Rozdział dziesiąty. Pąsowy liść klonu, cz. 2

Następnego ranka nie trzeba już było budzić Bożeny. Skoro bowiem tylko szarawy poblask rozpoczynającego się dnia przeniknął przez wpół ślepe okienko chatynki, natychmiast otworzyła oczy.

Starzec czuwał. Rozgarniał siwy popiół ogniska wydobywając do wierzchu żar, na którym ułożył przygarść chrustu, a na niej kilka polan z jakiegoś twardego drewna – dębu, grabu czy buka.

Krzątając się wokół śniadania, pomrukiwał coś pod nosem, ni to modlitwę poranną, ni jakowąś przyśpiewkę. Na koniec zwrócił się do Bożeny i zapytał:

– I cóż masz zamiar teraz czynić, moje dziecko?

– Pójdziemy dziś dalej. Długa droga przed nami. Nie mamy się gdzie podziać w tej okolicy. Dnie coraz krótsze i zima się zbliża wielkimi krokami. Samiśmy się ostali na świecie. Resztę naszych ubili Tatarzy.

– To dokąd się udajecie?

– Do Sandomierza.

– Do Sandomierza? – zdziwił się gospodarz. – Taki szmat drogi! A macie tam kogo?

– Nikogo nie mamy. Ale ów wojewoda, któregośmy wczoraj pogrzebali, prosił, bym dała znać jego żonie o losie, jaki go tutaj wraz z rycerstwem spotkał.

– Liczysz tedy, że się nad tobą i twoim dzieckiem wojewodzina ulituje, że was przygarnie i zaopatrzy?

– A tak, liczę na nią.

– Obyś się tylko nie przeliczyła! Będzie mieć można pani swoje zmartwienia. Cóż ją ty obejdziesz?

– Słyszałam, że pani to dobra, litościwa. Sama w dzieciństwie od Tatarów ucierpiała, którzy jej ojca i stryja ubili.

– A jakże się owa wojewodzina zowie?

– Halina. A po mężu Pilawina.

– At, nie pytam jak po mężu, ale z panieńska. Wiesz jak?

– Wiem, ojcze. Krępianka się zowie. Córka Piotra z Krępy.

– Ach! Znam tę historię! Masz rację, wiele w życiu przeszła, to i może nad tobą się użali.

Podczas gdy tak ze sobą gawędzili, dały się słyszeć na dworze kroki jakowegoś człowieka. Trzasnęła gałązka złamana jego stopą, a później zaskrzypiały przeraźliwie otwierane przezeń drzwi chatynki.

Starzec porwał się z niepokojem na nogi.

– Kto tam? – zawołał z przestrachem.

– Nie lękajcie się! Swój idzie! Nic wam ode mnie nie grozi.

Do izby wsunął się mężczyzna dość młody jeszcze i jakoś dziwacznie przyodziany, dzierżąc w ręku lutnię.

– Witajcie! – zawołał od progu. – Dajcie odpocząć podróżnemu! Noc spędziłem w lesie, toteż zziębnięty jestem do szpiku kości, a i głodny niczym wilk.

Staruch wzruszył ramionami.

– Skoroś wlazł nie proszony, to już zostań.

Przybyły zbliżył się do ognia i z lubością chłonął jego ciepło. Z wdzięcznością ujął podany mu przez Bożenę drewniany talerz, na którym leżał kawał mięsiwa i cienka skibka chleba. Przysiadł na brzegu ławy, a wziąwszy talerz między kolana, jadł łapczywie.

Skoro już posilił się, obtarł usta wierzchem dłoni, rozejrzał bacznie dookoła, a potem rzekł:

– Wybaczcie, nie mam czym zapłacić za strawę, ale jeśli was to nie urazi, to chociaż trochę się odwdzięczę za wasze dobre serca. Odwdzięczę się tak, jak potrafię, tak jak w mojej mocy.

– To znaczy jak? – zapytała Bożena.

– Pewnie się domyślacie, żem wędrownym śpiewakiem. Mogę wam tedy zaśpiewać najpiękniej, jak tylko umiem.

Staruch znów wzruszył ramionami i burknął pod nosem:

– Nikt od ciebie nie oczekiwał zapłaty.

Ale Bożena zawołała:

– Och tak! Zaśpiewajcie!

– A jakąż sobie pieśń życzycie? Wesołą, czy smutną? Nabożną, czy miłosną?

– Smutni mi. Smutno, bo spotkało mnie wiele nieszczęść. Zaśpiewaj tedy smutną pieśń. I niech będzie miłosna.

– Wędrowiec odchrząknął i uderzywszy palcami w struny począł śpiewać niskim, aksamitnym głosem:

Pszczoły zbierają z wrzosowego kwiatu nektar.
Jedwabne pajęczyny plecie,
I na wiatr rzuca srebrne babie lato.
Jesień się złoci, czerwieni i niesie,
Po drzew konarach, po lichych badylach.
Łąka umiera i umiera słońce,
Szczęście umknęło, jak umyka chwila,
Miłość wystygła, bo wystygło serce.
Czemu wciąż czekasz, że cię we świat porwę,
W miłosnym szale, w ślepym zamroczeniu?
Między gwiazdami leże ci wymoszczę,
Będę całował w radosnym zdumieniu
Pierwszego razu i pierwszej miłości?
Niech cię porywa, kto już raz cię porwał,
Niech cię hołubi, kto już przyhołubił,
Niech się unosi, z kimś ty się uniosła,
Niech się w miłosnym uniesieniu gubi…

Skończył śpiewać. Czas jakiś przebiegał jeszcze palcami po strunach, wydobywając dźwięki ciche i melodyjne.

Staruch i Bożena siedzieli zasłuchani, a na ich twarzach malował się smutek. Kobieta westchnęła głęboko i rzekła:

– Pięknie to zaśpiewałeś, wędrowcze, ale jest to bardzo smutna pieśń. Czuję, jak łzy mi napływają do oczu. Może więc lepiej nie śpiewaj już więcej. Powiedz nam raczej, jak cię zwą i dokąd się udajesz ze swoją lutnią?

– Na imię mi Paweł, a idę na dwór książęcy do Sandomierza. Zmitrężyłem trzy dni, bo w okolicy hulali Tatarzy, przed którymi, diabelskimi synami, musiałem kryć się w lesie. Ale teraz, skoro powrócili na ruską stronę, mogę już bezpiecznie udać się w dalszą drogę.

– A wiesz aby na pewno, że Tatarów tutaj nie ma? – spytała Bożena.

– Wiem. Gdybym nie wiedział, nie ryzykowałbym dalszej podróży.

– No, to teraz możecie wędrować już razem – ozwał się na to starzec. – I raźniej tak, i bezpieczniej.

– Jak to razem? – zaciekawił się śpiewak.

– No, bo ona z małym także idzie do Sandomierza.

– Więc nie mieszkasz w tej chałupinie? – zapytał zdziwiony Paweł.

– Ano nie. Jestem gościem, tak samo jak ty.

– A po cóż idziesz do Sandomierza? Czyżby także na dwór księcia Bolka?

– Nie. Niosę wiadomość dla pani wojewodziny sandomierskiej od jej męża.

– Wiadomość? A gdzieżeś wojewodę spotkała?

– Tu, opodal. Jak konał. Pogrzebaliśmy go wczoraj, wraz z kilkunastoma rycerzami z drużyny, w leśnym wykrocie.

– Jezus, Maryja! – śpiewak złapał się za głowę. – To Pilawa nie żyje! A skoro nie żyje, znów Tatarzyn się rozpanoszy bezkarnie nad granicą.

– Lepiej powiedz – spytała Bożena – czy zgodzisz się, byśmy dalej powędrowali wraz z tobą?

– Cóż, niech będzie. Chociaż nie chcę ukrywać, iż samemu szybciej by mi się wędrowało. Taki dzieciak, to wielka zawada. Ale niech już będzie.

– Tedy jeśli mamy iść, to chodźmy. Podniosła się spoza stołu i wziąwszy dziecko za rękę, stanęła wyczekująco.

***

Wczesnym rankiem świat cały spowity był gęstym obłokiem mgły, powietrze przesycone wilgocią tak bardzo, iż gdy się wyszło na dwór, rychło włosy i ubranie wilgotniały mocno, jakby skropione deszczem.

Ale około południa ów gęsty tuman uszedł precz, czmychając przed pozłocistym blaskiem słonecznym, tylko gdzieniegdzie, nad samą Wisłą i we wnętrzach wąwozów, smużyły się jeszcze siwawe kłaki mgielne, strzępiastymi pasemkami pełznąc ku górze po zboczach.

Halina tego dnia, tak jak to zwykle czyniła – stanąwszy na szczycie wzniesienia, z którego widać było drogę wiodącą ku Zawichostowi i Lublinowi, wypatrywała na niej rycerskiego oddziału.

Słońce przyświecało dość mocno i chociaż był już początek listopada, gdyby nie prawie nagie gałęzie drzew i krzewów, można by mniemać, iż to nie jesień, lecz pełnia lata.

Powietrze było martwe, nie poruszane najlżejszym nawet podmuchem wietrzyku. Halina stała zapatrzona w dal, wystawiając twarz na pieszczotę ciepłych promieni słonecznych.

Spoza zakrętu wąwozu wyłoniły się trzy postacie ludzkie – kobieta, mężczyzna i dziecko, które podążały ku miastu. Obserwowała je z ciekawością, w miarę jak przybliżali się do niej. Gdy przyszli całkiem blisko, tak blisko, iż mogła rozpoznać rysy ich twarzy, wędrowcy przystanęli i mężczyzna, ukłoniwszy się wpierw nisko, wręcz czołobitnie, zapytał:

– Szlachetna pani, a daleko jeszcze do sandomierskiego grodu?

– Już całkiem blisko – odrzekła Halina. – Za tamtym wzgórzem, kędy budują miasto.

Przybysze podziękowawszy, ruszyli w dalszą drogę, ale wojewodzina kierowana ciekawością, czegóż to oni mogą szukać w grodzie, zawołała:

– Ej! Dobrzy ludzie! A po cóż idziecie do grodu?

Tym razem odpowiedziała kobieta:

– Niosę tam wieści.

– A jakież to? – pytała dalej Halina.

– Nie mogę wam, pani, powiedzieć.

– To przynajmniej rzeknij, komu je niesiesz.

W czasie tej rozmowy wędrowcy zbliżyli się znacznie, a nawet zdążyli wdrapać na szczyt wzgórza, więc wojewodzina podeszła do nich.

– Komu je niesiesz? – ponowiła pytanie.

– Cóż, to chyba mogę wam powiedzieć – odparła kobieta. – Samej wojewodzinie sandomierskiej.

Pilawina nie wiedzieć czemu poczuła jakiś dziwny niepokój i nieprzyjemne mrowienie w krzyżu.

– Ja jestem wojewodzina sandomierska. Mów przeto, co masz do powiedzenia.

Kobieta obrzuciła ją pełnym zdumienia wzrokiem, jakby nie dowierzając temu, co usłyszała, wszelako bogactwo ubioru uspokoiło ją całkowicie i w końcu rzekła:

– Wybaczcie, pani. Nie jestem tutejsza, to was nie znam. Wiele dni wędrujemy z bardzo daleka, znad ruskiej granicy…

– Mówże wreszcie co najważniejsze – zniecierpliwiła się Halina.

– No, przecie mówię. Parę niedziel temu najechali nas Tatarzy. W mojej osadzie wybili wszystkich. Tylkom ja z dzieckiem cudem uratowała życie. Uciekłam stamtąd. Następnego dnia w leśnej przesiece znalazłam moc naszych rycerzy ubitych przez Tatarów. Jeden z nich dychał jeszcze. Był to sandomierski wojewoda, wasz, pani, małżonek…

– Jezus, Maryja!… – Halina chwyciła się za głowę. – Jezus, Maryja! I co z nim, co?

– Wybaczcie, pani, że was zasmucę… Rychło skonał…

Halina osunęła się na ziemię. Przez chwilę siedziała milcząca, a potem objąwszy kolana rękoma i zwiesiwszy na piersi głowę, jęła w głos szlochać.

Bożena przyklęknęła obok niej i objąwszy płaczącą ramieniem mówiła:

– Nie trzeba. Nie płaczcie. No, nie płaczcie. Już mu to nie pomoże.

Lecz Halina miast się uspokoić zaniosła się jeszcze większym szlochem:

– Jednegom go tylko miała na świecie! Jednego! A terazem znów sama! Jezu! Jeśliś go zabrał, to i mnie weź do siebie!

Bożena zdjęta żałością zawtórowała Halinie i długo obie siedziały tam w gęstej, pożółkłej trawie, wypłakując całą żałość, jaka wypełniała im serca.

Przeszło sporo czasu, zanim obie kobiety się uspokoiły na tyle, iż mogły znowu ze sobą porozmawiać.

wówczas Bożena opowiedziała o ostatnich chwilach Pilawy najdokładniej, jak tylko potrafiła, starając się powtórzyć wiernie wszystko, co wojewoda wyrzekł przed śmiercią.

– A na koniec pan wojewoda powiedział: „A gdy staniesz w Sandomierzu, gdy zobaczysz Halinę, mów jej, jak ciężko mi było umierać z dala od niej. Jak ciężko”. A potem jeszcze: „Daj to Halinie ode mnie i powiedz, że bardzo ją kocham” – i podał mi ów listek.

Halina wzięła z jej rąk pąsowy liść klonu, ostatnią rzecz, jakiej za życia dotykał jej Jasiek, i zapatrzywszy się weń pustym wzrokiem, siedziała jeszcze długo pośród traw, w tym samym miejscu, gdzie usłyszała z ust Jaśka pierwsze miłosne wyznanie.

Bożena, Paweł i dziecko odeszli na bok, nie bardzo wiedząc, co mają ze sobą począć. Śpiewak co prawda mógł już pójść w swoją stronę, lecz nie chciał opuszczać tak nagle kobiety, z którą jakby nie było – zżył się w czasie wspólnej wędrówki.

Bożena poczuła teraz lęk gniotący jej piersi. Lęk o przyszłość swoją i dziecka. Oto przywędrowała w te strony z tak daleka, niosąc ważną, choć smutną wieść.

Idąc tutaj liczyła na wdzięczność i opiekę ze strony wojewodziny, a oto teraz, gdy wypełniła już swoje zadanie, owa siedzi pogrążona w bólu, nie podziękowawszy jej nawet za trudy.

Lecz niepotrzebnie się bała. Krótko trwało owo bolesne zadumanie. Wspomniała Halina słowa, które wiele lat temu rzekł do niej, do małej dziewczynki, ojciec: „Nie płacz. Pamiętaj, żeś rycerska córka”.

Otarła tedy łzy, podniosła się na nogi i spokojnym głosem rzekła do przybyszów:

– Pójdźcie ze mną do grodu. Należy się wam posiłek i odpoczynek. Posiedzicie u mnie, zażyjecie wywczasu, nabierzecie sił, a potem zobaczę, co dalej z wami uczynić. To jedno jest pewne, że bez opieki was nie pozostawię.

Usłyszawszy Bożena te słowa, przypadła do nóg wojewodziny i objąwszy je, mówiła ze szlochem ulgi:

– Nie wiem, jak mam wam dziękować. Dobra pani, dobra pani… Weźcie mnie do siebie. Będę wam służyła, dopokąd sił starczy!

Halina uśmiechnęła się smutno:

– Zobaczę, zobaczę. Ale nie trap się o przyszłość. Skorom przyrzekła, iż się wami zaopiekuję, to i słowa dotrzymam.

– Mną nie musisz, pani – wtrącił się śpiewak.

– A to czemu? – zdziwiła się Halina.

– Bierzesz nas pewnikiem za małżeństwo, ale my dla siebie ludzie obcy. Ot, w drodze się spotkaliśmy i wędrowali razem, bo to i raźniej i bezpieczniej. Gdybyś jednak i mnie chciała pomóc, to… Nie śmiem mówić…

– No śmiało. Proś przecie. Jeśli w mojej mocy, to ci nie odmówię – zachęcała Halina.

– Jeślibyś zechciała pomóc mi dostać się na książęcy dwór… Miałbym kąt do końca życia… Dobrze znam swoje rzemiosło…

– Ach, tyle mogę przecie i liczę, iż mi książę nie odmówi, chociaż on się grajkami i śpiewakami nie otacza, ale raczej żyje jako mnich. Mniemam wszakże, że przez pamięć mojego męża nie odmówi. Ale chodźmy już wreszcie – dorzuciła na koniec.

***

Halinę obudził plusk deszczu na dworze. Odziała się, jak mogła najszybciej, i czym prędzej wybiegła przed dom. Z zatroskaniem spoglądała na niebo zasnute sinoszarymi chmurami i na strugi dżdżu gęsto zlewające ziemię.

Pogoda była obrzydliwa i najmniej sposobna do podróży, w którą akurat tego dnia Halina się wybierała. Nie bacząc jednak na deszcz i dojmujący chłód wdzierający się w głąb ciała, mrożący krew w żyłach i szpik w kościach, wróciwszy do domu jęła ponaglać służbę, aby szykowała się do drogi.

Rychło stanęły zaprzężone wozy i kilku pachołków przysiadło na nich. Halinie zasię miała towarzyszyć jedna tylko kobieta – Bożena, pełniąca ponadto rolę przewodniczki.

Udawano się pod ruską granicę po zwłoki wojewody Pilawy i wraz z nim pochowanych rycerzy, aby ich przewieźć do Sandomierza i tutaj sprawić godny pochówek w poświęconej ziemi, z całym ceremoniałem należnym tym, którzy za swoją ziemię rodzinną i za swój lud krwi nie szczędzili, ni życia.

Wozy przetoczyły się przez miasto dość szybko. Błoto pryskało spod drewnianych kół okrytych żelaznymi obręczami i spod końskich kopyt.

Gdy wyjechano na lubelski trakt, musiano jednak zwolnić, bo żółtobrunatna maź rozmiękłego lessu lgnęła do kół, a miejscami było tak głębokie grzęzawisko, iż wozy zapadały się w nie aż po osie i rosłe konie ledwo je wyciągały na twardszy grunt.

Kto nie widział błota z żółtej lessowej glinki powstałego, ten nie widział błota w ogóle, bowiem owo, które się tworzy z każdej innej ziemi, można co najwyżej nazwać lichą namiastką tamtego.

Kto inny może dałby za wygraną i poczekał, aż deszcz ustanie, wiatr owieje i osuszy drogi, albo utwardzą je przymrozki na tyle, iż staną się przejezdne i dopiero ruszał w tak długą podróż. Wszakże nie Halina. W jej naturze leżało działanie natychmiastowe, o ile tylko było ono konieczne, a trudy i znój jej nie przestraszały.

Uparcie tedy kontynuowała podróż, coraz bardziej oddalając się od Sandomierza. Około południa deszcz ustał i chociaż niebo nadal zasnuwały gęste chmury, nie przepuszczające ani słonecznego promyka, to jednak widoczność stała się znacznie lepsza. Miasto wszelako zakrył już horyzont, a wokół podróżujących rozciągały się pola, poprzeplatane caliznami nieornej ziemi, porosłej gęstą, pożółkłą trawą, w której sterczały uschłe badyle ziół.

Gdzieniegdzie widać było zagajnik bądź niewielki lasek, którego drzewa wyciągały nagie, czarniawe palce gałęzi ku mrocznemu niebu, jakby w błagalnym geście, z prośbą o ożywczy blask słoneczny.

Gościniec wił się z tyłu i z przodu, z trudem, lecz uparcie podążających przed siebie wozów, gubiąc się w zakrętach pomiędzy trawiastymi wzgórzami pięknej sandomierskiej ziemi…

***

Wiele dni przeminęło, zanim wozy, które wyjechały po ciała pobitych rycerzy, wróciły do Sandomierza.

Powrotna droga była o wiele lżejsza, jako że pogoda znacznie się poprawiła. Ustały deszcze, a przy mrozki utwardziły grunt rozmiękłych gościńców. Jedynie w samo południe ziemia rozmazywała się na tyle, iż podróż stawała się uciążliwa. Lecz gdy tylko słońce kryło się poza horyzontem, a mrok wypełzał ze swoich schowów, ogarniając całą ziemię, błoto tężało, kałuże pokrywały się cienkimi tafelkami lodu, kruszącymi się z trzaskiem pod naporem kół i pod uderzeniami kopyt końskich.

Chociaż wozy były cięższe, bo obładowane, powrotna droga trwała krócej, niż jazda w tamtą stronę. Toteż w obręb Sandomierza wjechano znacznie wcześniej, aniżeli początkowo liczono. Z tej też chyba przyczyny niewiele ludzi wyszło na spotkanie owego smutnego orszaku. A właściwie byli to sami przypadkowi przechodnie. Wiadomość jednak o przywiezieniu ciał rozeszła się po mieście i rychło wzdłuż ulicy, którą je wieziono, ustawiły się tłumy.

Halina zaraz po powrocie do Sandomierza rozesłała gońców, by powiadomili księcia i co ważniejszych dostojników kościelnych i świeckich o mającym się odbyć pogrzebie pobitych przez Tatarów rycerzy.

Chociaż pora – jako się rzekło wcześniej – nie była nazbyt sposobna do podróży, śpieszono, aby co rychlej mógł odbyć się ów smutny obrzęd, a to z lęku, iż ciała ulegną zbyt daleko posuniętemu rozkładowi.

Z różnych stron księstwa, a i z rozmaitych stron Polski także, nazjeżdżało się wielu dostojnych mężów, spośród których Halina kilku znała. Byli tam między innymi kasztelanowie zawichojski i radomski, opaci cysterscy z Wąchocka i Koprzywnicy, opat benedyktynów ze Świętego Krzyża i biskup płocki. Nie zabrakło oczywiście, czego nie trudno się domyślić, dostojników z Krakowa i Sandomierza.

Na ostatku nadjechał książę Bolko z księżną Kingą, w asyście pana arcybiskupa gnieźnieńskiego, który podówczas przypadkiem bawił na zamku wawelskim, a dowiedziawszy się o nieszczęściu, zapragnął wziąć udział w ceremonii pogrzebowej. Prócz niego stawili się także panowie – wojewoda i biskup krakowscy.

Gdy zebrali się już wszyscy, których oczekiwano, zaraz na drugi dzień przystąpiono do odprawiania smutnego obrzędu. Pogrzeb prowadziło trzech biskupów i wraz z nimi prepozyt sandomierski.

Wszyscy przyodziani byli w czarne kapy bogato szyte srebrem i perłami, a głowy biskupów krom tego zdobiły białe infuły, również przyozdobione drogocennym haftem.

Nabożeństwo odprawiano w kościele Świętego Jana, do którego ze względu na szczupłość pomieszczenia nie wnoszono owego mnóstwa trumien, lecz ustawiono je w rzędach przed wielkimi drzwiami.

Halina klęczała podczas całego nabożeństwa sprawowanego za spokój dusz poległych rycerzy. Nie płakała, była spokojna. Piękny baryton arcybiskupa gnieźnieńskiego, śpiewającego Mszę, cudowny chorał dominikańskich zakonników, dymy kadzideł, migotliwy blask płomyków setek świec, wszystko to wprawiło Halinę w jakiś dziwny nastrój, tak iż nie wiedziała, czy owo, co widzi, jawą jest, czy może raczej snem, który rychło się prześni. Jak przez mgłę docierał do niej płacz innych wdów, matek i sierot po zabitych.

Dopiero gdy duchowieństwo wyszło z kościoła na dwór, otrzeźwiała nieco. Na cmentarzu przykościelnym widać było pokopane głębokie doły. Ciągnęły się one w dwu rzędach, gotowe przyjąć ciała bohaterów.

Jedna tylko mogiła wykopana była gdzie indziej, w pewnym oddaleniu od reszty, tuż pod okapem kościelnego dachu. W niej to miał znaleźć wieczne odpocznienie Jan Pilawa, wojewoda sandomierski, wielki pan, prawy rycerz i dobry człowiek. Halina sama owo miejsce wybrała, pragnąc, by woda spływająca z okapu świątyni mogła wsiąkać w głąb grobu i tym samym uświęcać spoczywające w nim prochy.

Stała teraz nad ową jamą patrząc, jak opuszczają w jej wnętrze prostą trumnę. Później dał się słyszeć głuchy łoskot, który czyniły bryły żółtej ziemi padające na wieko. Nabrała i ona przygarść tego rodzajnego lessu i opuściła go w głąb wykopu.

Wiedziała, iż oto wszystko się skończyło, że ten rozdział jej żywota zamknął się już bezpowrotnie. Jednocześnie wszakże miała pewność, iż śmierć Pilawy i jego rycerskiej drużyny nie była próżna i bezsensowna, że musi przynieść plon, dobry plon. Że oni sami są niczym ziarno, które kiełkuje, wzrasta i rodzi kłosy liczące wiele nowych ziaren.

Wiedziała, iż te dzieci, te wyrostki, stojące wokoło, nie będą kiedyś szczędzić własnego życia, jeśli zajdzie takowa potrzeba, bo obraz owej ceremonii pogrzebowej zapadnie im głęboko w serca. Wiedziała, iż te dziewczynki, te podlotki, nie powiedzą nigdy swoim synom – gdy już będą ich miały: „Wróg u granic, bieda w ojczyźnie – uchodźcie do cudzych krajów, ratujcie życie”, ale raczej ich pobłogosławią wyprawiając na bój, jeśli trzeba im będzie go stoczyć. Pobłogosławią im wiedząc, iż być może na śmierć ich sposobią.

Żałobnicy rozeszli się powoli. Halina została sama. Uklękła u wezgłowia mogiły, nie bacząc, iż brudzi suknię i półszepcąc, półszlochając, mówiła:

– Ach, Jaśku! Jaśku najmilszy! Czemuż nam nie było dane zażyć szczęścia wspólnych długich lat, tak jak bywa dane innym ludziom? Gdybyśmy chociaż mieli dzieci, lżej by mi było teraz. A tak – nic mi nie zostało, tylko ów pąsowy klonowy listek i wspomnienia dni, gdyśmy byli razem.

Okna zamkowe jarzyły się światłem. Aż na cmentarz dolatywał odgłos pogrzebowej uczty, którą wyprawiano wbrew woli księżny Kingi, dowodzącej, iż to pogański obyczaj, a zatem Bogu niemiły i nie przynoszący pożytku umarłym.

Halina ucałowała ziemię na mogile i podniósłszy się na nogi, skierowała się ku grodowi, aby wypełnić obowiązek do końca, aby wziąć udział w stypie.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Pąsowy liść klonu.