśliwy, ale pustelnik, i żyć tam przez następne dziesięć lat, a potem udać się na pielgrzymkę do Rzymu. Floribert został z Lambertem i wyrósł na dobrego i wesołego chłopca.

Przez dziesięć lat Hubert żył w biedzie niczym wieśniacy, których chaty kiedyś mijał udając się na polowanie. Teraz chronił jelenie, zamiast je tropić. Już nigdy więcej nie zabił żadnego zwierzęcia.

Wybrał się też do Rzymu, tak jak miał przykazane, i tam mianowano go biskupem, by zajął miejsce po Lambercie. Porzucił swój ukochany las i zamieszkał w mieście Tongern. Tam właśnie był potrzebny. Robił wszystko, aby jak najlepiej wywiązywać się ze swoich nowych obowiązków. Po wielu latach budowania kościołów i murów, ustanawiania praw i mianowania odpowiednich ludzi, by służyli innym, Hubert powrócił do lasu w towarzystwie przyjaciół i Floriberta, który był jego największą radością.

Kiedy Hubert zmarł, ludzie z lasu pochowali go na polanie w miejscu, gdzie spotka ł jelenia, który rzekł: „Hubercie, zwróć się ku Bogu!”.

Ethel Pochocki

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ethel Pochocki Dawno, dawno temu. Opowieści i legendy o świętych.