Rozdział jedenasty. Spisywanie wspomnień

Odkąd wstąpiłam do klasztoru jako postulantka, przydzielano mi rozmaite obowiązki. Zamiatanie, pielenie ogródka, praca w pralni, refektarzu i zakrystii, malowanie, pisanie wierszy, przyjmowanie wiadomości od odwiedzających, którzy przybywali do klasztoru w interesach. Wszystko to były niewielkie obowiązki, w których mogłam w swojej niezdarności zdać się na Boga. Ale być przewodniczką dusz! Byłam taka słaba. Jak mogłam podtrzymywać innych i prowadzić do Niego? Znalazłam ucieczkę w modlitwie. To było tak, jakbym rzuciła się w ramiona Boga jak małe dziecko, przerażone jakimś koszmarem, które ukrywa głowę na ramieniu ojca.

– Mój Zbawco – powiedziałam. – Widzisz, że nie mogę karmić Twoich dzieci. Jeśli Twoją wolą jest dać każdemu to, czego potrzebuje, podaj mi dłoń. Nie schodząc z Twoich ramion, nawet nie odwracając głowy, będę rozdzielać Twoje skarby wśród dusz, które przybędą do mnie po pokarm. Gdy się nim zachwycą, staną się Twoimi dłużniczkami, nie moimi. Jeśli uznają pokarm za gorzki i poskarżą się, to nie zakłóci mojego spokoju. Spróbuję je przekonać, że pokarm ten pochodzi od Ciebie, i powinny już nie szukać więcej żadnego innego.

Z tą modlitwą na ustach rozpoczęłam zadanie, które mi zlecono. W nowicjacie było pięć młodych dziewcząt. Moje zadanie polegało na tym, by upewnić się, że rozumieją znaczenie karmelitańskiego powołania i są wierne danym im łaskom. Od początku przekonywałam je o tym, że będą robić postępy w życiu duchowym tylko wtedy, jeśli będą myślały o sobie jako o dzieciach, bardzo małych dzieciach. Miały wtulić się w ramiona Boga, tak jak uczyniłam to ja. Miały o nic się nie martwić. Maleńkie dziecko nie ma zmartwień, gdy czuje wokół siebie ramiona ojca. Już niebawem miały się przekonać o tym, jak korzystne jest takie zaufanie.

– To jest mała droga do nieba – powiedziałam im. – To sposób na to, by każdy mógł stać się świętym.

Chociaż złożyłam śluby wieczyste ponad dwa lata temu, pozostałam z nowicjuszkami i postulantkami w części klasztoru przeznaczonej dla nowicjatu. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że byłam tylko pomocnicą matki Marii Gonzaga, że nie było potrzeby się mnie bać, tak więc byłam traktowana jak przyjaciółka i starsza siostra, a nie przełożona. Od początku zorientowałam się, że jest wiele do zrobienia, jeśli tych pięć dziewcząt, powierzonych mojej opiece, miało zostać właściwie wyszkolonych. Tak więc zaczęłam tłumaczyć istotę małej drogi tak dobrze, jak tylko potrafiłam.

Niektórym nowicjuszkom spojrzenie na siebie jako dziecko w ramionach Boga Ojca wydawało się dosyć dziwną radą. Z pewnością to nie tędy wiodła droga do świętości. Była za prosta, zbyt łatwa.

– Mała droga jest prosta, ale nie zawsze jest łatwa – powiedziałam. – Jeśli nią pójdziesz, musisz pozbyć się pychy. To najtrudniejsze ze wszystkiego.

Ta kwestia wywołała trochę niezgody. Jedna z nowicjuszek zasugerowała, że w celu stania się świętą należy odmawiać długie modlitwy i składać ciężkie ofiary. Żeby udowodnić swoją tezę, przytoczyła przykłady kilku świętych, kobiet i mężczyzn, którzy całe swoje życie spędzili w ten sposób. Zostali kanonizowani jako święci.

– To prawda – powiedziałam. – Te dobre dusze poszły do Boga wielką drogą. Jednak niewielu będzie w stanie ich naśladować. Dla pozostałych najlepsza jest mała droga.

Wkrótce zapytano mnie, jak trafiłam na małą drogę. Uśmiechnęłam się na to pytanie, bo odpowiedź nie opierała się na książkach naukowych, ani na kazaniach, lecz na lekcji życia, którą otrzymałam jako niemowlę.

– Kiedy uczyłam się chodzić, trudność sprawiało mi wdrapywanie się po schodach. Udawało mi się wejść na jeden stopień, potem wołałam mamę. Dopóki nie usłyszałam: „Tak, kochanie?”, traciłam wiarę w siebie i już więcej nie próbowałam. Lecz kiedy tylko usłyszałam jej głos, radośnie wdrapywałam się na kolejny schodek. To się powtarzało kilkakrotnie, aż w końcu udawało mi się pokonać wszystkie schody i docierałam w ramiona mamy. Zdarzało się też, że mamę ogarniała litość, gdy obserwowała moje żałosne starania, by dotrzeć do jej ramion. Wtedy wcale nie musiałam walczyć. To ona schodziła po schodach i wnosiła mnie na górę.

Nowicjuszki poczuły się zakłopotane. Co ta opowieść ma wspólnego z małą drogą? Wówczas zdradziłam moją tajemnicę. Wchodzenie po schodach sprawia trudność małym dzieciom, ale jak łatwo jest być wniesionym na górę! Ale przecież wiele bogatych rodzin miało w domach zainstalowaną windę. Cóż, ja poprosiłam Boga o szczególny rodzaj windy, Jego ramiona!

– Podnieście stopę, próbując wspiąć się po schodach świętości – mówiłam – ale nie wyobrażajcie sobie, że będziecie w stanie wdrapać się nawet na pierwszy stopień. Bóg prosi was tylko o dobre intencje. Obserwuje was z miłością ze szczytu tych schodów. Wkrótce waszymi próżnymi staraniami zdobędziecie Jego miłość. Wtedy sam zejdzie, by wnieść was na górę w swoich ramionach.

Tak więc wyruszyłyśmy małą drogą wspólnie, nowicjuszki i ja, zupełnie nie ufając własnym siłom, polegając natomiast wyłącznie na sile naszego Ojca w niebie. Jak tylko było to możliwe, próbowałyśmy upodobnić się do małych dzieci. Jako że byłyśmy karmelitankami, postępowałyśmy według reguł nawet w błahostkach. Gdy dzwon wzywał na modlitwę podczas gdy my byłyśmy pochłonięte jakimś zadaniem, porzucałyśmy je natychmiast. Jeśli nieszczególnie odpowiadało nam towarzystwo którejś z sióstr, nigdy tego nie okazywałyśmy. Byłyśmy nawet milsze dla niej, niż wobec tych, które lubiłyśmy. W wyniku tego nigdy nie musiałyśmy szukać okazji do ofiar, bo były wszędzie dokoła nas, gotowe do wykorzystania dla zbawienia grzeszników.

– Skoro ulokowałyśmy się w ramionach Boga Ojca, musimy iść tam, gdzie nas zabierze – tłumaczyłam. – Zawsze pamiętajmy, że Jego wola jest jedyną jaką mamy. Wtedy nic nas nie zrani ani nie zmartwi.

Dla mnie mała droga była rozkoszą. Znaczyła, że nie moją zasługą jest jakiekolwiek dobro, które uczynię, ani żaden talent, który posiądę. To były skarby, które Bóg włożył mi w ręce, ale które na zawsze należały do Niego. To oznaczało, że jeśli nie powiodło mi się jakieś przedsięwzięcie, nie było żadnej potrzeby, by się zniechęcać. Dzieci często się przewracają, ale są zbyt małe, by poważnie się poturbować. Jako że byłam dzieckiem, które oddało Mu swoje serce, Pan daruje mi moje niepowodzenia.

W lutym 1893 roku zaczęłam pracę z nowicjuszkami. Kilka miesięcy później nadeszła wiadomość, o którą długo i żarliwie się modliłam. Leonia zapowiedziała, że zamierza ponownie spróbować wstąpić do zakonu. Tym razem do klasztoru wizytek w Caen.

Jaka byłam szczęśliwa, że jedna z najważniejszych próśb złożonych w dzień moich ślubów wieczystych, została w końcu spełniona! Oczywiście nie było łatwo pożegnać się z moją ukochana siostrą. Jako że wchodziła do zakonu klauzurowego, już nigdy nie będzie mogła mnie odwiedzić. Jednak nasze serca nie na długo napełniły się smutkiem, bowiem obydwie zdawałyśmy sobie sprawę, że obecna próba będzie hojnie nagrodzona w niebie, znacznie hojniej niż sięgały nasze najśmielsze nadzieje i marzenia.

Po wyjeździe Leonii miałam okazję złożyć Bogu jeszcze jedną ofiarę. Zdarzyło się to wtedy, gdy tatuś został przyprowadzony do klasztoru, by spotkać się z Marią, Pauliną i ze mną. Nie widziałyśmy naszego zacnego taty od kilku lat, jako że mieszkał w zakładzie. Jednakże jakiś czas temu powrócił do Lisieux i teraz mieszkał z Celiną.

Jakże bolało mnie serce, gdy na niego patrzyłam! Jego włosy były teraz zupełnie białe, ramiona zaś zgarbione ze starości. W dodatku zdawał się nie rozpoznawać swojej królewny! Miał szkliste oczy i nie potrafił wyraźnie mówić. Był w stanie tylko wskazać drżącą dłonią w górę i wymamrotać dwa słowa:

– W niebie… w niebie…

Zrozumiałam, podobnie jak moje siostry. Któregoś dnia spotkamy się z tatusiem w raju. Welon, który teraz pokrywa mgłą jego umysł, zniknie na zawsze i zjednoczymy się w niekończącej się radości. Mama też będzie z nami, i te cztery maleństwa z naszej rodziny, które zmarły jako niemowlęta. Jakie więc to będzie dla nas wszystkich szczęście!

Najpierw jednak musimy zdobyć się na trochę wyrzeczeń. Cierpienie taty zakończyło się 29 lipca 1894 roku, gdy jeszcze nie ukończył siedemdziesięciu jeden lat. Celina była jedyną z nas, która mogła uczestniczyć w pogrzebie. Oczywiście czuła się potem samotna. Z pięciorga żyjących dzieci z rodziny Martin była jedynym, które pozostało na świecie poza klasztorem.

– Nie martw się – powiedziałam. – Wkrótce ty też wstąpisz do Karmelu.

Celina nie była pewna. Pociągało ją życie zakonne, ale czy należała do Karmelu? Czy będzie w stanie postępować według tak surowych reguł? Przede wszystkim, czy zakonnice spojrzą przychylnie na śluby czwartego członka tej samej rodziny?

Ta ostatnia obiekcja nie była bezpodstawna. Paulina jako przeorysza chciała przyjąć Celinę. Nawet matka Maria Gonzaga, mistrzyni nowicjatu, nie zgłaszała żadnych sprzeciwów. Jednakże jedna spośród sióstr była szczególnie przeciw jej wstąpieniu do zakonu. To chwalebne, że Celina pragnie być karmelitanką, mówiła, ale niech zgłosi się do jakiegoś innego klasztoru tego zakonu. Trzech członków rodziny Martin to liczba zupełnie wystarczająca w Karmelu w Lisieux.

Tygodnie mijały, pojawiły się nowe przeszkody i wydawało się, że jest niewielkie prawdopodobieństwo, że siostry zgodzą się przyjąć Celinę. Byłam już całkiem pogodzona z myślą o jej wyjeździe do innego Karmelu, lecz coś mi mówiło, że Bóg życzy sobie, by pozostała ze mną. Pragnął, by nauczyła się więcej o małej drodze, niż byłam w stanie opowiedzieć jej w czasie odwiedzin w rozmównicy. Dlatego też zaczęłam modlić się z prawdziwą gorliwością o tę wspaniałą łaskę.

Któregoś dnia po przyjęciu Komunii Świętej przemówiłam do Naszego Pana tymi słowami:

– Ty wiesz, drogi Jezu, jak mocno pragnę, żeby próby, których doświadczył mój ojciec, posłużyły jako jego czyściec. Tak bardzo chcę się dowiedzieć, czy życzenie moje zostało spełnione, lecz nie proszę, byś do mnie przemówił. Wszystko, czego pragnę, to znak. Wiesz, że jedna siostra z naszego zgromadzenia ostro sprzeciwia się wstąpieniu Celiny do Karmelu. Jeśli wycofa swój sprzeciw, odbiorę to jako Twoją odpowiedź i w ten sposób dowiem się, czy mój ojciec poszedł prosto do nieba.

Gdy wyszłam z kaplicy po modlitwie dziękczynnej, pierwszą osobą, którą spotkałam, okazała się siostra, o której mówiłam. Jej oczy pełne były łez. Serce mi prawie zamarło, gdy odciągnęła mnie na bok i powiedziała, że właśnie zmieniła zdanie. Od tej chwili będzie robić wszystko, co w jej mocy, by przyspieszyć dzień przybycia Celiny.

Podziękowałam jej tak pięknie, jak potrafiłam, ale wszystkie moje myśli biegły do Boga. Jaki był dobry dla swego małego dziecka! Powiadomił je, że ukochany ojciec poszedł prosto do nieba. Potem spełnił drugą prośbę i usunął najważniejszą przeszkodę uniemożliwiającą Celinie wstąpienie do zakonu.

Wkrótce potem napisałam do swojej siostry: „Być może ostatni raz porozumiewam się z tobą za pomocą pióra. Dobry Bóg spełnił moje życzenie… Nasz drogi ojciec sprawia, że czujemy jego obecność w sposób zaiste wzruszający. Po pięciu długich latach rozdzielenia, które było niczym śmierć, jaka to radość przekonać się, że jest taki jak dawniej, a nawet bardziej opiekuńczy. Och, jak dobrze ci odpłaci za opiekę nad nim! Byłaś jego aniołem, teraz zaś on stanie się twoim. Wiesz, nie upłynął jeszcze miesiąc, odkąd jest w niebie, a już dzięki jego potężnemu wstawiennictwu, powiodły się wszystkie twoje plany. Teraz jest mu łatwo zajmować się naszymi sprawami. Mniejszy kłopot sprawiła mu Celina, niż jego biedna królewna”.

Kilka tygodni później, 14 września 1894 roku, Celina dołączyła do nas, wstępując do Karmelu. Uściskałam ją serdecznie, a była to przyjemność, której odmawiano mi przez ponad pięć lat. Potem przypomniałam sobie, że nie wypada okazywać zbyt wiele zainteresowania jednej z moich krewnych. Teraz, gdy cztery z nas żyły pod tym samym dachem, pojawiła się groźba nazbyt familiarnej atmosfery. Dlatego już chciałam się wycofać, gdy Paulina, używając swego autorytetu przeoryszy, udaremniła zamierzaną przeze mnie ofiarę.

– Zaprowadź Celinę do jej celi – powiedziała. – Od tej pory będzie jedną z twoich podopiecznych. Moja najdroższa siostra od samego początku dobrze sobie radziła jako postulantka. Rozumiała, może nawet lepiej niż pozostałe dziewczęta, istotę nowicjatu, tak ważnego dla małej drogi. Postąpiła według mojej rady i z pełną ufnością oddała się w ramiona Ojca Niebieskiego. Moje serce tak bardzo się tym radowało, bo teraz wiedziałam, że szczęście Celiny jest pewne. A jeśli nadejdą zmartwienia i czas próby? Wciąż będzie doświadczać wspaniałego spokoju, który nawiedza tych, którzy oddali się Bogu jak małe dzieci.

Pewnego wieczoru w czasie rekreacji w okresie Bożego Narodzenia tego samego roku, miałam szczęście spędzić krótką chwilę z Marią i Pauliną. Takie okazje zdarzały się nieczęsto i były między nimi długie przerwy, bowiem w klasztorze nie powinno się mieć bliskich przyjaciółek czy koleżanek. Zawsze starałam się być wierna tej zasadzie. Dlatego te kilka okazji, gdy mogłam na osobności porozmawiać z moimi siostrami, dostarczyło mi mnóstwo radości. Tak naprawdę to z powodu naszego spotkania moje serce zalała fala szczęścia. Naturalną konsekwencją było wspólne wspominanie chwil, gdy byłyśmy razem z naszymi bliskimi. Na przykład, czy Paulina pamięta, jak wybrałam, by stała się moją „mateczką” po śmierci mamy? Czy Maria przypomina sobie, jak poprosiła Najświętszą Pannę, by uzdrowiła mnie z choroby?

Gdy Maria słuchała moich żywych opisów naszego wspólnego życia, najpierw w Alencon, potem w Lisieux, wiele szczęśliwych wspomnień uradowało jej duszę. Potem odwołała na stronę Paulinę i poprosiła o zaiste niezwykłą przysługę.

– Matko przeoryszo, czemu nie polecisz siostrze Teresie, by spisała wspomnienia z dzieciństwa? Myślę, że jej słowa mogłyby się okazać bardzo pomocne dla innych.

Paulinę zdumiała prośba siostry Marii od Najświętszego Serca. Czy siostra Teresa nie była już obarczona wieloma obowiązkami? Poza tym jaką wartość dla innych mogły przedstawiać jej wspomnienia z dzieciństwa?

– Pokazałyby światu, jakich miałyśmy cudownych rodziców, jak nauczyłyśmy się od nich wszystkiego, co dobre. Och, matko przeoryszo, jestem całkowicie przekonana, że taka historia byłaby opowieścią wartą zachodu!

Paulina wahała się, lecz po kilku dniach wezwała mnie do swojej celi i oświadczyła, że mam spisać historię swojego życia. Miała zostać ukończona w ciągu tego roku, na 21 stycznia 1896 roku, dzień świętej Agnieszki.

– To będzie moje święto – powiedziała ciepło Paulina. – Możesz mi wtedy wręczyć swoją książeczkę w prezencie.

Zaskoczyło mnie to zlecenie, ale skoro przypadło mi w udziale z woli przeoryszy, wydało mi się oczywiste, że jest również zgodne z wolą Boga. Kilka dni później uklękłam przed figurką Najświętszej Maryi Panny, która kiedyś uśmiechnęła się do mnie, i poprosiłam Królową Niebios, by pobłogosławiła moją nową pracę. Błagałam Ją, by prowadziła moją dłoń, tak, żebym nie napisała ani jednego zdania, które nie sprawi Jej przyjemności. Potem otworzyłam Nowy Testament.

– Jak zatytułować moją opowieść? – zastanawiałam się. – Jaki pasowałby tytuł?

Nagle mój wzrok padł na zdanie z Ewangelii według świętego Marka: „Jezus wchodząc na górę, wezwał do siebie człowieka według własnego wyboru”.

Zachwyciła mnie genialna prostota tych słów. Tak dokładnie odnosiły się również do mojego własnego życia! Z wysokości nieba Bóg wybrał mnie na swoją własność. Nawet więcej. Świadomy mojej słabości zszedł po mnie!

Gdy zastanawiałam się nad cudownością tego wszystkiego, moje myśli wróciły do wieczoru, kiedy powiedziałam tatusiowi o powołaniu do Karmelu. Był taki dobry, taki wyrozumiały. Zerwał małą białą lilię i wyjaśnił, że jest czysta tak samo jak moja dusza. Skoro pragnęłam stać się własnością Boga, nic nie mogło go bardziej uradować. Wciąż miałam tamtą białą lilijkę, cenną pamiątkę wspaniałego wieczoru.

Nagle wszystkie wątpliwości, co do tytułu mojego nowego dzieła, rozwiały się. Paulina powiedziała mi, żebym opisała moje dzieciństwo. Cóż, tak więc właśnie zrobię. Wtedy bez wahania zaczęłam pisać te słowa: Wiosenne dzieje białego kwiatka.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Teresa z Lisieux.