Rozdział piąty. Chrystus w Eucharystii

Jam jest chleb życia (J 6, 35). Aż do chwili obecnej zastanawialiśmy się nad Wewnętrzną Przyjaźnią Chrystusa z duszą – Przyjaźnią, która – jak należy pamiętać – jest otwarta nie tylko dla katolików, ale dla wszystkich, którzy znają Imię Jezusa, a w pewnym sensie – dla każdej istoty ludzkiej. Ponieważ Nasz Pan jest „światłością prawdziwą, która oświeca każdego człowieka” (J 1, 9), Jego głos przemawia przez sumienie, mimo rozlicznych słabości ludzkiego sumienia. To On, Jedyny Absolut, jest dla wielu mglistą Idealną Postacią stojącą w mroku wszystkich serc, które Go pragną. To Ten, którego pragnęli Marek Aureliusz i Gautama (Budda), Konfucjusz, i Mahomet, ze wszystkimi swymi szczerymi uczniami, na tyle, na ile byli szczerzy wobec siebie samych, nawet jeśli nigdy nie słyszeli Jego historycznego Imienia – Jezus, albo usłyszawszy je, odrzucili Go, o ile to odrzucenie nastąpiło bez ich własnej winy.

Zatem to jest wyjaśnienie niekatolickiej, a nawet niechrześcijańskiej pobożności. Byłoby straszne, gdyby było inaczej, ponieważ w takim przypadku nie moglibyśmy twierdzić, że nasz Zbawiciel może być – w jakimkolwiek rzeczywistym sensie – Zbawicielem świata. Jednak ten Chrystus, o którym my, katolicy, wiemy, że wcielił się w człowieka i przeżył życie zapisane w Ewangeliach, zawsze żył wewnętrznym życiem w ludzkim sercu. Opowiadają, że pewien stary Hindus po wysłuchaniu jednego kazania o życiu Chrystusa, błagał o chrzest. „Ale jak możesz prosić o niego tak od razu?”, dopytywał się kaznodzieja. „Czy kiedykolwiek wcześniej słyszałeś Imię Jezusa?” „Nie – powiedział staruszek – ale znam Go i szukałem przez całe moje życie.” Częściowo po to, aby przekonać ludzi o prawdziwej naturze grzechów przeciw sumieniu – ludzi, którzy „nie wiedzieli, co czynili” – Chrystus wcielił się i cierpiał, umierając na Krzyżu. „To – mówi On w istocie – właśnie robicie Mi duchowo przez całe wasze życie”.

Przechodzimy teraz do rozważenia kolejnej ścieżki, jaką Chrystus podąża ku nam i na której poszukuje naszej przyjaźni, kolejnego sposobu, a w istocie innych darów, które On nam ofiaruje. Nie wystarczy poznać Chrystusa tylko za pomocą jednej metody. Jesteśmy zobowiązani, jeśli pragniemy posiąść wiedzę o Nim na Jego warunkach, a nie na naszych, rozpoznawać Go w każdej formie, jaką wybierze. Nie wystarczy powiedzieć: „wewnętrznie On jest moim Przyjacielem, zatem nie potrzebuję niczego innego”. Lojalna przyjaźń nie odrzuca na przykład Kościoła czy sakramentów jako zbędnych, nie zapytawszy najpierw, czy to On powołał te rzeczy do istnienia – jako drogi, którymi planuje zbliżyć się do nas – czy też nie. A w szczególności musimy pamiętać, że w Najświętszym Sakramencie On rzeczywiście ofiaruje nam dary, których inaczej nie możemy żądać. Przybliża nam i jednoczy z nami nie tylko swoją Boskość, ale tę samą drogą i godną podziwu ludzką Naturę, którą przyjął na ziemi właśnie dla tego celu.

Kiedy spojrzymy wstecz na historię, pierwsza myśl, jaka pojawia się w odniesieniu do Najświętszego Sakramentu, dotyczy Majestatu, w jakim Chrystus się objawia – tego, jak wykorzystuje swoją Sakramentalną Obecność, aby zaznaczyć – otwarcie i wyraźnie – swe Królewskie Zwierzchnictwo na tym świecie. Ci, którzy widzieli ziemskich monarchów podążających, z odkrytymi głowami, za Jezusem Chrystusem w Eucharystii; ci, którzy byli obecni, nawet w naszych czasach, przy tych niesamowitych scenach, kiedy na przykład w Londynie Chrystus błogosławił swój lud z balkonu katolickiej katedry albo gdy w Montrealu podnoszono go na otwartej przestrzeni, aby setki tysięcy ludzi mogły Go adorować; ci, którzy kiedykolwiek byli świadkami, nawet w najmniejszej skali (być może w jakiejś włoskiej wiosce), procesji Bożego Ciała, którzy widzieli zewnętrzne oznaki czci należnej nie tylko Boskości, ale także ziemskiej władzy, demonstrowanej otwarcie, nie mogą przestać zachwycać się sposobem, w jaki, pod Jego własnym przewodnictwem, ten Sakrament, ustanowiony w najskromniejszych możliwych warunkach, w ciasnym, małym wieczerniku, przed oczami kilku niewykształconych ludzi, stał się środkiem, przez który nie tylko Jego pokora i uniżenie, ale też Jego przyrodzony Majestat stają się widoczne dla świata. Stają się wówczas okazją do adoracji ze strony tego świata, albo do wrogości z jego strony.

Jednak nie o tym mamy mówić. Zastanawiamy się raczej, w jak niezwykły sposób Chrystus w swoim Sakramencie przybliża się do nas na naszym poziomie pojmowania i rozumienia. I w kategoriach, które nie pozostawiają wątpliwości tym, którzy zbliżają się do Niego w prostocie, oferuje nam swoją Przyjaźń.

Wyraźna pobożność wobec Mieszkańca Tabernakulum jest, jak wiemy, stosunkowo późną formą kultu katolickiego. Jednak jest to forma tak oczywista, a przez to tak zamierzona przez Boga, jak ziemskie wspaniałości, które stopniowo zaczynały otaczać Najświętszy Sakrament. Także wnioski dogmatyczne, które, chociaż nie sformułowane wyraźnie w najwcześniejszych wiekach, są jednak w sposób oczywisty zawarte w słowach Chrystusa i były skrycie obecne w umysłach Jego najwcześniejszych przyjaciół. W istocie, w tym punkcie, tak jak w wielu innych, życie Eucharystyczne Jezusa oferuje cudownie sugestywną paralelę do Jego życia naturalnego, przeżytego na ziemi. Ten, który był całą Mądrością i całą Władzą „czynił postępy w mądrości i w latach” (Łk 2, 52), stopniowo objawiał cechy Boskości – Życie i Wiedzę – z natury obecne w Jego Osobie na początku. Ten, który pracował w warsztacie cieśli, był mimo to Bogiem od początku. Tak samo jest w Jego życiu Eucharystycznym. Ten Sakrament, w odniesieniu do którego cała dzisiejsza, skomplikowana doktryna katolicka zawsze była prawdziwa, stopniowo zwiększał swoją ekspresję, stopniowo rozwijał to, czym zawsze był.

Zatem to, że Jezus Chrystus zamieszkuje dziś nasze tabernakula, jest tak samo pewne, jak to, że mieszkał w Nazarecie, w tej samej Ludzkiej Naturze. Cel Jego rezydowania w tabernakulum jest jeden – być dostępnym dla wszystkich, którzy znają Go wewnętrznie i pragną poznać w sposób doskonalszy.

Ta właśnie Obecność powoduje ową zdumiewającą różnicę w atmosferze (co przyznają nawet niekatolicy) między kościołami katolickimi a wszystkimi innymi. Owa różnica jest tak wyraźna, że trzeba przygotować tysiąc wyjaśnień, aby ją wytłumaczyć. To sugestywność płonącego tam pojedynczego światła! To niezwykłe zdolności artystyczne, które pomagają projektować kościoły! To zapach starożytnego kadzidła! To może być cokolwiek albo wszystko, z wyjątkiem tego, w co wierzymy my, katolicy – rzeczywistej, fizycznej Obecności najpiękniejszego z synów ludzkich, przyciągającej do Niego Jego przyjaciół! Przed tą dziwną Obecnością wczorajsza oblubienica pokazuje otwierające się teraz przed nią nowe życie. Jutrzejszy umarły oferuje życie, które jest przeszłością. Żałobnicy i szczęśliwi, filozofowie i głupcy, starcy i dzieci – osoby wszelkiego temperamentu, wszelkich rodzajów intelektu, czy narodowości – wszystkie jednoczą się w tym, co jako jedyne może je zjednoczyć – w Przyjaźni Ukochanego ich dusz. Czy może być coś bardziej charakterystycznego dla Jezusa w Ewangelii, niż Jego dostępność, sprawiająca, że On czeka na wszystkich, którzy pragną przyjść do Niego? Coś bardziej typowego niż niewybredna czułość dla tych, z których On nikogo nie odpędzi? Czy mogłoby być coś bardziej charakterystycznego dla Chrystusa, który mieszka w sercu, niż fakt, że Ten, który jest tak prosty wewnątrz, który mieszka cierpliwie w komnacie duszy, powinien mieszkać także w królestwie zewnętrznym, pragnąc, abyśmy dostrzegli Go nie tylko w nas samych, ale poza nami, nie tylko w wewnętrznej świadomości, ale także – w pewnym sensie – w tej sferze przestrzeni i czasu, która tak często wydaje się zaciemniać Jego Obecność w świecie? Zatem właśnie w ten sposób On wypełnia istotę prawdziwej Przyjaźni, którą nazywamy pokorą. On zdaje się na łaskę świata, którego pragnie zdobyć dla siebie. Oferuje siebie w jeszcze uboższym przebraniu niż „za dni ciała” (Hbr 5, 7). Jednak przez wiarę i nauczanie Jego Kościoła, przez ceremonie, którymi Kościół czci Jego Obecność, a także rozpoznany przez swych przyjaciół, wskazuje On tym, którzy pragną Go rozpoznać i tym, którzy Go kochają (chociaż mogą tego nie wiedzieć), że to jest On sam, Pragnienie wszystkich narodów i Ukochany wszystkich dusz.

Jednak Chrystus nie wchodzi bezpośrednio do tabernakulum. Najpierw staje się obecny na ołtarzu, w słowie swego kapłana, w postaci Ofiary. W Ofierze Mszy Świętej ukazuje się światu, a także oczom Ojca Przedwiecznego, w takim samym sensie, jak wtedy, kiedy wisiał na krzyżu, realizując ten sam akt, wypełniony raz na zawsze. Akt, w którym ukazał ową pasję przyjaźni, w imię której domaga się naszych serc, apogeum tej Miłości Największej ze wszystkich, dla której On „życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15, 13).

Jest to oczywiście nieprawdopodobna koncepcja dla tych, którzy wiedzą niewiele lub zgoła nic o Żyjącym Jezusie – których cała wiedza o Nim mieści się (jak otwarcie przyznają) między okładkami wydrukowanej książki. Dla takich jak oni, Ofiara jest zakończona i zamknięta w ten sam sposób, w jaki książka może być skończona i zamknięta – żyjąc odtąd praktycznie jedynie ze swej energii. Nawet dla tych, którzy wiedzą więcej o Jezusie, którzy rozpoznają Go jako żyjącego rzeczywistym życiem wewnętrznym we własnych sercach – nawet dla ludzi o rzeczywistej wewnętrznej duchowości – doktryna ciągłej Ofiary Mszy Świętej czasem wydaje się obraźliwa dla doskonałości Kalwarii. Jednak dla katolika, który cieszy się przyjaźnią Chrystusa, ta Ofiara wynika – mógłbym niemal powiedzieć, że w sposób nieunikniony – z jego znajomości Jezusa „wczoraj i dziś, tego samego także na wieki” (Hbr 13, 8). Dla niego, ten „koniec” na Krzyżu jest nowym początkiem. To pierwszy, wyjątkowy i inauguracyjny akt, w którym wszystkie ofiary się streszczają i który, z kolei, przenosi się na ogół przyszłych swoich reprezentacji, w takim sensie, że Chrystus pozostaje zawsze tym, czym był na Kalwarii, Wieczystą Ofiarą tego i każdego ołtarza, dzięki której my „mamy dostęp… do Ojca” (Ef 2, 18).

Zatem tabernakulum przedstawia nam Chrystusa jako Przyjaciela. Ołtarz przedstawia Go wypełniającego na naszych oczach ten odwieczny akt, przez który zdobywa w swym Człowieczeństwie prawo, aby żądać naszej przyjaźni.

A jednak istnieje jeden, ostatni, jeszcze głębszy stopień uniżenia, przez który przychodzi On do nas – ten stopień, po którym nasza Ofiara i nasz Przyjaciel zstępuje, aby stać się naszym Pokarmem. Tak wielka jest bowiem Jego Miłość do nas, że nie wystarcza Mu pozostawać obiektem adoracji; nie wystarcza Mu spoczywać tam, dźwigając nasze grzechy; nie wystarcza Mu, przede wszystkim, mieszkać w naszych duszach w wewnętrznej przyjaźni, w sposób zrozumiały jedynie dla oświeconych oczu. W Komunii spieszy On na dół schodami zmysłów, po których my tak często na próżno próbujemy się wspinać. Podczas gdy my jesteśmy „jeszcze daleko” (Łk 15, 20), On biegnie, aby się z nami spotkać i tam. Odrzuca ubogie oznaki królewskości, którymi staramy się Go uhonorować, pozostawiając hafty, kwiaty i światła, On nie tylko jednoczy się z nami, Dusza z duszą, w zażyłości modlitwy, ale Ciało z ciałem w odczuwalnej formie Jego Sakramentalnego Życia…

To zatem jest ostatni i najwspanialszy znak, który On mógł w ten sposób ofiarować. To jest powinność, którą Jezus musi spełnić. Ten, który siedział przy posiłku z grzesznikami, daje samego siebie, aby być ich posiłkiem. Ten, przy którego stole my pragniemy stać jako słudzy, przychodzi od dziś sam, by nam służyć. Ten, który mieszka tajemnie w sercu, a który jednak wcielił się na oczach człowieka, raz jeszcze powtarza ten koronny akt miłości i ukazuje się w widocznej postaci oczom wszystkich, którzy pragną Go zobaczyć. Jeśli pokora jest najważniejsza w przyjaźni, tutaj z pewności mamy wyjątkowego Przyjaciela. A ci, którzy nie „poznali Go przy łamaniu chleba” (Łk, 24, 35), jakkolwiek wspaniała może być ich wewnętrzna wiedza o Nim, nie poznają nawet jednej dziesiątej Jego doskonałości. Gdyby On, w swej Ludzkiej Naturze, mieszkał tylko w Niebiosach, zasiadał po prawicy Majestatu na wysokościach, nie byłby Chrystusem z Ewangelii. Gdyby mieszkał, w swej Boskiej Naturze, tylko w sercach tych, którzy otrzymali Go i przyjęli, nie byłby Chrystusem z Kafarnaum i Jerozolimy.

Ale że On, Stwórca świata, który niegdyś przyjął formę stworzenia; On, który zamieszkując w niedostępnym świetle, zstąpił w naszą głęboką ciemność; nasz Bóg, który tak namiętnie pragnął przyjaźni synów ludzkich, że stał się na ich obraz i podobieństwo; Jezus Chrystus Ewangelii i wewnętrznego życia, który, „powstawszy z martwych już więcej nie umiera” (Rz 6, 9), który wyniósł Ludzką Naturę do tej chwały, z której ta sama Ludzka Natura niegdyś ściągnęła Go w dół; Ten, który jest ponad wszelkimi prawami, wykorzystuje je do własnych celów, przedstawiając siebie nie raz, lecz dziesięć tysięcy razy jako naszą Ofiarę, nie raz, ale dziesięć tysięcy razy jako nasz Pokarm i nie raz, i nie więcej razy, ale wiecznie i niezmiennie, jako naszego Przyjaciela – to istotnie jest Jezus, którego poznaliśmy w Ewangelii i we własnych sercach, nasz Przyjaciel według wszelkiego prawa i z każdego tytułu.

Dowiedzcie się zatem czegoś o Jego pokorze wobec Sakramentu, który jest Nim samym. Kiedy zdejmuje z siebie tę chwałę, należącą do Niego, my musimy zdjąć z siebie pychę, do której nie mamy prawa – każdy strzęp i odrobinę tego samozadowolenia i egocentryzmu, które są największymi ze wszystkich przeszkód dla zamiarów Jego Miłości. Musimy uniżyć się w pyle przed tymi Boskimi i łaskawymi stopami, które nie tylko w Jerozolimie dwa tysiące lat temu, ale i dziś w tych miastach, w których mieszkamy, wędrują tak daleko, aby szukać naszych dusz i zbawiać je.

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ks. Roberta Hugh Bensona Rekolekcje z Chrystusem.