Rozdział jedenasty. W Bolonii

Już po chwili zaufanie Dominika, że zdoła nakarmić zgromadzenie, okazało się słuszne. Gdy wszyscy zajęli miejsca przy pustych, drewnianych stołach w refektarzu powstało nagłe zamieszanie i do pomieszczenia weszli dwaj młodzieńcy w białych szatach. Każdy z nich miał przewieszony przez ramię kawał lnianej chusty, w której znajdował się spory zapas bochenków świeżego chleba. W ciszy, przerywanej tylko wdzięcznymi uśmiechami i skinieniami głowy, jęli rozdawać chleb zgromadzonym.

„Aniołowie!” – pomyśleli mnisi. „Aniołowie znów przybyli!”

Nikt się jednak nie odezwał, siedzieli tylko z rozdziawionymi ustami, podczas gdy goście zajmowali się rozdawaniem ciepłych jeszcze, pachnących bochnów. Tym razem nie zaczęli bowiem od Dominika obsługując młodszych zakonników na końcu. Teraz podeszli najpierw do braci przed święceniami i nowicjuszy, którzy siedzieli u samego końca stołów ustawionych w kształt podkowy. Następnie przeszli do starszych zakonników, a gdy dotarli do miejsca Dominika, położyli przed nim ostatni bochen i zniknęli.

Pełne grozy milczenie trwało jeszcze jakiś czas. Wreszcie Dominik przemówił:

– Spożyjmy ten chleb, zesłany nam przez Pana.

Naturalnie, do końca dnia nie rozmawiano o niczym innym jak tylko o kolejnych odwiedzinach aniołów. Jakież to było cudowne! Jakie… niesamowite! Bowiem choć każdy najadł się niebiańskim chlebem do syta, po posiłku na stole zostało go tyle samo, co na początku. To samo stało się z winem. Nieważne ile wypito z dzbanów, wina było w nich dosyć.

– Do tego jest to znakomite wino – zauważył brat Roger. Często zajmował się zaopatrzeniem klasztoru w żywność, więc potrafił rozpoznać dobre wino po smaku. – Chwalmy Pana Boga!

To był jednak tylko początek. Drugiego, a potem i trzeciego dnia, u Świętego Sykstusa cudowny chleb i wino wciąż odnawiały się, zatem bracia nie musieli wychodzić na swe codzienne wyprawy po prośbie. Dominik jednak, w obawie, że on i jego mnisi zapomną o nakazie świętego ubóstwa, nakazał wreszcie usunąć niebiańskie jedzenie z klasztoru i rozdać je biednym.

– Myślę, że wszyscy czegoś się nauczyliśmy – rzekł. – Bóg obdarzył nas tak szczodrze, ponieważ zaufaliśmy Mu, i dlatego że dwóch naszych braci nie odwróciło się od żebraka w potrzebie, choć mogli to zrobić!

Następnie, żeby kolejne pokolenia braci kaznodziejów nie zapomniały jak pięknie jest czynić dobro, ustanowiono nowy zwyczaj. Od tamtej pory bracia świeccy i nowicjusze mieli pierwsi otrzymywać posiłek, przeciwnie niż nakazywała zwykle tradycja w innych klasztorach. W ten sposób pamięć o odwiedzinach aniołów u Świętego Sykstusa zawsze miała być czczona we wszystkich zgromadzeniach zakonu.

Niedługo potem Dominik wyruszył z Rzymu do Bolonii. Odwiedził to miasto już wcześniej, w okresie Zielonych Świątek, gdy wybrał się w odwiedziny do brata Franciszka z Asyżu i wziął udział w generalnym zgromadzeniu Zakonu Braci Mniejszych. Teraz jednak jego myśli dalekie były od tamtych radosnych dni. Czuł się raczej nieco zniechęcony, bo chociaż kilku z jego uczniów przebywało w Bolonii już od wielu miesięcy, nie poczynili prawie żadnych postępów na drodze do założenia tam klasztoru. Co prawda, znaleźli siedzibę – kościół Matki Bożej z Mascarelli, lecz był to niewielki budynek, niedogodnie położony, zatem niewielu wiernych przychodziło tam na Msze Święte.

– Potrzebujemy o wiele większego kościoła – postanowił Dominik. – A przede wszystkim, ze względu na bliskość uniwersytetu, potrzeba nam przywódcy, który będzie zdolnym kaznodzieją… Kogoś, kto zna i lubi młodzież.

U Świętego Sykstusa było kilku mnichów, którzy posiadali potrzebne cechy, lecz w głębi serca Dominik był przekonany, że tylko jeden człowiek mógł sprawić, by praca w Bolonii zakończyła się powodzeniem. Był to brat Reginald z Orleanu, który sprawdził się w Paryżu jako nauczyciel, a którego kilka miesięcy wcześniej sama Najświętsza Panna uzdrowiła z febry, wręczywszy mu szkaplerz zakonu. Dzięki Bogu, że Reginald właśnie wracał z Jerozolimy, dotrzymawszy ślubowania, że odwiedzi Ziemię Świętą.

– O, Panie, przyspiesz jego powrót! – modlił się żarliwie Dominik. – Dopiero kiedy wróci, poczuję, że mogę bezpiecznie wyruszyć do Francji i Hiszpanii.

Reginald powrócił do Bolonii w listopadzie 1218 roku, zaledwie miesiąc po przybyciu Dominika. I choć bardzo wzbraniał się przed objęciem nadzoru nad nauczaniem w klasztorze Matki Boskiej z Mascarelli (wszak zdawał sobie sprawę, że jego miejsce jest wśród nowicjuszy u Świętego Sykstusa, a nie na stanowisku przełożonego), przyjął narzucone mu obowiązki.

– Możesz zdziałać tutaj wiele dobrego – powiedział mu Dominik w zaufaniu, wyjaśniając, że Uniwersytet Boloński szczyci się najlepszą szkołą prawa w całej Europie, i że bez wątpienia było tu mnóstwo studentów, z których każdy byłby cennym nabytkiem dla Zakonu. – Och, synu! Módl się, a potem przemawiaj do tych młodych ludzi, jak nigdy wcześniej nie przemawiałeś!

– Dobrze, ojcze – rzekł Reginald.

Jednak, gdy Dominik opuścił miasto (miał odwiedzić swych braci w Tuluzie i Prouille, a następnie udać się do hiszpańskiego miasta Segowia, gdzie próby założenia klasztoru zakończyły się niepowodzeniem), troska przygniotła serce Reginalda. Cóż za niemożliwe zadanie! On, który powinien sam jeszcze uczyć się zakonnego życia, miał teraz uczyć go innych! A na dodatek oczekiwano od niego, że założy zgromadzenie kaznodziejów w Bolonii, co nie udało się zakonnikom o wiele bardziej doświadczonym!

– Błogosławiona Maryjo, jak mam to zrobić? – pytał z rozpaczą. – Jak sprawić, by młodzi mężczyźni oddali się w służbę Twego Syna? Jak mam ich przyciągnąć do tego kościółka, by mnie wysłuchali?

Z początku wydawało się, że jego pytania pozostają bez odpowiedzi. Nie zapominał jednak, że teraz, gdy został mnichem, wiązały go śluby posłuszeństwa. Reginald postanowił więc nie zniechęcać się dłużej. Czy miało to jakiekolwiek znaczenie, że tylko garstka ludzi odwiedzała kościół Matki Boskiej z Mascarelli? Przecież, jeśli jego słowa pomogą choć jednej z tych osób wejść na drogę do świętości, jego wysiłki nie pójdą na marne.

– Najdroższa Matko, będę mówił im o Tobie – obiecał – i o modlitwie, która tak często gości na ustach ojca Dominika: Zdrowaś Maryjo.

Była to mądra decyzja. Choć kazania Reginalda o Najświętszej Pannie były krótkie i proste, wywierały potężny wpływ na niewielkie grono słuchaczy, i już wkrótce kościół zaludnił się nieprzeliczonym tłumem mężczyzn i kobiet przybywających, by ich posłuchać.

– Brat Reginald to najlepszy kaznodzieja, jakiego mieliśmy w Bolonii od lat – mówiono.

– Racja. Pomyślcie tylko, on naprawdę widział Matkę Boską!

– Mało tego, rozmawiał z Nią!

– Z Maryją?

– Tak. Nie wiedzieliście? Ukazała mu się kilka miesięcy temu i uleczyła go z poważnej choroby.

– Było to w Rzymie, a on już jedną nogą był w grobie.

– Ale… Ale to cud!

– Oczywiście, że to cud. Brat Reginald jest bliski płaczu, gdy o tym opowiada.

Gdy wieść o cudownym uzdrowieniu Reginalda rozprzestrzeniała się, wraz z opowieścią o tym, jak Najświętsza Panna wręczyła mu szkaplerz z białej wełny, zainteresowanie Zakonem Kaznodziejów sięgnęło szczytów. Brat Reginald był tak wspaniałym człowiekiem! Jego kazań można by słuchać godzinami!

– To zupełnie tak jakby święty Paweł powrócił na ziemię – powiedział jakiś mężczyzna.

– Albo prorok Eliasz – zawtórował mu drugi.

A później stało się to, o co modlił się z nadzieją Dominik; kilku studentów uniwersytetu z czystej ciekawości zajrzało do kościoła Matki Boskiej z Mascarelli. Na zajęciach opowiadano im o mistrzu Reginaldzie, sławnym uczonym z Paryża. Zastanawiało ich jednak jak to możliwe, by był tym samym człowiekiem, co ten mnich w czerni i bieli, który wygłaszał kazania w ich mieście. Plotka głosiła, że mistrz Reginald nie odrzucał rozkoszy życia doczesnego. Latami w jego wygodnie urządzonym paryskim domu spotykali się ludzie dalecy od świętości – poeci, muzycy, artyści, uczeni z różnych dziedzin. Większość młodych intelektualistów marzyła o przyjęciu do tej grupy, dla nawiązania cennych znajomości, które bynajmniej nie miały im umożliwić wstąpienia do klasztoru, a przeciwnie, interesującą karierę w wielkim świecie. Nijak nie pasowało to do obecnego zajęcia Reginalda. Jak to się mogło stać, że porzucił obiecującą przyszłość na najsłynniejszym europejskim uniwersytecie dla życia zakonnego spędzanego na modlitwie i pokucie? W zakonie, w którym nawet uczeni i arystokraci musieli chodzić po prośbie by zdobyć pożywienie?

Na widok studentów w tłumie wiernych serce Reginalda zabiło szybciej. Nie tracił czasu na odpowiadanie na niewypowiedziane pytania, malujące się w ich spojrzeniach. Stanął na ambonie – imponująca postać w czarno-białym habicie – rozrzucił szeroko ramiona, jak gdyby pragnął objąć nimi cały świat.

– Jestem tutaj, ponieważ uczę się miłować! – wykrzyknął.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Święty Dominik.