Rozdział ósmy. Tysiąc Zdrowaś Maryjo

Od nadejścia zimy u Chapdelainów często rozmawiano o zbliżających się świętach.

– Zastanawiam się, czy będziemy mieć gości w Nowy Rok – powiedziała pewnego wieczora pani Chapdelaine.

Zrobiła przegląd wszystkich znajomych, którzy mogliby ich odwiedzić.

– Azalma Larouche nie mieszka daleko, ale jest zbyt leniwa, zaś tym z Saint-Prime nie będzie się chciało tak daleko jechać. Może Wilfred lub Ferdynand przyjadą z Saint-Gédéon, jeśli na jeziorze będzie mocny lód…

Westchnienie zdradziło, że wciąż myślała o ożywieniu starych parafii w czasie świąt, o rodzinnych posiłkach, niezapowiedzianych wizytach krewnych, okutanych w futra i narzuty, przyjeżdżających z innego miasteczka saniami ciągnionymi przez konia o oszronionej sierści.

Maria zastanawiała się nad czymś innym.

– Jeśli drogi będą równie złe jak w zeszłym roku, nie będziemy mogli pojechać na Pasterkę. A teraz tak bardzo bym chciała, i ojciec mi to obiecał…

Przez małe okienko spoglądała na szare niebo i zasmucała się jeszcze bardziej. Wyprawa na Pasterkę jest naturalnym pragnieniem wszystkich kanadyjskich wieśniaków, nawet tych mieszkających bardzo daleko od miasteczek. Wszystko, co muszą pokonać po drodze, mróz, las nocą, złe drogi i ogromne przestrzenie, przydaje tej Mszy Świętej uroczystego i tajemniczego charakteru. Świętowanie narodzin Jezusa jest dla nich czymś więcej niż datą w kalendarzu lub zwyczajem: oznacza odnowioną obietnicę odkupienia, jest powodem wielkiej radości, zaś drewniany kościół wypełnia się szczerą żarliwością i cudowną, wzniosłą atmosferą. W tym roku bardziej niż kiedykolwiek, po tylu tygodniach z dala od domów i kościołów, Maria pragnęła pojechać na Pasterkę. Wydawało się jej, że będzie prosić o wiele łask, które zostałyby jej przyznane, gdyby mogła się o nie modlić przed ołtarzem, wśród śpiewów.

W połowie grudnia spadło mnóstwo drobnego i suchego niczym puder śniegu, zaś na trzy dni przed Bożym Narodzeniem poderwał się wiatr z północnego-zachodu i zasypał drogi.

Następnego dnia po wichurze, pan Chapdelaine zaprzągł Karola Eugeniusza do wielkich sań, załadował na nie łopaty i wyruszył z Tit’Bé, by spróbować odkopać drogę, lub wyznaczyć inną. Wrócili w południe, wycieńczeni, zasypani śniegiem i powiedzieli, że przez wiele dni nie będzie się dało przejechać.

Należało więc zrezygnować z Pasterki. Maria westchnęła i pomyślała o innym sposobie na zaskarbienie sobie przychylności niebios.

– Mamo – zapytała pod wieczór. – Czy to prawda, że jeśli dzień przed Bożym Narodzeniem odmówi się tysiąc Zdrowaś Maryjo, to otrzyma się łaskę, o jaką się prosi?

– To prawda – odparła poważnym tonem pani Chapdelaine. – Osoba, która chce o coś poprosić Boga, i która odmówi tysiąc razy Zdrowaś Maryjo, niezwykle rzadko nie dostaje tego, o co się modli.

W wigilię Bożego Narodzenia było zimno, ale spokojnie. Mężczyźni wyszli wcześnie rano, by jeszcze raz spróbować odkopać drogę, lecz bez większych nadziei. Jednak na długo przed ich wyjściem, a w zasadzie na długo przed nastaniem dnia, Maria zaczęła odmawiać swoje Zdrowaś Maryjo. Obudziwszy się bardzo wcześnie, wzięła różaniec pod poduszkę i od razu zaczęła bardzo szybko odmawiać modlitwę, powracając od ostatnich słów do początkowych bez żadnej przerwy, odliczając na ziarnkach różańca.

Wszyscy jeszcze spali, tylko pies, gdy zobaczył, że Maria się porusza, opuścił swoje legowisko przy piecu i przyszedł usiąść koło jej łóżka, poważny, z łbem wspartym o kołdrę. Maria wodziła oczyma po długim, białym pyszczku opartym na brązowej wełnie, patrzyła w jego wilgotne oczy, w których drzemała wzniosła prostota zwierząt. Spoglądała na jego opadające uszy pokryte gładką sierścią, a jej usta powtarzały bez końca święte słowa: „Zdrowaś Maryjo, łaski pełna…”.

Wkrótce Tit’Bé wyskoczył z łóżka, by dołożyć do pieca. Kierowana swoistą skromnością Maria odwróciła się i schowała różaniec pod kołdrę, cały czas się modląc. Piec zamruczał, a pies powrócił na swoje zwykłe miejsce, i jeszcze przez pół godziny wszystko w domu było nieruchome, z wyjątkiem palców Marii, przemykających po owocach bukszpanu, i jej ust, modlących się z pracowitością zajętej robotnicy.

Następnie trzeba było wstać, gdyż nastawał dzień; w czasie, gdy mężczyźni byli w stajni i oporządzali zwierzęta, należało przygotować kaszę i naleśniki, a po ich powrocie podać śniadanie do stołu, umyć naczynia, posprzątać dom. Przez cały ten czas wspaniały monument z modlitwy wznosił się nieco bliżej nieba – Maria nie mogła jednak pomagać sobie różańcem, więc trudno jej było dokładnie liczyć. Później, jako że żadna pilna praca na nią nie czekała, mogła usiąść przy oknie i kontynuować swe zadanie z większą metodycznością.

Wybiło południe! Już trzysta Zdrowaś Maryjo! Jej niepokój się rozwiał, gdyż teraz była prawie pewna, że uda się jej skończyć na czas. Przyszło jej też do głowy, że post mógłby pomóc w pozyskiwaniu przychylności niebios i byłby w stanie zmienić jej nadzieję w pewność: jadła więc niewiele, odmawiając sobie ulubionych rzeczy.

Po południu musiała zająć się robieniem wełnianej koszuli, jaką chciała podarować ojcu w Nowy Rok, i mimo że cały czas szeptała słowa modlitwy, praca palców trochę ją rozpraszała i spowalniała; potem były długie przygotowania do kolacji, a wreszcie przyszedł jeszcze Tit’Bé z rękawiczkami do naprawy. W tym czasie kolejne Zdrowaś Maryjo przybywały bardzo wolno, z przerwami, jak nabożna procesja, która musi pokonywać zatrzymujące ją świeckie przeszkody.

Lecz gdy nadszedł wieczór, i wszystkie codzienne obowiązki zostały już wypełnione, Maria mogła powrócić na swoje krzesło pod oknem, gdzie z dala od słabego światła lampy, w uroczystym cieniu, zwrócona w stronę pól pokrytych lodowatą bielą, ponownie sięgnęła po różaniec i oddała się żarliwej modlitwie. Ku jej radości, pozostało jeszcze do odmówienia wiele Zdrowaś Maryjo; trudność i ból dodawały temu doświadczeniu więcej znaczenia, gotowa byłaby nawet bardziej się ukorzyć i dodać siły swej modlitwie, umartwiając się albo przyjmując jakąś niewygodną lub bolesną pozycję.

Ojciec i Tit’Bé palili, grzejąc stopy w cieple pieca; matka robiła nowe sznurówki do starych mokasynów z łosia. Na zewnątrz pojawił się księżyc, obejmując swym chłodnym światłem zimno białej ziemi. Niebo było niewypowiedzianie czyste i głębokie, mieniące się gwiazdami, przypominającymi wszystkie cudowne gwiazdy sprzed lat.

„Błogosławionaś ty między niewiastami…”

Powtarzając krótką modlitwę, w końcu czasem się gubiła i zatrzymywała, zmęczona, nie mogąc odnaleźć dobrze znanych słów. Trwało to jedynie chwilkę: zamykała oczy, brała oddech i koniec zdania pojawiał się w jej pamięci, wymawiany przez usta, wymykał się z machinalnego ronda, z powrotem nabierając dokładnego i uroczystego sensu.

„Błogosławionaś ty między niewiastami…”

Z czasem zmęczenie opadło na jej usta, i dziewczyna wymawiała święte słowa wolno i z coraz większym trudem, jednak ziarnka różańca bez końca przepływały między jej palcami, za każdym razem wysyłając ofiarę z jednego Zdrowaś Maryjo do ciemnego nieba, gdzie Maryja pełna łaski na pewno pochylała się na swym tronie, wsłuchując w muzykę zanoszonych ku Niej modlitw, przypominając sobie o szczęśliwej nocy.

„Pan z Tobą…”

Paliki z ogrodzeń wyglądały jak czarne kraty na białej ziemi skąpanej w bladej poświacie. Brzozowe pnie, jakie się odcinały na tle ciemnej linii lasu, przypominały szkielety żywych istot, które przeniknął mróz i pozbawił życia. Lodowata noc była jednak bardziej uroczysta, niż straszna.

– Z takimi drogami nie tylko my będziemy musieli wieczorem zostać w domu – stwierdziła pani Chapdelaine. – A mimo to, czyż jest coś piękniejszego od Pasterki w Saint-Coeur-de-Marie, z Iwoną Boilly przy organach, i Pacyfikiem Simardem, który tak pięknie śpiewa łacińskie pieśni!

Uważała jednak, żeby w taką noc jak ta nie powiedzieć nic, co mogłoby przypominać narzekanie lub wymówkę, lecz mimo to jej słowa i głos zdradzały zarówno ich oddalenie, jak i samotność.

Jej mąż domyślił się, że jest jej przykro i, sam wzruszony nastrojem świętego wieczoru, począł oskarżać siebie samego.

– To prawda, Lauro, że byłabyś szczęśliwsza z kimś innym, na pięknej ziemi, blisko miasteczka.

– Nie, Samuelu… Dobry Bóg robi, co uważa za słuszne. A że narzekam… tak dla zasady się użalam. Bo kto tego nie robi? Przecież nigdy nie byliśmy nieszczęśliwi, żyjemy we dwoje i nigdy jakoś nie cierpieliśmy; chłopcy wyrośli na porządnych, dzielnych ludzi, przynoszą nam prawie wszystko, co zarobią, a Maria to także dobra dziewczyna…

Rozczulili się, wspominając przeszłość, a zarazem myśląc o świecach, które już paliły się w kościele, o śpiewach, które wkrótce miały zabrzmieć, roznosząc wszędzie nowinę o narodzinach Zbawiciela. Życie zawsze było dla nich proste: składała się na nie niezbędna, ciężka praca, zgoda między małżonkami, poddanie się prawom natury i Kościoła. Wszystko to zlewało się u nich w jedno, zwyczaje religijne z drobiazgami codziennego życia i nie potrafiliby oddzielić religijnego uniesienia od ich wzajemnej, niewyrażonej czułości.

Mała Alma Róża usłyszała, że rozdają pochwały i przyszła po swoją.

– Ja też byłam grzeczną dziewczynką, prawda, tato?

– Oczywiście… oczywiście… to byłby duży grzech być zazdrosnym w dniu, gdy narodził się mały Jezusek.

Dla dzieci, Jezus z Nazaretu był zawsze „małym Jezuskiem”, kędzierzawym dzieciątkiem ze świętych obrazków; i po prawdzie, dla rodziców też. To właśnie najczęściej przedstawiało to imię, nie cierpiącego, poważnego Chrystusa protestantów, lecz kogoś bliższego i nie tak potężnego: niemowlę w ramionach matki, lub najwyżej małe dziecko, które można było kochać bez wielkiego duchowego wysiłku i zastanawiania się nad pisaną Mu ofiarą.

– Chcesz się pobujać?

– Tak.

Wziął więc córeczkę na kolana i zaczął się kołysać w przód i w tył.

– Będziemy też śpiewać?

– Tak.

– To dobrze. Śpiewaj razem ze mną:

W małej stajence leży
Jezusek tak nam drogi!
Jakiż on uroczy,
Choć taki ubogi…

Zaczął półgłosem, by nie zagłuszyć cienkiego głosiku córeczki, lecz wkrótce porwał go żar i rozśpiewał się na całe gardło, z oczyma wpatrzonymi w dal. Telesfor przyszedł usiąść obok i z uwielbieniem wpatrywał się w ojca. Dla tych dzieci, wychowanych w domu na odludziu, dla których jedynymi towarzyszami byli rodzice, Samuel Chapdelaine uosabiał całą mądrość i moc świata, a jako że był dla nich łagodny i cierpliwy, zawsze gotów, by je brać na kolana i śpiewać im kolędy lub niezliczone proste, stare piosenki, których ich po kolei uczył, dzieci kochały go wyjątkowym uczuciem.

Wszelkie królewskie pałace
Zdają się liche
Przy cudach, które widzę
W tej stajence cichej.

– Jeszcze? Dobrze.

Tym razem do śpiewania dołączyli Telesfor i pani Chapdelaine. Maria nie mogła się powstrzymać i przerwała na kilka chwil swe modlitwy, by na nich popatrzeć i posłuchać. Słowa kolędy podwoiły jej zapał i dziewczyna wznowiła modły z jeszcze bardziej żarliwą wiarą. „Zdrowaś Maryjo, łaski pełna…”

– A teraz? Inną piosenkę: jaką?

Nie czekając na odpowiedź, zaintonował:

Trzy wielkie okręty przypłynęły z morza.
Pełne były owsa, pełne były zboża.
Pójdziemy nad wodę, na spacer pójdziemy,
Na wyspie wspaniale bawić się będziemy.

– Nie, ta nie… Jasna fontanna? Ach, ta jest piękna! Będziemy wszyscy śpiewać.

Rzucił okiem na Marię, lecz widząc różaniec bez końca przemykający między palcami córki, powstrzymał się, nie przerywając jej.

Gdy spacerowałem,
W jasnej fontannie,
Wodę tak czystą ujrzałem,
Że się w niej wykąpałem…
Od tak dawna cię kocham,
Nigdy cię nie zapomnę…

Słowa i melodia równie wzruszające… refren pełen naiwnego smutku. Piosenka ta rozczulała nie tylko proste serca.

Na najwyższej gałązce,
Śpiewał słowik swą piosnkę.
Śpiewaj, słowiku, śpiewaj,
Skoro twe serce radosne…
Od tak dawna cię kocham,
Nigdy cię nie zapomnę…

Ziarnka różańca nie śmigały już między prostymi palcami. Maria nie śpiewała z innymi, lecz słuchała, i skarga smutnej miłości wydała się wzruszająca jej sercu, nieco już znużonemu modlitwą.

Twe serce jest skore do śmiechu,
Moje do płakania.
Straciłem ukochaną,
Od głupiego gadania…
Za bukiet róż,
Co nie był do dania.
Od tak dawna cię kocham,
Nigdy cię nie zapomnę…

Maria wyglądała przez okno na białe pola, okolone uroczystym lasem. Żar jej wiary, natężenie nastoletniej miłości, poruszające brzmienie znajomych głosów mieszały się w jej sercu w jedno uczucie. Świat był pełen miłości tego wieczora, miłości ludzkiej i świętej. Uczucia te były zarówno proste, jak i mocne, naturalne i niezbędne. Mieszały się jedno z drugim, a modlitwy proszące o opiekę niebios nad ukochanymi nie były niczym innym, jak rodzajem zamanifestowania miłości ludzkiej, a naiwne, miłosne skargi były wyśpiewywane poważnym, uroczystym głosem, w uniesieniu ducha właściwemu adresom do innego świata.

Chciałbym, by róża
Jeszcze na krzewie była,
A krzew sam,
By morska fala topiła.
Od tak dawna cię kocham,
Nigdy cię nie zapomnę…

„Zdrowaś Maryjo, łaski pełna…”

Gdy piosenka dobiegła końca, Maria machinalnie wznowiła swe modlitwy z nową siłą, a ziarnka różańca znów zaczęły przemykać między palcami.

Mała Alma Róża zasnęła na kolanach ojca, więc rozebrano ją i zaniesiono do łóżka, a za nią poszedł Telesfor. Wkrótce też oddalił się Tit’Bé, napełniając najpierw piec szczapami zielonej brzozy. Pan Chapdelaine po raz ostatni poszedł do stajni i wrócił mówiąc, iż mróz robi się coraz większy. Wkrótce wszyscy się położyli, z wyjątkiem Marii.

– Nie zapomnisz zgasić lampy?

– Nie, ojcze.

Po czym ją zgasiła, gdyż wolała cień. Wróciła na krzesło pod oknem i odmawiała ostatnie Zdrowaś Maryjo. Gdy skończyła, naszła ją myśl i obawa, że może pomyliła się w liczeniu, gdyż nie zawsze mogła modlitwy odliczać na ziarnkach różańca. Na wszelki wypadek odmówiła jeszcze pięćdziesiąt i wtedy przerwała, oszołomiona, zmęczona, ale też szczęśliwa i ufna, jakby właśnie dotrzymała uroczystej obietnicy.

Za oknem świat skąpany był w srebrnej poświacie, otulony zimną świetnością, jaka się rozciąga nocą nad zasypanymi śniegiem krainami, gdy niebo jest jasne, a księżyc świeci. We wnętrzu domu było ciemno i wydawało się, że to pola i las rozświetlają się na przyjście świętej godziny.

„Tysiąc Zdrowaś Maryjo zostało odmówionych – pomyślała Maria – ale jeszcze nie poprosiłam o łaskę… nie słowami.”

Wydawało jej się, że być może nie będzie to konieczne, że niebiosa zrozumieją, bez potrzeby wymawiania życzenia na głos, a zwłaszcza Maryja… która była kobietą na tej ziemi. W ostatniej jednak chwili jej proste serce zdjęła obawa, starała się więc wyrazić słowami to, o co chciała poprosić.

Franciszek Paradis… Z pewnością jej życzenie było z nim związane. Domyśliłaś się tego, Maryjo, łaski pełna? Jak mogła wyrazić swe pragnienie z należytym szacunkiem? Żeby nie było mu źle w lesie… Żeby dotrzymał swych obietnic i przestał przeklinać i pić… Żeby wrócił na wiosnę…

Żeby wrócił na wiosnę… Maria tu się zatrzymała, gdyż wydało jej się, że gdy Franciszek wróci, dotrzymawszy swych obietnic, reszta pisanego im szczęścia będzie czymś, co będą mogli dokończyć prawie sami… prawie sami… O ile to nie zarozumiałość tak myśleć…

Żeby wrócił na wiosnę. Myśląc o jego powrocie, o nim, jego pięknej twarzy spalonej słońcem, która pochyli się nad nią, Maria zapomina o całej reszcie, i długo patrzy niewidzącym wzrokiem na pokrytą śniegiem ziemię, którą światło księżyca czyni podobną do wielkiej płyty z cudownie pięknej substancji, trochę z masy perłowej, trochę kości słoniowej, na czarne ogrodzenia, i bliską linię groźnego lasu.

cdn.

Louis Hemon

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louis Hemona Dom na polanie. Opowieść o Marii Chapdelaine.