Rozdział jedenasty. Młodość Kościoła, cz. 2

Kiedy Mistrz Solness mówił z obawą o młodym pokoleniu pukającym do drzwi, z pewnością nigdy nie ogarnął go lęk, że mogą to być drzwi kościoła. A jednak nawet u Ibsena można odnaleźć zapowiedzi tak dziwnego rozwoju wypadków. Same słowa „mistrz murarski” należą bowiem do tradycji średniowiecznego systemu, właśnie tego, na którym niektórzy chcieliby do pewnego stopnia wzorować współczesny system. A gdyby mistrz Solness został zmuszony przez swoją bezwzględną przyjaciółkę do odbycia podróży po Europie w poszukiwaniu najwyższych wież, szybko przekonałby się, jacy ludzie i z jakiej epoki mieli prawo nazywać się mistrzami murarskimi. Stąpałby po śladach wielu mistrzów, którzy nie tylko wspinali się na własne wieże, ale rzeźbili na ich czterech stronach własne anioły lub diabły, unoszące się niby na skrzydłach nad otchłanią.

Artyści i krytycy młodego pokolenia zaczęli pukać do drzwi kościelnych pięćdziesiąt lat temu, w czasach Ruskina i Williama Morrisa. Obecnie jeszcze młodsze pokolenie artystów uzasadnia swoje śmiałe uproszczenia jeszcze surowszymi doktrynami zaczerpniętymi od malarzy przedrenesansowych. Ci nowi artyści są być może, w sensie chronologicznym, postimpresjonistami, ale są również, w ściśle historycznym sensie, prerafaelitami. Ale to najmłodsze pokolenie puka do drzwi mistrza murarskiego nie tylko po to, by spytać o kościół, który zbudował, ale też o cech, którego był mistrzem. Mediewalizm rozbudza zainteresowania, nie tylko artystyczne, jak Morrisa i Ruskina, ale i ekonomiczne, jak państwa Webbów. Chciałbym podkreślić, że w tym miejscu nie zajmuję się kwestią słuszności tych poglądów. Wskazuję jedynie, że jakie by one nie były, to nie są li tylko staroświeckie. Możemy krytykować twórczość pana Erica Gilla albo się nią zachwycać, ale jeśli ją krytykujemy, to nie dlatego tylko, że jest zbyt średniowieczna; o wiele bardziej prawdopodobnie dlatego, że jest o wiele zbyt nowoczesna. Możemy się spierać lub sympatyzować z socjalistami cechowymi, ale nie możemy zaprzeczyć, że istotnie proponują coś współczesnego, jak socjalizm, dodając do niego starodawne słowo takie jak „cech”. Nie sposób zaprzeczyć, że ci ludzie stali się przedmiotem zdziwienia i żartów jako awangardowi, a nawet anarchiczni innowatorzy. Młode pokolenie niekoniecznie ma rację, ale z pewnością jest młode. Jego entuzjazmu nie da się zlekceważyć jako starczej nostalgii.

Mógłbym oczywiście podać dużo innych przykładów, ale dla celów tego streszczenia wystarczy powiedzieć, że po naszej stronie pojawiają się ruchy i to nowe ruchy. Celowo nie będę rozwodzić się na temat jednego z nich, w który dość mocno się zaangażowałem razem z moim bratem i wieloma przyjaciółmi, ale który dwadzieścia lat temu reprezentował tylko pan Belloc. Pan Belloc i mój brat raczej nie byli bezbarwnymi reakcyjnymi estetami szukającymi spokoju wśród ruin przeszłości. Dystrybutyzm, który głosili, krystalizuje się obecnie w całej Europie w stronnictwo polityczne. Jednak w Europie, w przeciwieństwie do Anglii, ruch ten miał głębsze korzenie, a jego rozwój jest bez wątpienia zasługą wielkiego papieża Leona XIII. W tym miejscu jedynie sygnalizuję obecne fakty, by ukazać ich miejsce w łańcuchu zdarzeń z przeszłości. Nie jest prawdą, jak sugerują racjonalistyczni historycy, że wraz z upływem wieków ortodoksja powoli się starzeje. To raczej herezje szybko się starzeją.

Reformacja zestarzała się zdumiewająco szybko, a kontrreformacja odmłodniała. Aż dziw bierze, jak prędko angielski purytanizm przeobraził się w pogaństwo, a być może ostatecznie w filisterstwo. Aż dziw bierze, jak prędko purytanie przepoczwarzyli się w wigów. Wraz z końcem siedemnastego wieku angielska polityka była przeniknięta pomarszczonym cynizmem, być może tak starym jak chińska etykieta. Kontrreformacja była natomiast pełna ognia, a nawet młodzieńczej niecierpliwości. To w postaciach katolików z szesnastego i siedemnastego stulecia odnajdujemy ducha energii i, w jedynym szlachetnym tego słowa znaczeniu, oryginalności. Reformowali tacy ludzie jak św. Teresa, wyzwanie rzucali tacy jak Bossuet, pytania stawiali tacy jak Pascal, a spekulowali tacy jak Suarez. Ich kontratak był jak szarża starych włóczni rycerstwa. To porównanie ma rzeczywiście wielki związek z powyższym uogólnieniem. Sądzę, że odnowa, która z pewnością miała miejsce w naszych czasach i z pewnością w czasach tak niedawnych jak reformacja, ma raz po raz miejsce w dziejach chrześcijaństwa.

Patrząc w ten sposób w przeszłość, znajduję co najmniej dwa przykłady, które jak podejrzewam, były podobne: islam i arianizm. Kościół miał wiele okazji, by umrzeć, a nawet zostać godnie pochowanym. Ale młode pokolenie zawsze zaczynało znowu pukać do drzwi, a najgłośniej pukało zawsze w wieko trumny, do której je przedwcześnie składano. Zarówno islam, jak i arianizm były próbą rozszerzenia doktryny i uczynienia jej prostym i rozsądnym teizmem. Islam opierał się na wielkich sukcesach militarnych, a arianizm na wielkim cesarskim prestiżu. Można się było spodziewać, że ustanowią ostatecznie nowy system, gdyby nie jeden kłopotliwy fakt, że stary system jako jedyny zachował ziarno i tajemnicę nowości. Każdy, kto czyta między wierszami dwunastowieczne teksty, wie, że świat był przeniknięty potencjalnym panteizmem i pogaństwem. Widać to w strachu przed arabską wersją Arystotelesa i w pogłoskach o tym, że wielcy ludzie wyznają potajemnie islam. Widząc rozpad prostej wczesnośredniowiecznej wiary, starsi mogli przypuszczać, że wkrótce chrześcijaństwo zaniknie i przeobrazi się w islam. Jeśli tak było, to owi starzy ludzie byliby bardzo zdziwieni tym, co naprawdę się stało.

Stało się zaś to, że tysiące młodych ludzi wydało z siebie ryk podobny do grzmotu i całą swą młodość rzuciło na szalę jednego triumfalnego przeciwnatarcia – krucjat. Zagrożenie ze strony młodszej religii miało taki skutek, że odnowiło naszą młodość. Synowie św. Franciszka, kuglarze Boga, wędrujący ze śpiewem po wszystkich drogach świata; gotyk, szybujący w niebo jak deszcz strzał – to było odmłodzenie Europy. I chociaż wiem mniej na temat wcześniejszego okresu, to przypuszczam, że tak samo było z ortodoksyjną rewolucją Atanazego skierowaną przeciw ariańskiemu państwu. Starsi poddali się kompromisowi, a św. Atanazy poprowadził młodych jak Boski demagog. Prześladowani zabrali na wygnanie święty ogień. Była to płonąca pochodnia, którą można było wyrzucić, ale nie zdeptać.

Ilekroć katolicyzm zostaje wygnany jako coś starego, zawsze powraca jako coś nowego. Przywodzi to na myśl przypowieść o starcu, jak Lear wygnanym z domu podczas burzy, który powraca jako młodzieniec na czele tłumu, by jak Laertes szturmować do drzwi. Taka przypowieść nie mogłaby być zwykłą ludzką, ani nawet szekspirowską tragedią. Musiałaby być, w pełnym tego słowa znaczeniu, Boską komedią. Mówiąc inaczej, owa tragedia mogłaby być jedynie miraklem. Musiałaby być nadprzyrodzoną historią albo, jakby ujął to sceptyk, bajką. Nietrudno byłoby stworzyć ludzką tragedię o starcu, który miał rację, albo o młodzieńcu, który jej nie miał, a nawet o młodzieńcu ukaranym za popełnione zło. Prawdopodobnie jednak główną karą młodzieńca byłaby śmierć starca, nad którego grobem na próżno płakałby z żalu. Starzec nie wyskoczyłby nagle z grobu i nie grzmotnął młodzieńca solidnie po głowie. Taka kara byłaby możliwa tylko w Boskiej komedii, ale właśnie taką karą jest swego rodzaju poetycka sprawiedliwość towarzysząca odradzającej się wiek po wieku religii katolickiej. W tym, co realiści zwą prawdziwym życiem, nie ma nic tak pełnego życia. Tego rodzaju historia jest żywsza niż historie o duchach. Przypomina ona nie tyle opowieści o duchach, ile dawne opowieści o bogach; to również jest bardzo istotne.

Katolicyzm nie jest reliktem. Możliwe jest, by coś bardzo starego zdołało przetrwać. Na przykład druidzi, gdyby konflikty religijne potoczyły się inaczej, mogliby przeżyć dzięki jakimś miejscowym tradycjom dwa tysiące lat aż po dziś dzień. Nawet to niełatwo jest sobie wyobrazić, ale nie jest to niemożliwe. Gdyby tak się jednak stało, druidzi wyglądaliby niedzisiejszo; wyglądaliby na dwa tysiące lat; mówiąc krótko, wyglądaliby jak druidzi. Jednak księża katoliccy wcale nie wyglądają jak druidzi. Nie chodzi o to, ile kamieni wciąż stoi w Stonehenge, a ile się przewróciło lub zostało zwalonych. Kamienie katolickiego Stonehenge zostały zwalone; zawsze zostają zwalone i zawsze zostają z powrotem mozolnie ustawione. Chodzi o to, że wszystkie druidyczne kamienie, które się przewróciły, wciąż leżą tam, gdzie upadły, i będą tam leżeć na zawsze. Nie odnotowujemy co dwieście lub trzysta lat druidycznych rewolucji z młodymi druidami przystrojonymi świeżą jemiołą, tańczącymi w słońcu na równinie Salisbury. Stonehenge nie odbudowywano w każdym stylu architektonicznym, od prostego stylu normandzkiego po rokoko. Świętemu miejscu druidów nie zagraża, jak to mówią, restauratorski wandalizm.

Uznałem za konieczne poczynienie tego kluczowego rozróżnienia, bo jego zrozumienie będzie istotne dla dalszego wywodu. Chodzi nie o trwałość katolicyzmu, ale o sposób, w jaki odżywa. Niewątpliwie w każdym takim okresie przejściowym istnieją grupy dobrych, a nawet wspaniałych katolików, którzy trzymają się swojej religii raczej jak czegoś z przeszłości. Zbyt wielkim podziwem darzę ich religijną lojalność, aby wyrażać tu jakiś żal wobec ich reakcyjnej polityki. Można patrzeć na kres zakonów tak, jak się patrzy na kres Stuartów; można patrzeć na odchodzenie Stuartów tak, jak się patrzy na odchodzenie druidów. Ale katolicyzm nie odszedł wraz z ostateczną porażką jakobitów; raczej powrócił z impetem po względnej porażce jakobinów. W początkach rozkwitu średniowiecza mogli żyć duchowni, którzy nie rozumieli nowych czasów; z pewnością niektórzy dobrzy katolicy nie widzieli potrzeby wielkiej kampanii jezuitów albo reform św. Teresy; i najprawdopodobniej byli o wiele lepsi od nas.

Katolicyzm jednak rzeczywiście młodnieje. Jest to pierwszy fakt, od którego chciałem zacząć. Być może kiedy indziej zajmę się kwestią władzy apostolskiej i granic wspólnoty wyznaniowej. Na razie powiem tylko, że jesteśmy świadkami kolejnego odradzania się wiary. Można też wyciągnąć z tego prosty morał. Prawdziwa chwała należy się tym, którzy byli z Kościołem, gdy wydawał się przegrany. Tym zaś, którzy przyłączyli się do niego, kiedy w tak oczywisty sposób okazał się nadzieją świata, należy się tylko uznanie dla ich zwykłej inteligencji.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Nawrócenie i magia.