Rozdział osiemnasty. Biskup Ryszard

Na początku trzynastego wieku, kiedy Anglią rządził król Jan, w zaniedbanej posiadłości na granicy puszczy Worcester mieszkali dwaj mali chłopcy i ich siostra. Ich rodzice nie żyli, a opiekunowie byli zbyt zajęci własnymi sprawami, by należycie wywiązywać się z obowiązków powierzonych im przez Ryszarda de Wyche starszego, dlatego majątek popadł w ruinę. Po ciężkich deszczach nie dbano, by woda spływała z nieużytków, aż nisko położone łąki zmieniły się w bagna. Nigdy nie karczowano też drzew ani zarośli, więc po pewnym czasie prawie nie sposób się było przez nie przedrzeć.

Dzieci niewiele to jednak obchodziło. Starzy służący pilnowali, żeby w kominkach palił się ogień i żeby miały zawsze dużo jedzenia i picia, a o ile nam wiadomo, nikt inny się nimi nie zajmował, więc mogły robić, co chcą, przez cały dzień, a czegóż innego pragną tak naprawdę dzieci?

Jednakże rodzeństwo różniło się między sobą poglądami na zabawę. Kiedy świeciło słońce, starszy chłopiec i dziewczynka włóczyli się po okolicach, albo bawili się w zbójców i rycerzy, a gdy udało im się namówić do zabawy Ryszarda, mogli też odgrywać „damę w niebezpieczeństwie”. Zwykle jednak musieli zostawiać go w spokoju, gdyż przesiadywał na parapecie okna z wzrokiem wlepionym w księgę wyjętą z ojcowskiej biblioteki. Ryszard umiał bowiem czytać. Najprawdopodobniej nauczył go tego jakiś ksiądz.

– Tępy chłopak – powtarzali opiekunowie przy tych rzadkich okazjach, kiedy go widzieli. – Pewnego dnia, kiedy jego brat będzie zdobywał na wojnie ostrogi, on pewnie zostanie proboszczem. Dobrze, że nie jest najstarszy.

Ale Henryk, starszy chłopiec, wiedział dobrze, że to Ryszard stawił czoło rozszalałemu bykowi, gdy on sam kulił się z przerażenia i że to Ryszard przyjął na siebie cały gniew rolnika, kiedy psy Henryka stratowały mu pole młodej pszenicy. A jeśli coś planował, zawsze pytał Ryszarda o radę, choć nigdy nie przyszło mu do głowy zastanawiać się o czym rozmyśla młodszy brat, gdy spaceruje po ogrodzie ich matki zarośniętym nieprzycinanymi różami albo patrzy niewidzącym wzrokiem na rosnące na bagnach kaczeńce.

A Ryszard, podobnie jak jego brat, miał drogie sercu marzenia. Pragnął pojechać na uniwersytet oksfordzki, o którym słyszał wiele cudownych historii od mieszkających w sąsiedztwie synów szlachty i rycerzy. Tam mógłby usiąść na brzegach Cherwell albo Isis i czytać książki, o których tylko słyszał i dyskutować z uczonymi, którzy podróżowali do dalekich krajów, a być może nawet do samych Włoch. Och, czegóż by nie oddał, żeby tam się dostać! Ale wówczas zjawiał się jego brat i pytał, czy jego zdaniem należy obsiać zbożem ten, czy tamten kawałek pola, i czy sądzi, że gdyby osuszyć część bagna, uzyskaliby dobre plony, ponieważ w tym czasie chłopcy już dorośli, a starszy miał jeszcze kilka lat do zostania rycerzem. A jednak prawdziwym gospodarzem posiadłości był nie Henryk a Ryszard, bo to on czytał u starych łacińskich autorów takich jak Wergiliusz czy Colomella, jak powinno się uprawiać ziemię i to on wiedział, które drzewa należy wyciąć i jakiej ceny żądać za drewno od właścicieli okolicznych żup solnych. Z tego powodu odsuwał od siebie marzenia o Oksfordzie i pomagał bratu tak mądrze i dobrze, że w końcu wdzięczny Henryk zaproponował, że sceduje cały majątek bratu. W tym samym czasie zaproponowano mu również narzeczoną, córkę szlachcica, który słyszał, jaki z niego dobry i honorowy człowiek.

Ale Ryszarda nie pociągała żadna z tych propozycji. Pracował ciężko wiele lat, nie tylko by doprowadzić majątek do rozkwitu, ale również by nauczyć brata, jak o niego dbać. Obecnie chciał iść własną ścieżką i przygotować się do wstąpienia do stanu duchownego.

W owym czasie, ku powszechnej uldze, król Jan umarł, a tron objął po nim jego syn, Henryk III. Angielscy panowie nie zapomnieli walki z królem, która zakończyła się uzyskaniem Wielkiej Karty Swobód, ani własnej propozycji, by francuski książę Ludwik najechał Anglię. Wszystkich czekały jeszcze wielkie kłopoty, a jednak sprawy miały się ku lepszemu. Ludwik wrócił do własnego kraju, a panowie mieli nadzieję, że łatwo nagną do swojej woli młodego króla.

Ryszard miał zapewne dwadzieścia trzy lata kiedy przyjechał do Oksfordu słuchać wykładów sławnego Roberta Grosstete, późniejszego biskupa Lincoln i pierwszego angielskiego kardynała. Miasto, o którym marzył ten młody człowiek, było zupełnie inne niż to, które znamy obecnie. Otaczały je mury i wieże obronne, a domy, w których mieszkali studenci – gdyż nie było jeszcze wtedy kolegiów – budowano z drewna i kryto strzechą. Rzeka Isis rozlewała się szeroko po równinie, rozdzielając się na liczne kanały. Na jej wysepkach wyrastały budynki, zaś okoliczne wzgórza porastała gęsta puszcza. Istniało już wtedy wielkie opactwo Świętego Frideswide, gdzie Wolsey miał potem wybudować kolegium Kościoła Chrystusowego, a dźwięk dzwonów z wieży kościoła Najświętszej Maryi Panny zwiastował studentom bójki na ulicach, których oczywiście nikt nie chciał przegapić. Jakby prosto z wody wyrastało opactwo Oseney, któremu za rok czy dwa miała przybyć konkurencja w postaci szkół należących do zakonu Świętego Dominika, zaś ulice miasta pełne były franciszkanów. Oksford i dziś potrafi być bardzo głośny, kiedy studentów ogarnie podniecenie, ale w owych czasach, gdy obowiązywało niewiele reguł, było tysiąc razy gorzej. W mieście roiło się od młodych ludzi, niecierpliwie wyglądających okazji do awantury, a jeśli od czasu do czasu w przepychance ktoś stracił życie – no cóż, nie miało to większego znaczenia, a wielu ludzi gotowych było nawet kryć mordercę!

Kiedy Ryszard przybył do Oksfordu, uważał się za bogatego człowieka, ale bardzo szybko worek pieniędzy, który stanowił jego udział w rodzinnym majątku, zniknął razem z księdzem, któremu powierzył go na przechowanie. Podczas studiów Ryszard nie mógł oczywiście pracować i musiał przyjmować od brata niewielką pensję, która chroniła go przed głodem. O kwatery w mieście było trudno, dlatego dzielił pokój z dwoma bardzo biednymi studentami. We trzech mieli tylko jedną togę, więc musieli chodzić na wykłady na zmianę.

Pomimo tych trudności nigdy nie tracili ducha. Co rano, kiedy tylko robiło się dość jasno by czytać, wyskakiwali z łóżek. Zapominali, że są głodni i że jest im zimno w wielkiej radości, że mogą się uczyć, albo rozwikływać jakąś zawiłą kwestię filozoficzną. Później ten szczęśliwiec, któremu danego dnia przysługiwała toga, udawał się na wykłady. Jadali jak najrzadziej i bardzo niewiele – tylko trochę chleba, zupy i wina, a w dni świąteczne dodatkowo kawałek mięsa czy ryby. W każdym razie Ryszard był podczas tych sześciu czy siedmiu lat w Oksfordzie szczęśliwy i zadowolony i nigdy nie prosił o zapomogę, jak to mieli w zwyczaju jego przyjaciele.

Kiedy otrzymał już stopień naukowy, udał się do Paryża, jak większość młodych ludzi w jego czasach. Wykształcił się tam na nauczyciela, po czym wrócił do Oksfordu poszukać sobie uczniów, gdyż wówczas studentom wolno było samym wybierać sobie mistrzów. Pewnego ranka udał się na ucztę wydaną przez przyjaciela na cześć sukcesu w egzaminach, kiedy służący powiedział, że ktoś czeka na niego przy drzwiach i prosi o rozmowę.

– Niech wejdzie i napije się wina – zawołał gospodarz, zrywając się z miejsca, ale gość, który przybył konno, nie chciał wejść do środka. Powiedział, że wiadomość jest przeznaczona wyłącznie dla uszu Ryszarda. Obawiając się, że to jakieś złe wieści z domu Ryszard wyszedł zaraz na zewnątrz, ale pod drzwiami nikogo nie było, a ulica również była pusta. Zaskoczony wrócił na ucztę, wykrzykując:

– Nikogo tam nie ma, to musiał być… – tu urwał zdumiony wyrazem twarzy wszystkich zebranych. – Co się stało? – zapytał, na co gospodarz odpowiedział:

– Patrz! Ledwie wyszedłeś, a ten wielki kamień spadł z sufitu i gdybyś tu dalej siedział, już byś nie żył!

Wówczas Ryszard zrozumiał, że posłańcem był anioł i że sam Bóg ocalił jego życie, ponieważ szykuje dla niego jakieś zadanie.

Wkrótce po tym zdarzeniu spełniły się marzenia Ryszarda: wyruszył do Włoch, aby studiować prawo kanoniczne w Bolonii. W człowieku, który widział dotąd tylko równiny północnej Francji i pola angielskich Midlands, widok Alp musiał wzbudzić przerażenie. W owych czasach, a właściwie to nawet jeszcze w dziewiętnastym wieku, góry i wodospady uważano za brzydkie i nikt nie jeździł tam dla przyjemności. Bez wątpienia Ryszard nie różnił się pod tym względem od innych ludzi i zapewne odetchnął z ulgą, kiedy przebył te okropne urwiska i znalazł się bezpiecznie wśród otoczonych murami miast Lombardii. Sądził zresztą, że wiele czasu upłynie, nim będzie musiał ponownie przebyć te straszne przełęcze, gdyż powiedziano mu, że studia na uniwersytecie w Bolonii trwają siedem lat.

Choć Oksford wydawał się wielki wychowanemu na wsi Ryszardowi, Bolonia była trzy razy większa, a studiowało w niej aż dziesięć tysięcy studentów. Oksford był głośny z powodu ciągłych bójek między studentami i mieszczanami, ale w Bolonii było sto razy gorzej, tu miało bowiem siedzibę stronnictwo, które popierało papieża w jego walce z cesarzem. Kiedy Ryszard przybył na uniwersytet, miasto wrzało podnieceniem, szykując się do wojny z cesarzem Fryderykiem II. Wznoszono szybko wysokie wieże z cegły, z których roztaczał się rozległy widok, a na ulicach pełno było rozgadanych ludzi, którzy zdawali się nigdy nie sypiać, tylko przez całą noc spacerować pod arkadami, zbierając nowiny. Na próżno dominikanin, Jan z Vicenzy, nosił po ulicach krzyż i wzywał ludzi, by szli za nim i pogodzili się z wrogami. Istotnie, zawarto pokój obwarowany stosownymi przysięgami, ale prawie natychmiast go zerwano.

Wśród tego zamieszania Ryszard i jego koledzy-studenci zajmowali się studiami, a Anglik szybko zapomniał o wszystkim, tak bardzo interesowały go księgi. Niewykluczone, że był starszy od innych studentów, a na pewno uczył się więcej niż reszta, gdyż kiedy jego mistrz zachorował ciężko i nie mógł dalej nauczać, przekazał swoich uczniów Ryszardowi, obecnie już doktorowi prawa, proponując mu ponadto swoją córkę za żonę. Ryszard musiał mu wtedy wyznać, że choć jest bardzo wdzięczny za propozycję, ma nadzieję zostać księdzem i że wkrótce wróci do domu, do Anglii, i złoży śluby.

***

Ryszard miał zapewne około trzydziestu ośmiu lat, kiedy wrócił do Oksfordu i został rektorem uniwersytetu z prawem nadawania stopni naukowych studentom. Czekało go wiele pracy, od opieki nad studentami, po rozważanie każdego zadania i kontraktu, jakie miały wpływ na uniwersytet. Na szczęście Oksford podlegał wówczas biskupowi Lincoln, a tę funkcję pełnił stary przyjaciel Ryszarda, Robert Grosstete. Kiedy się spotykali, rektorowi łatwiej było mówić o tym, co go dziwiło albo martwiło, niż gdyby miał do czynienia z kimś zupełnie obcym. Te rozmowy sprawiły, że biskup powziął tak wysokie mniemanie o swoim byłym uczniu, że kiedy zmarł kanclerz Lincoln, zaraz napisał do Ryszarda prosząc, by przyjął wakujące stanowisko. Ale spóźnił się, ponieważ Ryszard został właśnie mianowany przez arcybiskupa kanclerzem Canterbury.

Papież i cesarz walczyli ze sobą we Włoszech, natomiast w Anglii spór toczył się między Kościołem a państwem. Żadna ze stron nie mogła polegać na królu Henryku III, gdyż popierał on raz jednych a raz drugich. W końcu arcybiskup Edmund postanowił jechać do Rzymu i prosić o radę papieża, a podczas jego nieobecności cała praca spadła na Ryszarda. Ale kiedy po powrocie arcybiskupa okazało się, że odbył tę podróż na próżno, gdyż legat papieski oznajmił, że nie może oczekiwać pomocy, na którą liczył, zdrowie biednego Edmunda nagle podupadło i wycofał się wraz z Ryszardem do francuskiego opactwa Pontigny, gdzie wkrótce potem umarł.

Pomimo śmierci przyjaciela Ryszard był chyba w Pontigny szczęśliwy. Klasztor należał do cystersów, a oni zawsze wyróżniali się jako rolnicy, więc Ryszard ponownie zaczął spędzać czas na polach, obserwując jak rośnie zboże i sprawdzając, czy ziarno i siano dostatecznie wyschło przed umieszczeniem w stodołach. Niektóre z pól znajdowały się dość daleko i mnisi musieli tam jeździć konno, a jakże miło musiało być znów zasiąść w siodle po tylu latach przerwy! Być może było nawet zbyt przyjemnie, gdyż wkrótce potem słyszymy, że Ryszard zamieszkał w klasztorze dominikanów w Orleanie, gdzie nauczał, wygłaszał kazania i studiował święte księgi. Tu miał spokój i jeśli nie wysyłano go na jakieś misje, nigdy nie wychodził poza obręb pięknego ogrodu, gdzie rosły śliczne białe i czerwone róże, którymi ozdabiano ołtarz. I tu wreszcie, po tylu latach przygotowań, został wyświęcony na księdza przez Wilhelma de Bussi, biskupa Orleanu.

Praca proboszcza musiała wydawać się Ryszardowi dziwna, ale miał dar zjednywania sobie przyjaciół wśród ludu, który chętnie zwierzał mu się z kłopotów. Cieszyło go to spokojne życie i miał nadzieję, że dożyje końca swoich dni w jakimś cichym miejscu, ale tu się mylił, gdyż w 1244 roku został wyniesiony na stanowisko biskupa Chichester.

W Anglii nadal trwały zmagania, które skłoniły arcybiskupa Edmunda do porzucenia swego biskupstwa. Król twierdził, że to on ma prawo mianować nowych biskupów, natomiast kapituły (złożone z dziekanów i kanoników katedry) były zdania, że prawo wyboru należy do nich. Walka była długa i zajadła, a życie każdego biskupa pełne kłopotów i utrapień Ryszardowi nie wiodło się lepiej niż innym: urzędnicy królewscy zajęli wszystkie jego dochody, musiał się więc udać do Lyonu, gdzie zebrała się rada biskupów i zapytać papieża Innocentego IV, co ma teraz zrobić: zrezygnować z biskupstwa, jak sam sobie tego życzył, czy pozostać na stanowisku i ponieść wszystkie konsekwencje?

W odpowiedzi papież osobiście konsekrował Ryszarda i poinformował o tym fakcie króla Henryka.

Uzbrojony w nominację z papieską pieczęcią Ryszard wrócił do Anglii, odwiedzając po drodze grób arcybiskupa Edmunda w Pontigny.

– Król zajął wszystkie twoje ziemie i dochody – taka wiadomość powitała go zaraz po powrocie na angielską ziemię. Na próżno udał się do pałacu królewskiego i okazał monarsze pergamin z pieczęcią papieża. Henryk nie chciał go słuchać, powiedział mu wiele przykrych słów, po czym nakazał odejść. Ryszard opuścił więc bramy pałacu jako biskup bez biskupstwa i pieniędzy i z radością przyjął schronienie u Szymona Księdza, w małej wiosce na wybrzeżu hrabstwa Sussex. Tu spędzał czas tak jak pragnęło jego serce, gdyż nie pożądał ani wielkości, ani zaszczytów. A gdy nie odwiedzał akurat biednych i chorych i zakończył przepisowe modlitwy, poświęcał się pracy w ogrodzie, bardzo zadowolony, że nie zapomniał, jak uprawia się róże i szczepi młode drzewa.

Odczekawszy kilka miesięcy, żeby sprawdzić, czy król nie zmieni zdania i pozwoli mu objąć biskupstwo Chichester, postanowił wypełnić obowiązki związane ze swym stanowiskiem w inny sposób. Jak niegdyś Kutberta, tak i jego można było spotkać na dzikich wzgórzach, w drodze do jakiejś chatki na odludziu, albo jak wspina się na skały, by dotrzeć do maleńkiej wioski ukrytej w dolinie. Gdy udawał się gdzieś daleko, pożyczał konia, a wieśniacy chętnie dawali mu do dyspozycji swe zwierzęta. Kiedy indziej szedł pieszo, ale czy w ten, czy w inny sposób, wkrótce poznał wszystkie zakątki swej diecezji – wszystkie prócz samego Chichester i domów wielkich panów. Jednak zawsze był wesoły i zadowolony, a jeśli się smucił, to tylko wtedy, gdy wracał z bezowocnych wizyt na dworze królewskim, które czuł się w obowiązku składać.

Wydaje się dziwne, że papież pozwolił, by biskupa, którego sam konsekrował, traktowano w podobny sposób. Trzeba jednak pamiętać, że był on wtedy bardzo zajęty własną walką z cesarzem, a Anglia znajduje się przecież kawał drogi od Rzymu. W końcu znalazł jednak czas, by przeczytać nadesłane mu raporty dotyczące sytuacji Ryszarda, które na dodatek potwierdzali podróżni, a wtedy poczuł wielki gniew. Wysłał dwóm biskupom stanowczy rozkaz, że mają natychmiast udać się do króla i powiadomić go, że jeśli nie zwróci zaraz ziemi i pieniędzy należących do biskupstwa Chichester i nie pozwoli Ryszardowi objąć stanowiska, cała Anglia zostanie bezzwłocznie obłożona interdyktem, jak za czasów króla Jana, jego ojca, co oznaczałoby, że żaden duchowny nie będzie miał prawa ani chrzcić, ani grzebać zmarłych, ani udzielać sakramentu małżeństwa. Henryk ugiął się pod taką groźbą i po dwóch latach wygnania Ryszard zasiadł wreszcie na biskupiej stolicy, zmieniając się z misjonarza bez grosza przy duszy w wielkiego pana.

W przeciwieństwie do ludzi, którzy potrafią być biedni, ale nie potrafią być bogaci, Ryszard wypełniał obowiązki związane ze swym nowym statusem równie dobrze jak te, które wypełniał kiedyś jako proboszcz. Gościnnie przyjmował wszystkich, którzy do niego przybywali i wydawał uczty dla szlachty i wysoko urodzonych podróżnych, którzy mijali Chichester w drodze na dwór królewski, gdyż uważał, że jego obowiązki dotyczą nie tylko biednych. Ale kiedy jadał samotnie, potrawy były prawie takie same, jak w domu Szymona Księdza, a ubierał się w białą, noszoną przez kapelanów, tunikę z peleryną na ramionach.

Wszystkich gości wypytywał uważnie o to, co się dzieje na świecie i o stan rolnictwa – gdyż nigdy nie zapomniał o własnych doświadczeniach – a jego oczy pobłyskiwały z zadowolenia, kiedy słyszał ciekawą historię, albo ciętą odpowiedź. Gdy usłyszał coś, co uznał za warte zapamiętania, zapisywał to sobie w księdze. A kiedy goście udawali się na spoczynek do zimnych i pełnych przeciągów sypialni, gdzie wiatr wydymał jedwabne zasłony przy łożach, biskup spędzał wiele godzin na kolanach, modląc się za siebie i swoich ludzi.

Choć Ryszard był człowiekiem łagodnym, zawsze znajdował dość odwagi, by napominać grzeszników i żądać, aby naprawiali wyrządzone zło. Krzywdy, które czyniono jemu samemu nie tylko wybaczał, ale wręcz o nich zapominał i nigdy nie omieszkał odpłacić za nie dobrocią. Ale krzywdy wyrządzone innym traktował w zupełnie inny sposób. Pewnego razu w mieście Lewes, w kościele, schronił się złodziej, który kradł towary sklepikarzom. Zgodnie z ówczesnym prawem był tam bezpieczny, póki nie został osądzony w sprawiedliwym procesie. Jednakże sklepikarze byli zbyt rozgniewani, by zważać na prawo i wyciągnąwszy nieszczęśnika z kościoła, powiesili go na najbliższym drzewie. Wieść o tym szybko dotarła do uszu biskupa, który natychmiast osobiście udał się do Lewes, aby ukarać winowajców i wydał następujący wyrok:

– Oderwaliście tego człowieka od stopni ołtarza, gdzie szukał azylu, jak miał do tego prawo. Powiesiliście go bez sądu, w ten sposób łamiąc prawo po raz drugi. I pochowaliście go w niepoświęconej ziemi, uznając, że był winien, choć nie daliście mu szansy obrony. Dlatego wy, którzy zrobiliście to wszystko własnymi rękami, wykopiecie jego ciało i zaniesiecie do kościoła, skąd wywlekliście je żywe. A wy, którzy staliście tylko i nie zrobiliście nic, by powstrzymać zło, przejdziecie przez ulice Lewes ubrani w worki pokutne i ze sznurem na szyi. Ach, wiem, co powiecie – dodał szybko, kiedy jeden z najbogatszych mieszczan wystąpił naprzód, jakby chcąc przemówić – ofiarujecie mi wielkie sumy pieniędzy, bym porzucił tę sprawę i o niej zapomniał, ale wiedzcie, że nie jestem z tych, którzy wystawiają na sprzedaż swoje sumienie.

Po czym odwrócił się i wyszedł, pełen oburzenia, wydając rozkaz, by jego ludzie dopilnowali wykonania wyroku.

Nie było takiej części diecezji, której Ryszard nie odwiedziłby osobiście i o której los by się nie dowiadywał. W ten sposób dochodziły do niego wieści o wielu krzywdach, które mógł naprawić. Jako biskup był odpowiedzialny za stan więzień w swojej diecezji, za przestrzeganie prawa i za okazywanie litości tam, gdzie należało ją okazać. Nie zważał przy tym na groźby bogatych i wpływowych panów, jak to widać w następującym przykładzie.

Pewien ksiądz, który był krewnym jednego z największych panów w królestwie, popełnił poważny grzech, a wówczas Ryszard zadecydował, że nie jest on godzien wykonywać obowiązków duchownych i nakazał mu zrezygnować z beneficjum. Po całym kraju podniosły się protesty, a biskup zasypywany był prośbami od króla, królowej i krewnych księdza, a nawet od innych biskupów – wszyscy nalegali, by wybaczył grzesznikowi i pozwolił im zapłacić za jego odpust. Ale nalegali na próżno.

– Grzech jest taki sam niezależnie od osoby grzesznika, tak więc i kara musi być taka sama, niezależnie, czy ksiądz jest wysoko, czy nisko urodzony – oświadczył Ryszard.

Wówczas przybył do niego jeden z biskupów, który szczerze i usilnie nalegał, płacząc i modląc się o łaskę, aby przebaczył księdzu. Ryszard odparł na to:

– Prosisz mnie, któremu dana została władza by sądzić złoczyńców, abym wybaczył grzech księdza. W takim razie oddaję ci władzę, jaką mi powierzono. Wybacz mu, jeśli chcesz, ale pamiętaj, że jeśli to zrobisz, twoja dusza odpowie za ten czyn na Sądzie Ostatecznym. Czy przyjmiesz na siebie taką odpowiedzialność?

Biskup zamilkł, a za niego udzieliła odpowiedzi jego dusza.

Ostatnią pracą w życiu Ryszarda był objazd diecezji z wezwaniem na krucjatę, którą zarządził papież. Nie wydaje się, żeby biskup aprobował to przedsięwzięcie, ale uważał za swój obowiązek wykonywanie rozkazów Innocentego IV i dlatego, po kazaniu wygłoszonym w katedrze w Chichester na temat konieczności brania krzyża, udał się do rybackich wiosek na wybrzeżu, próbując poruszyć serca tych ludzi. Odniósł w tym nawet pewien sukces, ale kiedy wezwano go do Londynu, aby wziął udział w obradach parlamentu i wygłosił kazanie, zastał zupełnie inną sytuację. Jego słowa padły na jałową glebę. Angielscy dostojnicy kościelni, podobnie zresztą, jak kupcy londyńscy i wielcy panowie, byli zirytowani, że papież wtrąca się w sprawy Anglii, żąda pieniędzy i chce obsadzać angielskie biskupstwa cudzoziemcami. Ponadto baronowie zawsze z jakichś powodów spierali się z królem, dlatego nie zamierzali opuszczać królestwa i pozwalać mu robić, co zechce. Wszystkie wysiłki biskupa poszły więc na marne, a w następnym roku zrobiło się jeszcze gorzej, gdyż przyszło mu odczytać z ambony list od papieża, przyznający królowi prawo do pewnych podatków z ziem kościelnych, co spowodowało wybuch oburzenia słuchaczy, a Robert Grosstete, biskup Lincoln, jako pierwszy stwierdził, że niezależnie od opinii papieża, kościół angielski nigdy nie wyrazi na to zgody.

Ryszard nie był tym zaskoczony. Głosował w parlamencie zgodnie ze swym sumieniem, a potem wrócił do pracy wśród ludu.

Przebywał w Dover, poświęcając mały kościółek pamięci swego przyjaciela, arcybiskupa Edmunda, kiedy dopadła go ostatnia choroba. A ponieważ wykonywał zadanie miłości, uznał, że powinien to być jego ostatni czyn w życiu. Następnego dnia zemdlał nagle i został zaniesiony do łoża, gdzie, gdy tylko odzyskał przytomność, wydał polecenia odnośnie swego pogrzebu i spisał testament, który można oglądać do dziś dnia. Swoje księgi zapisał różnym klasztorom, swym sługom i przyjaciołom przeznaczył drobne dary, wyznaczył niewielki posag dla swej bratanicy, a resztę majątku przekazał na budowę katedry w Chichester.

Zgodnie z jego ostatnim życzeniem, został pochowany w pobliżu ołtarza Świętego Edmunda, ale mniej więcej dziesięć lat później jego ciało przeniesiono do południowego transeptu, gdzie spoczywa do dziś.

Andrew i Lenora Lang

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.