Rozdział dziesiąty. Wielki cud

Biedna Maria Róża! Wraz z upływem dni w jej domu pojawiali się wciąż nowi nieznajomi. Do tej pory wiadomo już było, że ten uczony ksiądz z Lizbony był pod dużym wrażeniem opowieści dzieci i w końcu praktycznie nie istniała godzina, w której tłumy znajomych i obcych nie czekałyby na spotkanie z pastuszkami.

– Łucjo, czy to prawda, że podczas następnej wizyty Pani dokona wielkiego cudu? – spytała pewna kobieta z zaciekawieniem.

– Powiedz mi, Hiacynto, czy to naprawdę Najświętsza Maryja Panna? – dodał ktoś inny.

– A co z chorymi, Franciszku? – zawołał trzeci. – Czy w Cova będą uzdrowienia, jak w Lourdes?

Dzieci odpowiedziały na ten potok pytań w sposób prosty i rzeczowy. Tak, Pani dokona wielkiego cudu trzynastego października. Powie też kim jest, dlaczego przyszła do Cova i czego oczekuje od ludzi tam zgromadzonych. A co jeszcze cudowniejsze, tym razem ma zamiar przyprowadzić dwóch niebiańskich towarzyszy – świętego Józefa i Dzieciątko Jezus!

Oczywiście, wszystkie gazety w Portugalii wciąż okazywały ogromne zainteresowanie wydarzeniami w Fatimie, a zwłaszcza zapowiedzią dzieci, że trzynastego października w Cova będzie miał miejsce jakiś cud. W ich domach pojawiali się wciąż nowi reporterzy i fotografowie, by zadać maluchom pytania i porobić im zdjęcia. Zarówno niewierzący, jak i ludzie pobożni, śledzili z uwagą wydarzenia fatimskie i snuli tysiące przypuszczeń na temat charakteru zapowiedzianego cudu.

– Naprawdę nie wiesz, co to będzie, Łucjo? – zapytał ksiądz Ferreira na krótko przed wielkim dniem. Łucja potrząsnęła przecząco głową.

– Nie, proszę księdza. Pani nam tego nie wyjawiła. Ale w sierpniu powiedziała nam, że nie będzie to tak wielki cud, jak planowała na początku, gdyż wciąż jest niezadowolona z tego, co zrobił nam burmistrz Ourem.

Proboszcz spojrzał z uwagą na dziewczynkę, która stała przed nim.

– A jeśli trzynastego nie stanie się nic niezwykłego? Czy nie boisz się, że ludzie będą się z ciebie wtedy śmiać?

– Nie, proszę księdza – odparła Łucja.

– Ale będą mówić, że jesteś głupią małą dziewczynką! Pomyśl jak strasznie będą się z tego powodu czuli twoi rodzice!

Łucja złożyła ręce w pewnym geście.

– Och, proszę księdza, proszę się nie niepokoić! Wiem, że trzynastego stanie się coś niezwykłego! Tak nam powiedziała Pani.

Kolejne pytania nie były w stanie zmienić zdania Łucji na ten temat. Franciszek i Hiacynta również twierdzili z przekonaniem, że trzynastego października będzie miał miejsce wielki cud, który udowodni, że Pani naprawdę przybywa z Nieba i z jakiegoś powodu Bóg pozwolił Jej ukazać się im sześć razy. Nie zdziwili się też zupełnie, gdy na dzień przed zapowiadanym cudem odkryli, że do Fatimy zeszło się co najmniej sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Nie martwili się również, że wszyscy ci ludzie mówili otwarcie o cudzie i byli przygotowani na spędzenie nocy na pastwisku, by mieć następnego dnia dobry widok na małe drzewko.

– Po wszystkim będą zadowoleni, że przyszli – oznajmiły dzieci swoim rodzinom. – Tylko poczekajcie, a sami się przekonacie.

Następnego ranka świt był zimny i deszczowy. Do tego czasu tłum zwiększył się do siedemdziesięciu tysięcy zgromadzonych i mama Łucji prawie oszalała z niepokoju. Jaka hańba dla rodziny, jeśli nie stanie się żaden cud! Jak wściekły i rozczarowany będzie cały ten tłum, który spędził w Cova długą, mokrą i zimną noc!

„Do tej pory to miejsce zamieniło się już pewnie w morze błota – pomyślała – i ci biedni ludzie na pewno przemokli do suchej nitki. Och, Łucjo! Czy naprawdę jesteś pewna, że niebiańska Pani istnieje?”

Z niezmordowaną cierpliwością dziewczynka zapewniała swoją mamę: tak, niebiańska Pani naprawdę istnieje i już wkrótce dokona cudu, który zobaczą wszyscy.

Dochodziło właśnie wpół do jedenastej, gdy dzieci i ich rodziny dotarły na pastwisko. Cóż za widok ukazał się ich oczom! Pod ociekającymi wodą parasolami tłoczyło się siedemdziesiąt tysięcy ludzi – zziębniętych, zabłoconych, zmęczonych. Za nimi stały w wielkim bałaganie wozy, rowery, samochody i różne zwierzęta juczne, które dowiozły ich do Cova. Każdy pielgrzym trzymał w ręku różaniec. Gdy dzieci zjawiły się na miejscu, przez tłum przeszedł głośny szmer. Nawet niewierzący okazali przybyłym wielkie zainteresowanie.

– Zrobić przejście! Dzieci już tu są!

Tłum natychmiast rozstąpił się i cała trójka pospieszyła pod dąb, który teraz był właściwie jedynie sterczącym kikutem, gdyż wielu pobożnych pielgrzymów zabrało do domu liście i gałązki jako relikwie.

Natchniona na widok tłumu Łucja zawołała do ludzi, by zamknęli parasole i odmówili Różaniec. Po chwili, nie zważając na chłodny deszcz, klęknęła na błotnistej ziemi, by pogrążyć się z Franciszkiem i Hiacyntą w tej samej modlitwie.

Tak oto w zimnej ulewie siedemdziesiąt tysięcy głosów rozbrzmiewało w szczerych błaganiach. W Cova obecni byli ludzie z różnych środowisk i każdy z nich miał do Królowej Nieba jakąś prośbę. Jednak gdy minęło południe, a żaden cud wciąż się nie zdarzał, po Cova przeszła fala niepokoju. Może Pani wcale dziś nie przyjdzie?

– Mali głupcy! Tym razem naprawdę nas nabrali! – zawołał pewien mężczyzna, którego cierpliwość po dwudziestu czterech godzinach czuwania na zimnym deszczu już się wyczerpała. – Mówili, że Pani ukaże się w południe. Więc gdzie Ona jest?

Ledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, gdy Łucja zwróciła promieniejącą twarz w stronę zgromadzonego wokół niej tłumu.

– Nadchodzi! Klęknijcie!

Klęcząca kilka metrów dalej Maria Róża nerwowo zacisnęła ręce.

– Dobrze się przyjrzyj, moje dziecko! – zawołała. – Tylko się nie pomyl!

Jednak Łucja się nie myliła. Jakże by mogła? Przed chwilą Pani znów się zjawiła, jasna i piękna, w swych białych szatach i chuście z wykończeniami ze lśniącego złota. Stała teraz nad suchym pniem małego dębu, w jej oczach dostrzegało się ogromną powagę, a w całej postawie głęboko skrywany smutek.

Tłum nie był w stanie Jej dostrzec, ale jedno spojrzenie na twarze dzieci oraz pewność rozbrzmiewająca w głosie Łucji stanowiły wystarczające dowody na to, że właśnie ma miejsce coś niezwykłego. Tak więc nie zważając na wilgoć i zimno wszyscy z braku miejsca klęknęli dokładnie tam, gdzie stali – prosto w błoto. Serca zgromadzonych przepełniała nadzieja, ze wszystkich stron rozlegały się westchnienia zdumienia i zachwytu. Do drzewa zbliżała się biała chmura przypominająca opary kadzidła! Zjawisko to powtórzyło się trzykrotnie, aż w końcu chmura zawisła w bezruchu kilka metrów nad ziemią. Gdy to się stało, twarze dzieci rozbłysły nieopisanym wręcz szczęściem.

– Muszą teraz widzieć Panią – szeptano pomiędzy sobą z nabożnym szacunkiem. – Tak, Łucja chyba z Nią rozmawia!

To była prawda. Patrząc wprost na gościa z Nieba dziewczynka zadała pierwsze pytanie, odpowiedzi na które oczekiwała cała Portugalia.

– Kim jesteś?

Na twarzy Pani rysowała się ogromna powaga.

– Jestem Matką Boską Różańcową.

– Czego od nas oczekujesz?

– Przybywam ostrzec wiernych, by zmienili swoje życie i prosili o przebaczenie za grzechy. Nie mogą więcej obrażać Naszego Pana, i tak już wielokrotnie obrażanego.

Przez chwilę Łucja zastanawiała się nad tymi słowami, a jej serduszko biło szybko z emocji. A więc ta przepiękna nieznajoma, która przybyła do nich aż sześć razy to Matka Boska Różańcowa – sama Najświętsza Maryja Panna! Jednak zanim Łucja miała czas na jakąkolwiek głębszą refleksję, znajomy piękny głos rozbrzmiał ponownie:

– Chcę, by zbudowano tu kaplicę ku mojej czci. Dalej odmawiajcie codziennie Różaniec.

Łucja słuchała z uwagą. Następnie spojrzała niepewnie na piękną Panią. Może teraz nadeszła odpowiednia pora, by przedstawić prośby, o których wcześniej powiedzieli jej przyjaciele i sąsiedzi?

Pani jakby wyczuła niewypowiedziane wahanie Łucji i samym tylko spojrzeniem zdawała się udzielać jej przyzwolenia, więc dziewczynka natychmiast zaczęła zadawać pytania. Na przykład, czy pewna biedna kobieta powróci do zdrowia? Czy inna kobieta doczeka powrotu syna z wojny? Czy pewna rodzina będzie miała w tym roku dobre zbiory? A czy inna rodzina sprzeda ziemię po dobrej cenie?

Odpowiedzi Pani były krótkie i rzeczowe. Niektóre z próśb zostaną spełnione, niektóre nie. I gdy tak patrzyła na dzieci, dawała im do rozumienia, że jest to Jej ostatnia wizyta w Cova. Tak, jest Matką Boską i zakończyła już zadanie powierzone Jej przez Syna. Wlała w serca trzech małych pastuszków miłość do Różańca oraz przekonanie o jego cudownej mocy, zsyłającej łaskę na dusze. Jednak ta miłość i wiedza nie miały pozostać zamknięte w sercach trójki dzieci. Bynajmniej! Miały być przekazywane innym, gdyż zgodnie z Wolą Bożą wszyscy katolicy na świecie powinni znać i kochać tę cudowną modlitwę oraz odmawiać ją codziennie, szczerze i z ochotą. Jeśli będą tak robić, jak cudowne łaski ześle na nich Matka Boska Różańcowa! Jak niewypowiedziane smutki znikną z ich domów!

Wkrótce dzieci zrozumiały, że Pani zaraz je opuści. Jak zwykle zaczęła przesuwać się znad drzewa na wschód. Jednak tuż przed zniknięciem rozłożyła ręce i skierowała swoje własne światło w stronę słońca.

Nie zdając sobie do końca sprawy z tego co robi, Łucja krzyknęła.

– Spójrzcie na słońce! – zawołała do klęczących wokół niej ludzi.

Gdy po Cova rozniósł się jej czysty, jasny głos, wszystkie oczy zwróciły się w stronę nieba. Cud nad cudy! Deszcz przestał padać i słońce, które od wielu godzin skrywało się za złowróżbnymi chmurami, świeciło teraz jasno na przejrzystym, błękitnym niebie! Jednak nie w zwykłej postaci lśniącej, ognistej kuli. Nie, tym razem wyglądało jak przyćmiona srebrna tarcza, na którą można było spoglądać bez bólu oczu.

Siwowłosy rolnik zwrócił się zaniepokojony do żony:

– Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, żeby słońce tak wyglądało – wydukał. – Jeśli znów coś dzieje się z moimi oczami…

Kobieta wyciągnęła do męża rękę w pocieszającym geście.

– Nie, nie! To jest cud obiecany przez dzieci. Nie pamiętasz?

Uspokojony mężczyzna przytaknął, nie zdając sobie sprawy, że w pewnym sensie jego dobra żona się myli. Nie był to bowiem cały cud, a jedynie jego początek i dokładnie w momencie, gdy kobieta próbowała odświeżyć mężowi pamięć, rozpoczęła się druga część zjawiska. Nagle, jakby za sprawą jakiejś magicznej siły, przyćmiona srebrna tarcza słońca zaczęła wirować na niebie. Niebiańskie koło obracało się z ogromną prędkością i przy każdym obrocie wyrzucało z siebie snopy kolorowego światła. Zielony, czerwony, niebieski, fioletowy, żółty – ogromne promienie przecinały niebo pod każdym kątem, rozświetlając całą okolicę, ale zwłaszcza Cova, gdzie siedemdziesiąt tysięcy ludzi stało jak oczarowani, z oczami zwróconymi w górę i twarzami bladymi ze zdumienia na widok tego podniebnego spektaklu, w którym srebrne słońce wirowało w niezliczonym gąszczu kolorowych snopów.

Zjawisko to trwało trzy minuty, po czym słońce zatrzymało się, a promienie światła zniknęły. Jednak gdy tłum próbował złapać oddech po tym, co się stało i zacząć omawiać całe wydarzenie, cud dwukrotnie się powtórzył. Wkrótce zdawało się, że cały świat płonie, gdyż teraz kolorowe snopy przypominały ogniste strzały, które cięły niebo, góry, pastwisko, zwrócone w górę twarze pielgrzymów, krzyżując się i rozłączając w ciągłym ruchu. Słońce znów wirowało, jeszcze szybciej niż poprzednio. Nagle przez tłum przeszła fala przerażenia. Wydawało się, że przyćmiona srebrna tarcza zaraz odklei się od nieba i spadnie wprost na ludzi zgromadzonych tłumnie w Cova!

– To koniec świata! – zawołała pewna kobieta histerycznie.

– Dobry Boże, nie pozwól mi umrzeć w grzechu! – pisnęła inna.

– Matko Przenajświętsza, chroń nas! – wrzasnęła błagalnie trzecia.

Na dwanaście minut wszyscy w Cova zapomnieli o trzech małych pastuszkach, o niebiańskiej Pani i o przepowiedni, że trzynastego października stanie się coś cudownego. Zamiast tego wszyscy czynili akt skruchy bijąc się w piersi za długo pielęgnowane w sercu grzechy, szlochając i jęcząc. Zapomniano też zupełnie o błotnistym pastwisku, deptanym od wielu godzin przez tysiące par nóg. Modnie ubrana para z miasta klęczała w błocie, łzy lały się im po policzkach, a na ich napiętych twarzach malował się nieskrywany strach.

Wtedy, równie szybko jak się zaczęło, zjawisko dobiegło końca. Słońce ponownie przybrało kolor jasnego złota, a snopy kolorowego światła zniknęły z nieba. Wszystko znów było jak dawniej. Jednak ludzie spoglądali na siebie nawzajem z obawą, wciąż jeszcze drżąc ze strachu, niepewni, czy nie nastąpi koniec świata. Ze wszystkich stron rozlegały się odgłosy zdumienia. Ubrania przemoknięte do suchej nitki po wielu godzinach deszczu całkowicie wyschły w czasie zaledwie dwunastu minut cudu! I mimo że wszyscy klęczeli w błocie, ani na ubraniach, ani na ich właścicielach nie było nawet jednej plamki brudu!

– To kolejna część wielkiego cudu! – zawołał ktoś spośród tłumu. – Pani jest naprawdę Matką Przenajświętszą, skoro tak o nas zadbała!

– Tak, i było też uzdrowienie – rozległ się drugi głos. – Kobieta tu była już umierająca, a teraz ma się całkiem dobrze.

Po tych słowach w tłumie znów zapanowało wielkie poruszenie. Uzdrowienie! Och, jaki Bóg jest dobry! I jego Matka Przenajświętsza! Jednak jeśli ludzie byli pod wrażeniem tych znaków, danych im, by uwierzyli, że niebiańska Pani naprawdę istnieje, ich zdumieniu nie było końca, gdy odkryli, że trzej mali pastuszkowie doświadczyli kolejnych cudów. Podczas gdy słońce wirowało na niebie, oni cieszyli się wspaniałym widokiem Świętej Rodziny.

Tak, a Łucji dane było zobaczyć nawet więcej. Jej Chrystus ukazał się jako dorosły mężczyzna ubrany na czerwono. Towarzyszyła mu Jego Matka, Matka Boska Bolesna. Następnie Nasza Pani ukazała się Łucji ponownie, jednak tym razem nie ubrana jak poprzednio, ani też nie w bieli i złocie, jak zwykła ukazywać się w Cova. Nie, tym razem miała na sobie brązowy habit zakonny, a w ręku trzymała szkaplerz karmelitański. Jednak w odróżnieniu od doświadczeń Łucji z poprzednich wizji, tym razem żadna z postaci nie odezwała się do niej.

– Gdzie widziałaś te wspaniałe rzeczy, moje dziecko? – zapytał jakiś mężczyzna nabożnym głosem. – Nad dębem?

Łucja potrząsnęła przecząco głową.

– Nie, proszę pana. Wysoko na niebie, po jednej ze stron wirującego słońca.

Wtedy Hiacynta zwróciła się zdziwiona do brata.

– Ale ja widziałam tylko jeden obrazek – wyszeptała. – Ten ze Świętą Rodziną. Widziałeś coś jeszcze, Franciszku?

Chłopiec był prawie jak w transie i z początku w ogóle nie usłyszał pytania. Po chwili jednak przyszedł do siebie. Nie, widział tylko Matkę Przenajświętszą w białej sukni i niebieskiej chuście, której towarzyszył święty Józef i Dzieciątko Jezus, przyodziani w czerwone stroje.

– Dzieciątko Jezus miało chyba z roczek i święty Józef trzymał Je na rękach – kontynuował chłopiec rozmarzony, kompletnie nie zwracając uwagi na otaczający go tłum. – Och, i był taki piękny, Hiacynto! Taki piękny…

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Dzieci z Fatimy.